Świat z Orwella już tu jest. Przyszłość nadeszła i jest bardziej przerażająca niż w "Roku 1984"

Świat z Orwella już tu jest. Wystarczy spojrzeć na Państwo Środka. Chiny tworzą system nadzoru, w którym technologie odgrywają kluczową rolę. Ich laboratorium jest rejon Sinciang a testowymi szczurami Ujgurzy, uciskana muzułmańska mniejszość w Chinach.

Świat z Orwella już tu jest. Przyszłość nadeszła i jest bardziej przerażająca niż w "Roku 1984"

Ujgurscy mieszkańcy Sinciangu – odcięci od prawdy, poddawani ciągłej inwigilacji i otoczeni przez opresyjne siły policyjne – stali się przeklętymi, uciśnionymi wyrzutkami. Społeczne zaufanie jest systematycznie niszczone. Przyjaciele zdradzają się nawzajem, szefowie donoszą na podwładnych, dzieci zwracają się przeciw rodzicom.

W oparciu o przerażające wspomnienia młodej kobiety próbującej wyrwać się z kleszczy technologicznej dystopii, własne dziennikarskie śledztwo i relacje świadków Geoffrey Cain odsłania przed czytelnikami potęgę wszechwidzących technogigantów i mrożący krew w żyłach wpływ, jaki mogą wywrzeć na przyszłość nas wszystkich.

Zapraszamy do lektury fragmentu książki "Doskonałe Państwo Policyjne" (wydawnictwo SQN tłumaczenie: Grzegorz Gajek) Geoffrey'a Caina, który pokazuje jak Chiny stały poligonem doświadczalnym dla iście orwellowskiego eksperymentu społecznego i wzorem nowoczesnego państwa policyjnego.

Niech żyje wielka, chwalebna i  słuszna Komunistyczna Partia Chin! 

– rządowy slogan propagandowy

– Widzisz terrorystę, bij terrorystę! – krzyknął policjant. 

Nieopodal targu stało trzech postawnych funkcjonariuszy w  czarnych mundurach jednostki antyterrorystycznej, kamizelkach kuloodpornych i  okularach przeciwsłonecznych. Przed nimi stanęli w szeregu sklepikarze uzbrojeni w drewniane pałki. Ćwiczyli na wypadek alarmu. Na znak jednego z policjantów zawyła syrena. Zaczęła się musztra: bij mocno, bij szybko i przygwoźdź wyimaginowanego terrorystę do ziemi. 

– Kochaj kraj swój, kochaj Partię! – skandowali chórem. 

Niefrasobliwie cyknąłem zdjęcie telefonem komórkowym i ruszyłem w dalszą drogę. Jeden z funkcjonariuszy miał na nosie okulary z  wbudowaną kamerką podłączoną do systemu Sky Net, chińskiej bazy danych monitoringu, a niewielki przewód łączył urządzenie z minikomputerem skrytym w kieszeni munduru. Policjant obrócił się w lewo i na mnie spojrzał. 

Gdybym był miejscowym, na soczewkach najprawdopodobniej w mgnieniu oka wyświetliłoby mu się moje nazwisko i numer dowodu osobistego3 . Ani się obejrzałem, a otoczyła mnie policja. Nie miałem pojęcia, skąd się wzięli funkcjonariusze ani jak długo mnie obserwowali. Wydawali się jednak niezadowoleni.

Mierzący przeszło metr dziewięćdziesiąt mężczyzna w mundurze regularnych służb policyjnych – z czapką oficerską i zapinaną pod szyję białą koszulą – wyrwał mi z ręki telefon i zażądał paszportu. 

– Proszę z nami – powiedział.

Był mroźny grudniowy dzień, a ja udawałem, że jak zwykły turysta wałęsam się po Kaszgarze. Przybyłem do miasta poprzedniego ranka, po dwugodzinnym locie z Urumczi, i wysiadłem na ciasnym, zdezelowanym kaszgarskim terminalu. Wiza turystyczna pozwalała mi na podróżowanie przez mało znane zachodnie rubieże Chin, region zamieszkany głównie przez muzułmanów, dwukrotnie większy od Teksasu, pełen pustynnych oaz i gór ciągnących się na pograniczu z Afganistanem i Pakistanem. 

Przez ostatnie dziesięć lat wykroiłem sobie swego rodzaju niszę rynkową, opisując rozwój autorytarnych rządów na całym świecie oraz to, jak wykorzystują nowoczesne technologie, aby inwigilować, manipulować, a nawet pozbawiać życia swoich obywateli. Pisałem o powstaniach, dyktaturach i ludobójstwie w takich krajach jak Korea Północna, Chiny, Mjanma czy Rosja. Ale kiedy zatrzymały mnie kaszgarskie służby, zdałem sobie sprawę, że nigdy wcześniej nie spotkałem się z równie dopracowanym i przerażającym aparatem inwigilacji. 

Najprawdopodobniej byłem obserwowany od samego początku. 

Inni dziennikarze uprzedzali mnie, że pokój hotelowy będzie na podsłuchu, a jeśli zostawię w nim laptop albo smartfon, to zaraz zostanie przeskanowany. Biorąc pod uwagę, że w Chinach funkcjonuje około 170 milionów kamer  – w tym takie, które potrafią ustalić tożsamość przechodnia z odległości 15 kilometrów  – a także urządzenia zwane snifferami wi-fi, zbierające dane o wszystkich komputerach i telefonach w swoim zasięgu , w sekundę po tym, jak wysiadłem z samolotu, tamtejsze władze raczej wiedziały już o mnie całkiem sporo.

Mój paszport został poddany starannym oględzinom przez tak zwanego funkcjonariusza bezpieczeństwa publicznego, czyli pracownika policji o szerokich uprawnieniach do prowadzenia rewizji i konfiskaty mienia.

– Japonia? Kambodża? Egipt? – zapytał, podejrzliwie przyglądając się stemplom. 

– Czym się pan zajmuje? 

– Pracuję jako konsultant biznesowy – odpowiedziałem. – Jestem tu tylko przejazdem… Zwiedzam. 

Denerwowałem się. Nie widziałem żadnych innych zachodnich "turystów", bo był środek zimy. Obawiałem się, że policjanci mogą znaleźć ukryty dyktafon, który nosiłem w  zegarku. 

Funkcjonariusz zawołał kogoś i  zmierzył mnie surowym wzrokiem. 

– Musi pan skasować wszystkie zdjęcia z telefonu. 

Smartfona kupiłem kilka dni wcześniej, już w  Chinach, i używałem wyłącznie do fotografowania osobliwych budynków, bannerów propagandowych i policjantów. 

Kiedy na oczach urzędnika usunąłem zdjęcia, zwrócił mi telefon i paszport. 

– Witamy w Chinach – powiedział. – Proszę nie robić zdjęć o charakterze wrażliwym. Może pan wracać do hotelu.

Kiedy następnego dnia obudziłem się w pokoju hotelowym, w głowie miałem gonitwę myśli. Był 10 grudnia 2017 roku i  o  ósmej wciąż panowały ciemności. Przez całą noc gdzieś w oddali wyły syreny policyjne. Minęły dopiero trzy dni, a ja już czułem się wycieńczony. Przed wyjazdem nie zdawałem sobie sprawy, z jak szeroko zakrojonymi inwigilacją, monitoringiem i paranoją przyjdzie mi się spotkać. Miałem wrażenie, że ktoś bezustannie mnie obserwuje. Nie potrafiłem tylko powiedzieć skąd ani jak.

Przybyłem do Chin z zamiarem odkrycia, jak rządowi udało się stworzyć najbardziej zaawanasowany aparat inwigilacji w  dziejach ludzkości. Sądziłem, że zdołam przynajmniej w ogólnych zarysach dowiedzieć się, jak funkcjonuje tutejsza sztuczna inteligencja i gigantyczna sieć kamer – miałem nadzieję, że przypadkowe uwagi miejscowych i spotkania z policją pomogą mi w dziennikarskim śledztwie. Tymczasem nie mogłem się oprzeć przytłaczającemu przeświadczeniu, że to władze śledzą mnie.

Zjechałem windą do lobby hotelu Qinibagh, niegdysiejszej rezydencji brytyjskiego konsula generalnego, która niedawno przeszła gruntowny remont. Fasady pokrywały imitacje arrasów i fresków podobnych do zdobień, które można czasem zobaczyć w Afganistanie i Iranie. Cały hotel wydawał się bardziej plastikowy niż zabytkowy, zupełnie jakby jego właściciele usilnie starali się czegoś dowieść – albo coś ukryć.

Śniadanie podano jak na Zachodzie, w formie szwedzkiego bufetu. Kiedy jadłem jajecznicę z parówkami, w telewizji leciał akurat dokument poświęcony terroryzmowi i  niepokojom na Bliskim Wschodzie. Do wtóru upiornej muzyczki rodem ze Strefy mroku wybuchały bomby, terroryści pruli z kałasznikowów w brudnych pustynnych wioskach, a muzułmanie modlili się w  meczetach o  śmierć niewinnych ludzi. Potem pokazano walące się wieże WTC.

– Kochaj kraj swój, kochaj Partię – podsumował spiker. 

Ponieważ chińskie władze postanowiły, że Kaszgar ma funkcjonować w tej samej strefie czasowej co Pekin – mimo że oba miasta dzielił blisko siedmiogodzinny lot samolotem – zmrok utrzymywał się mniej więcej do 10 rano. Było wciąż ciemno, gdy mijając strzeżoną przez uzbrojonego ochroniarza bramę, wyszedłem z  hotelu. Zacząłem zwiedzać miasto, spacerując po alejkach, targach, placach. Niemal na każdym rogu stała stróżówka policji i nawet dzieci zachowywały się podejrzliwie.

– Paszport!  – zażądał policjant, który zatrzymał mnie na ulicy. Wskazał ręką na moją brodę.  – Pakistańczyk? Afgańczyk? Muzułmanin? 

Pokręciłem głową. 

– Amerykanin – odparłem po chińsku. 

Sprawdził moje papiery i przepuścił mnie przez punkt kontrolny, przestrzegając na pożegnanie: 

– Tylko proszę się za daleko nie włóczyć.

*** 

Od 2008 roku mieszkałem najpierw w Azji, potem na Bliskim Wschodzie, dzięki czemu miałem okazję zobaczyć kawałek świata, którego Amerykanie zazwyczaj nie znają. 

Na Zachodzie – w obszarze rozciągniętym nad Atlantykiem i obejmującym Amerykę Północą oraz niewielki skrawek północno-zachodniej Europy – żyjemy w państwach narodowych cechujących się wspólnym językiem oraz zbiorem obyczajów i praw, które wykraczają poza nasze przywiązanie do grup etnicznych, politycznych czy religijnych.

W  Azji ujrzałem świat z  innej perspektywy  – to region ukształtowany przez wieki handlu, podbojów, błyskawicznie zmieniających się ideologii i  wiar, które prowadziły do powstawania nowych królestw i równie szybko je pożerały.

Hobbystycznie kolekcjonuję zabytkowe mapy, w  mniejszym stopniu skupiając się na Europie, Azji Wschodniej i Ameryce Północnej, a w większym na terytoriach ciągnących się od Chin do Morza Śródziemnego. Ukazują one pewną histori.

To, co zwie się Eurazją, jest poplątanym, pełnym konfliktów ciągiem oaz, stepów i masywów górskich, wśród których utrzymanie stabilnych struktur władzy stanowi nie lada wyzwanie. Wystarczy spojrzeć na Bałkany, Syrię, Turcję, Izrael i Palestynę, Libię, Ukrainę, Czeczenię, Irak, Iran, Afganistan i Pakistan. Na całym tym obszarze ścierają się ze sobą niezliczone grupy o różnej przynależności etnicznej i religijnej, które są o wiele starsze i jednocześnie o wiele silniejsze niż nowoczesne aparaty państwowe. Do najbardziej brutalnych konfliktów na świecie dochodzi obecnie w Eurazji. To obszar bogaty w ropę naftową, rzadkie metale i inne drogocenne minerały, a przy tym dotknięty plagą dyktatur, nierówności społecznych i religijnego fundamentalizmu.

Zafascynowała mnie historia Jedwabnego Szlaku, sieci połączeń handlowych, którymi z  Europy wywożono do Chin złoto i inne metale szlachetne, a sprowadzano z powrotem na zachód jedwab. Trasę tę w  sposób szczególny rozsławił trzynastowieczny włoski podróżnik Marco Polo. Czytałem relacje europejskich odkrywców podróżujących przez nieprzyjazną pustynię Takla Makan, za którą leży już Kaszgar, główna kolebka Ujgurów. 

W 1928 roku niemiecki archeolog Albert von Le Coq zanotował:

Niebo ciemnieje całkiem niespodziewanie. Słońce przeistacza się w purpurową kulę ognia widoczną przez szybko gęstniejącą zasłonę pyłu, rozlega się stłumiony skowyt, po którym następuje przeszywający wizg, i na karawanę, z  przerażającą gwałtownością, wali się burza. Niesamowite masy piachu zmieszanego z  kamieniami unoszą się w powietrze i wirują, aby runąć na ludzi i zwierzęta; robi się coraz ciemniej, a z rykiem nawałnicy miesza się dziwny huk (…). Całe to zjawisko przypomina pandemonium. (…) 

Złapany przez taką burzę podróżnik, nie bacząc na gorąco, powinien zawinąć się szczelnie w filcową narzutę, aby uniknąć zranienia przez miotane ze wściekłą siłą kamienie. Ludzie i  konie muszą się położyć i  przetrzymać szał huraganu, który potrafi srożyć się całymi godzinami.

Zabójcze burze piaskowe nazywano "czarnymi huraganami", a Takla Makan uważano z ich powodu za niebezpieczne miejsce. Brytyjski konsul generalny z  Kaszgaru ochrzcił pustynię mianem Krainy Śmierci. Szwedzki odkrywca Sven Hedin nazwał ją "najgorszą i najbardziej niebezpieczną pustynią świata". Brytyjski korespondent Peter Hopkirk twierdził, że w lokalnym języku turkijskim "takla makan" znaczy "wejdź, a nie wyjdziesz".

Jeśli spojrzeć na mapę zachodnich rubieży Chin, pustynia przypomina piłkę do futbolu amerykańskiego rozciągniętą na długości około tysiąca kilometrów ze wschodu na zachód. Otacza ją sześć miast-oaz tworzących niegdyś region znany jako Kaszgaria, na którego zachodnim krańcu leżał Kaszgar9 . Przez wieki odkrywcy i handlarze tacy jak Marco Polo zatrzymywali się w tym mieście na popas po ciężkiej przeprawie przez góry dzisiejszego Iranu i Afganistanu, by odpocząć przed ponownym wypuszczeniem się na niebezpieczne terytoria.

Gdy dorastałem w Chicago, Eurazja kojarzyła mi się wyłącznie z Irakiem i Afganistanem, o których zrobiło się głośno po zamachach z 11 września. Nic nie wiedziałem o Azerbejdżanie, Uzbekistanie czy Tadżykistanie. Były to dla mnie zacofane kraiki, które wyłoniły się z bajzlu powstałego po upadku Związku Radzieckiego; tak się akurat złożyło, że zamieszkiwali je muzułmanie, lecz zdawały się mieć marginalne znaczenie. A jednak im dłużej przebywałem w Azji, tym bardziej uświadamiałem sobie, jak niepełne jest moje zachodniocentryczne spojrzenie.

Zrozumiałem, że historia świata nie sprowadza się do tego, co wyczytałem w "New York Timesie" o triumfalnym pochodzie demokracji i zwrocie ku gospodarce wolnorynkowej w ramach odreagowania po dziesięcioleciach zimnej wojny, która skończyła się, gdy nosiłem jeszcze pieluchy. Na własne oczy ujrzałem, jak w  całej Eurazji sypią się ustroje demokratyczne, utuczeni na ropie naftowej oligarchowie przejmują władzę, a religijni i plemienni przywódcy doprowadzają do eskalacji działań wojennych.

Im więcej czytałem o historii i antropologii i im bardziej na bieżąco byłem z wiadomościami ze świata, tym dosadniej pojmowałem, że Środkowy Zachód Stanów Zjednoczonych, gdzie dorastałem, liczy sobie zaledwie kilkaset lat, podczas gdy Kaszgar, stosunkowo niewielkie miasto, w którym obudziłem się w ten grudniowy poranek, przez wieki stanowił kulturową i handlową bramę do Jedwabnego Szlaku i był niegdyś miejscem, gdzie stawali na spoczynek znużeni światowcy. 

***


W latach po zamachach z 11 września obserwowałem, jak Chiny, których kultura od dawna mnie ciekawiła, zaczynają powoli sięgać na zachód poprzez region zwany Sinciangiem. Od 2013 roku ruszyła tam budowa wartej około biliona dolarów sieci dróg, portów, rurociągów i torów kolejowych. Inicjatywę tę ochrzczono mianem "Jeden pas i jedna droga".

Celem chińskiego rządu jest odsunięcie się od przeciążonego wybrzeża i utworzenie szklaków handlowych mogących stanowić alternatywę dla transportu pacyficznego. Władze próbują przekonać spółki takie jak Foxconn – który w Shenzen, niedaleko Hongkongu, produkuje dla Apple’a iPhone’y w fabrykach na południowo-wschodnim wybrzeżu – do przeniesienia fabryk w głąb lądu. Firmy mogłyby wówczas korzystać z coraz tańszych tras naziemnych, aby docierać do rynków Unii Europejskiej i Bliskiego Wschodu. Kryje się jednak za tym także o wiele większa idea – ożywienie słynnego Jedwabnego Szlaku mogłoby zmienić cały porządek świata.

Nazwa Sinciang oznacza "Nowe Kresy" i to stamtąd miały wyrosnąć nowe sieci autostrad i rurociągów. Zachodnia granica regionu szybko stała się najważniejsza w całym kraju, bo właśnie tam projekt "Jeden pas i jedna droga" czekały pierwsze zagraniczne inspekcje. Sinciang miał stanowić dla świata bramę do Chin. Istniał tylko jeden problem: region należało najpierw spacyfikować.

Pomiędzy rokiem 2011 a 2014 ujgurscy terroryści nasilili ataki na ludność cywilną w całych Chinach. Przeprowadzili dwa zamachy bombowe z wykorzystaniem samochodów pułapek, w tym jeden na placu Tiananmen12, zorganizowali masakrę na stacji kolejowej w  Kunming w  południowej części kraju13, zamordowali pewnego wysoko postawionego imama (muzułmańskiego duchownego) z Kaszgaru14 i próbowali porwać samolot kursujący pomiędzy dwoma miastami w  Sinciangu, ale pasażerowie, członkowie załogi i policjanci w cywilu zdołali obezwładnić szóstkę porywaczy, zabijając przy tym dwóch z nich.

Zamachy te były dziełem Islamskiej Partii Turkiestanu, radykalnej komórki ujgurskich terrorystów przeszkolonych w Afganistanie i Syrii. Ogłosiła ona, że jej celem jest utworzenie na terytorium Sinciangu i Azji Środkowej kalifatu, czyli islamskiego państwa rządzonego przez następcę proroka Mahometa16. Chiński rząd dostrzegł w  działalności ugrupowania znakomitą okazję do zjednoczenia obywateli przeciwko wspólnemu wrogowi.

"Wszystkie grupy etniczne w całym kraju powinny radować się poczuciem etnicznej jedności i współdziałać w imię obalenia politycznych zamiarów trzech sił: separatyzmu, ekstremizmu i terroryzmu" – czytamy w komentarzu państwowej agencji prasowej Xinhua z  sierpnia 2014 roku17. Ze strony władz było to swego rodzaju oświadczenie woli.

W 2013 i 2014 Chiny zaczęły otwarcie powoływać się na kwestie etniczne i  wzmacniać apartheid w  Sinciangu, który budowały od końca zimnej wojny. Ujgurzy należą do grupy ludów turkijskich i mają wspólne korzenie z założycielami Kazachstanu, Kirgistanu, Azerbejdżanu i trzech innych państw. Pomiędzy VI a XI wiekiem ludy te wywędrowały ze stepów Syberii i Azji Centralnej i zeszły do Eurazji. Później, w 1453 roku, zdobyły Konstantynopol (dzisiejszy Stambuł), stolicę Cesarstwa Bizantyńskiego, i utworzyły imperium osmańskie, które rozpadło się dopiero po pierwszej wojnie światowej.

Pomimo wspólnego dziedzictwa kulturowego Ujgurzy nie mieli wiele do czynienia z krajem Osmanów. Rozmaici muzułmańscy przywódcy pochodzenia turkijskiego i chińskiego władali niepodległymi miastami-państwami albo uznawali zwierzchnictwo stojących na czele Chin dynastii Mongołów, Mandżurów i Hanów. W połowie XVIII wieku dynastia Qing – powstała w wyniku walk o wpływy pomiędzy Mandżurami a dominującymi wcześniej Mongołami – oficjalnie podporządkowała sobie terytorium znane dziś jako Sinciang.

Trudno jednak mówić o szczególnej opresji w tym okresie. "Mandżurowie [z dynastii Qing] zakazali chińskiego osadnictwa na terenach gęsto zasiedlonych przez Ujgurów z obawy przed ich destabilizacją i nie mieszali się w sprawy związane z religią, ubiorem czy zwyczajami żywieniowymi – pisał James Millward, profesor historii z  Uniwersytetu Georgetown.  – Taki kulturowo pluralistyczny imperializm dobrze się sprawdzał i pomimo serii pomniejszych najazdów z Azji Środkowej na ziemie południowo-zachodniego Sinciangu region od połowy XVIII do połowy XIX wieku ogólnie cieszył się na tyle dużym spokojem, że populacja Ujgurów powiększyła się pięciokrotnie i nastąpił wyraźny wzrost gospodarczy".

Dynastia Qing upadła jednak w 1912 roku, co zapoczątkowało trzydziestoośmioletni okres powstań i walk wewnętrznych pomiędzy przywódcami wojskowymi i ugrupowaniami popieranymi przez obce mocarstwa. Równolegle pojawił się także ruch mający na celu reformę i modernizację szkolnictwa i całego społeczeństwa Sinciangu. Trwało to aż do 1949 roku, kiedy Chiny zostały ponownie zjednoczone pod władzą komunistów20. Ujgurzy i przedstawiciele innych mniejszości turkijskich stali się wówczas obywatelami drugiej kategorii, skazanymi na segregację i lekceważące traktowanie przy szukaniu pracy, zakładaniu kont bankowych czy kupowaniu mieszkań i samochodów.

Poprzysiągłszy ukrócenie konfliktów etnicznych i  ruchów separatystycznych, w przeciągu sześciu lat od zamachów terrorystycznych z 2013 i 2014 roku chińskie władze wprowadziły w  życie zakrojony na ogromną skalę eksperyment społeczny, który poprzez represje, manipulacje i pranie mózgów miał zapewnić całkowitą lojalność obywateli wobec państwa. Sinciang stał się areną doświadczalną dla nowatorskich technologii inwigilacyjnych rodem z filmowych czy książkowych dystopii.

Możliwe jest przymierze pomiędzy państwami autorytarnymi a wielkimi, bogatymi w dane monopolistami z branży IT, które doprowadzi do połączenia dopiero rodzących się systemów nadzoru korporacyjnego z  już rozwiniętym, publicznie finansowanym systemem inwigilacji – stwierdził finansista George Soros podczas Światowego Forum Ekonomicznego w styczniu 2018 roku. – W rezultacie może powstać sieć totalitarnej kontroli, jakiej nie wymyśliliby nawet Aldous Huxley czy George Orwell".

Soros przepowiedział, że jednym z pierwszych krajów, które dopuszczą się bezbożnego mariażu władzy autorytarnej ze spółkami technologicznymi, najprawdopodobniej okażą się Chiny.

W sierpniu 2017 roku, kiedy dopiero zaczynałem planować podróż do Sinciangu, wielu kolegów po piórze i dyplomatów, którzy mieli okazję odwiedzić ten region, odradzało mi wyprawę w te rejony.

– Poczekaj tylko, aż zobaczysz Kaszgar – powiedział mi pewien dziennikarz z Pekinu. – Wygląda apokaliptycznie.

Dwudziestego czwartego sierpnia szykowałem się właśnie do odlotu z Chiang Mai w Tajlandii, gdzie spędziłem krótkie wakacje, gdy dotarły do mnie niepokojące SMS-y od znajomych reporterów i  śledczych badających przypadki łamania praw człowieka.

Okazało się, że rząd Kambodży, sprzymierzeniec chińskich władz, jakimś sposobem dowiedział się o mojej działalności w zachodnich Chinach i dostrzegł w niej element spisku. Nie wiem, skąd kambodżańskie służby dowiedziały się o planowanej przeze mnie podróży do Sinciangu. Przypuszczam, że albo uzyskały informacje od chińskich linii lotniczych, z których korzystałem, albo śledziły moje posty w mediach społecznościowych. Choć wrzuciłem tylko jeden post na Facebooka poświęcony pogarszającej się sytuacji politycznej w Sinciangu, na tyle stonowany, że nie powinien przyciągnąć uwagi służb wywiadowczych. Przynajmniej tak mi się zdawało.

***

"Geoffrey Cain opuścił Kambodżę 18 sierpnia, aby udać się do prowincji Sinciang w Chinach, gdzie mniejszość etniczna Ujgurów buntuje się przeciwko rządowi w Pekinie" – głosił artykuł na popularnej stronie internetowej Fresh News, która ma powiązania z kambodżańskimi władzami i jest często cytowana w krajowych wiadomościach telewizyjnych i dużych gazetach. Autor tekstu oskarżył mnie o wzniecanie niepokojów w całej Azji – w Korei Południowej, Kambodży i jeszcze jednym niewymienionym z nazwy państwie – twierdząc, że jestem szpiegiem na usługach "pewnego mocarstwa".

Były to oczywiście absurdalne oskarżenia. Nie dotarłem jeszcze nawet do Sinciangu. Słyszałem jednak o przypadku australijskiego filmowca, który pod podobnym zarzutem działań szpiegowskich został aresztowany przez kambodżańskie służby i czekał na proces.

Nie poleciałem więc do Chin. Zamiast tego zostałem w Tajlandii, a potem wybrałem się do Waszyngtonu, licząc na to, że wszyscy szybko zapomną o drobnym skandalu szpiegowskim z moim udziałem.

Tak się jednak nie stało. Dziewięć dni później lider kambodżańskiej opozycji został zatrzymany pod zarzutem współpracy z rzekomą siatką szpiegowską, do której miałem podobno należeć.

Premier Kambodży nakazał "śledztwo w sprawie wszystkich osób o  amerykańskim obywatelstwie podejrzanych o  działania wywiadowcze". Następnie podlegli mu wojskowi oświadczyli, że ich celem jest "eliminacja wszystkich zagranicznych przybyszów, którzy zamierzają dopuścić się aktów agresji względem Kambodży", i stwierdzili, że "zmiażdżą" wszystkich takich przybyszów.

Przez kolejne cztery miesiące czekałem, aż ta paranoja się skończy. Nosiło mnie. Opisawszy działania innych autorytarnych rządów, pragnąłem teraz na własne oczy ujrzeć inwigilacyjną dystopię przyszłości. Zatrzymałem się na kilka dni w Pekinie, aby zasięgnąć języka wśród ludzi zaznajomionych z sytuacją w Sinciangu. Zjadłem też obiad z  pewną amerykańską dyplomatką.

– Dokąd się teraz wybierasz? – zapytała. 

– Do Sinciangu – odpowiedziałem. – Pracuję nad czymś. 

– Nie jedź tam! – krzyknęła. – Będą cię śledzić i w końcu zatrzymają. To niebezpieczne!