Wakacje poza instagramowym szlakiem, czyli pojechałam na słowackie zadupie

Można pojechać tam, gdzie "nie ma niczego", a architektura ani kuchnia nie oferują hasztagowych atrakcji. Zamiast pytać w socialach, "co zobaczyć w mieście X?", warto wybrać się w nieznane. Pogoń za "miejscami z Instagrama" może mocno rozczarować, bo jest rodzajem łatwego polowania, w którym role są rozdane.

Wakacje poza instagramowym szlakiem, czyli pojechałam na słowackie zadupie

Jestem w Prievidzy, 46-tysięcznym słowackim mieście w kraju trenczyńskim. Nie przyjeżdżają do niego turyści – ani z Polski, ani ze Słowacji, ani z tzw. Zachodu. Jedyne opisywane z rzadka w przewodnikach atrakcje turystyczne w okolicy to szczyt górski Vtáčnik (Ptasznik), o wysokości odpowiadającej naszej bieszczadzkiej Tarnicy, oraz zamek w Bojnicach, który, jak sama nazwa wskazuje, nie jest w Prievidzy.

Za to ja jestem w niej już drugi raz. W tym miejscu, o którym Google Maps zapomniało, a rolki na Instagram stąd nagrywają jedynie prawdziwi desperaci. 

Pierwszy wyjazd posraný

Nie lubię nadętych opowieści o filozofii podróżowania. Wiadomo, że kierunek zwiedzania implikują nie tylko chęci, ale także zasobność portfela, zainteresowania, możliwości czasowe i organizacyjne. Istnieją jednak kraje, do których nas, jako turystów, coś ciągnie, w których czujemy się jak u siebie, są nam bliskie i chcemy tam wracać. 

Jednym z takich krajów – a mam ich niewiele – jest dla mnie Słowacja, ten amalgamat Południa ze Wschodem, z niemal całkowitym pominięciem Zachodu, ta czarna plomba w zębie Europy Środkowo-Wschodniej, kraj ulepiony z kilku mentalności, kilku wpływów oraz wielu krzywd i wspomnień. Kraj, o którym Węgrzy, a także część Słowaków, myślą, że w ogóle nie powinien zaistnieć, gorsza część dawnej Czechosłowacji. Kraj z młodą państwowością, Tatrami, Fatrą i naddunajskim południem, mylony ze Słowenią. Dla wielu Polaków to po prostu przeszkoda w tranzycie do Chorwacji

To nie jest moja pierwsza wizyta w Prievidzy. Byliśmy w niej sześć lat temu i zrobiła słabe wrażenie, nawet na nas, którzy wymagania mają bliskie zeru. Była nieznośnie upalna, betonowa, rozkopana i w permanentnym remoncie. Parkometry działały na aplikację, której nie mieliśmy, lub na esemesa, którego wysłanie nie spowodowało przysłania nam wymaganego kodu. Prawie wszystkie lokale były zamknięte (a była godzina 14.00) lub właśnie się zamykały, kilka godzin przed terminem wskazanym na wywieszce. Gdy już znaleźliśmy coś otwartego i zasiedliśmy z nadzieją na piwo i bryndzové halušky, okazało się, że, jak to w Czechach i na Słowacji, pora obiadowa rozpoczyna się o 11.00 i około 13.30 wszystko jest już wyjedzone, a zostaje jedno najmniej atrakcyjne danie, zazwyczaj bez warzyw, w sosie serowym (smażony ser i sosy serowe przestaje się doceniać tak jakoś po dwóch-trzech dniach konieczności jedzenia ich non stop). Jako że widoki na inne otwarte miejsce ze świeżym jedzeniem były żadne, zjedliśmy, co mieli, poganiani przez sprzątającą obsługę. 

Przeszliśmy się po miasteczku bez przekonania, wypiliśmy piwo w mordowni, gdzie siedzieli starzy Słowacy i romskie rodziny. I ta mordownia, i pierwszy łyk corgoňa (marka taniego piwa) to był do tamtej pory najlepszy moment dnia. Wróciliśmy do daleko zaparkowanego auta – i zaczęło lać.

Nic w tym dziwnego, od kilku dni upał był niemiłosierny. Ale rzadko widuje się aż taki deszcz. Ściana wody nie pozwoliła prawie prowadzić auta, nie nadążały wycieraczki, a my jeździliśmy na ślepo, szukając miejsca na namiot. Bardzo szybko okazało się, że wokół płynie tyle błota, że tego dnia ziemia już nie wyschnie. Uciekaliśmy burzy przez ponad dwie godziny, to straceńczo jadąc przed siebie serpentynami, to przeczekując nie wiadomo co i po co w aucie przy drodze lub na stacji benzynowej.

Około 18.00 przestaliśmy się łudzić i znalazłam w internecie odległy o 20 km nocleg.  Pensjonat – tak było opisane na stronie to miejsce – wyglądał na tak przeciętny, że uznałam rezerwację za zbędną, bo łóżka się znajdą na pewno.  

W słabnącym deszczu dojechaliśmy do Bánovców nad Bebravou. Faktycznie bardzo blisko niewielkiej starówki była tam ubytovna. Na drzwiach wisiała kartka, że o nocleg należy pytać w położonym na parterze non-stopie. O czeskich i słowackich rodzajach lokali z napitkami i jedzeniem napiszę może kiedyś oddzielnie, bo to bardzo ciekawy temat, teraz tylko pokrótce zdradzę wam, że lokal typu non-stop jest piwiarnią czynną 24 h na dobę, często połączoną z salonem gier (ale nie chodzi tam głównie o gry, bo wtedy to jest herna, ani głównie o zakłady sportowe, bo wtedy to sázková kancelář). 

Przy barze, jak to przy barze,  rozwiązano nasze problemy. Otrzymaliśmy duży pokój nad knajpą, umyliśmy się i zeszliśmy na dół na kufel wymarzonego topvara. Lokal okazał się sympatyczną mordownią z małym ogródkiem, gdzie Cyganie pili piwo i wódkę, a ich dzieci skakały na trampolinie w kącie. 

Noc ujawniła, że nazwa „non-stop” to żadne czcze przechwałki – zabawa taneczna trwała do godziny, gdy porządni ludzie idą do pracy.  Gdy wstaliśmy po ósmej, parkiet wciąż nie był pusty.

Drugi wyjazd úspešný

Do Banovców tym razem nie dotrzemy – ale w 2024 roku postanowiliśmy dać Prievidzy drugą szansę, tym razem dwudniową. Prievidza miała to w dupie, i słusznie. Miasto co prawda było już po wielkiej fali rewolucji remontów, ale w zasadzie wyglądało tak samo. Pełne średniej klasy aut, przecięte ruchliwymi drogami, a jednocześnie zastanawiająco puste. Pawilony handlowe z czasów czechosłowackich obrastają dobudówkami prezentującymi wszystkie style architektoniczne i zdobnicze, postmodernizm i mokry sen architektów ze stolicy. Tu stary klinkier, tu drewno, tu nieotynkowany pustak. Okna różnej wielkości i rodzaju. Za to większość lokali i punktów usługowych jest nieczynna, oklejona kartkami „do wynajęcia”, albo w ogóle porzucona.

Wokół królują zamknięte, przynajmniej w niedzielne popołudnia, zielone kioski z prasą, przykurzonymi zabawkami i wódką. W ogóle wódka! Ona i inne mocne alkohole wiodą prym, z przytupem otwierając karty dań i kredowe tablice z asortymentem baru, który składa się często z pulpitu do sprzedaży i kilku stolików. Kieliszek kosztuje jedno euro. Taniej od piwa, taniej od kawy. Starszy mężczyzna pijący corgoňa przy drewnianej ławie czeka na telefon. W końcu dzwoni – jako sygnał ma ustawione "Rozkwitały jabłonie i grusze", czyli słynną "Katiuszę". Wszyscy podrygują, póki nie odbierze, a on specjalnie zwleka, by wysłuchali utworu. Wystarczy odjechać 100 km od granicy z Polską i nastroje proukraińskie, a przede wszystkim antyrosyjskie, przestają być oczywiste.

Drugiego dnia okazało się, że Prievidza, jak powiedziano by w programie telewizyjnym, "skrywa tajemnicę". Oczywiście nikt niczego nie skrywa – wystarczy przejść przez tory i tuż za nimi, po drugiej stronie miasta, zaczyna się monumentalna dzielnica Píly, wybudowana w latach 1950-1962 przez państwo czechosłowackie dla górników (wydobywano tu węgiel brunatny). Chowa się przy niej nasza Nowa Huta, a nawet ostrawska perełka, czyli osiedle Poruba. Cechą charakterystyczną zdobienia bloków jest sgrafitto, czyli płaskofreski z motywami nawiązującymi do wspólnego społecznego życia i pracy. Najwyraźniej jednak, jeśli czegoś nie ma w popularnym, podróżniczym internecie, to ta rzecz nie istnieje. Niniejszym wkładam Sidlisko Píly w internetowy rój.

Przez cały ostatni tydzień sierpnia w Prievidzy jest między 33 a 37 stopni. Po prostu łazimy przed siebie, wbrew słońcu i upałowi. Miasto można poznać w jeden sposób: łącząc starannie wystudiowane plany i okazje. Warto mieć marszrutę, ale i trzeba od niej odchodzić. Lepiej skręcić jeden raz za dużo i wyjść na zaułek z kupą gruzu, niż skręcić jeden raz za mało i nie zobaczyć czegoś, co czeka na odkrycie. 

Wszystkie wzniosłe słowa o podróżowaniu, "drodze do siebie" i zawieszaniu własnej codzienności są niewiele warte. Tak naprawdę chodzi chyba o to, by wejść w cudzą codzienność, obserwować ją w cudownym, irytującym niezrozumieniu i próbować dotrzeć do źródeł pewnych zachowań, zwyczajów, rozwiązań estetycznych. Często się nie da, często po prostu stoimy jak kołki, jak niemi obserwatorzy cudzej kultury w działaniu. Bywamy do siebie podobni – wschodni Europejczycy, czasem uważający się za zachodnich, którzy lubią hałas, gwar, nieład i chaos przestrzenny. No, może niekoniecznie aktywnie je lubimy, ale na pewno posiadamy. I natykamy się potem na zrozumiałe dla mieszkańców obu państw przykurzone, upośledzone inwestycje unijne – parczek pod tytułem "Orzechy dla ludzi" wykonany za dotację. Dendrofon, czyli kilka wiszących desek, w które można walić patykiem, podpisany "sfinansowano ze środków unijnych".

Nasza wschodnia politura przykryła europejskie pomysły, a elementy małej architektury od razu po ich zainstalowaniu stają się zapomniane i nieadekwatne, źle oznaczone. Potem jakiś dzieciak pomaże markerem interaktywną mapę czegoś tam, i już, przyklepane, zaplute – obiekt dołącza do kolekcji tych, których przeznaczenia nikt nie zna. Słyniemy z nich w Europie Wschodniej. Korzystamy ze środków unijnych, byle je pobrać - a potem zostajemy z przypadkowymi elementami krajobrazu, ścieżkami rowerowymi donikąd, niedziałającymi tablicami interaktywnymi. Nie interesuje nas ich dalszy los.

Widokówka z innego świata 

Ale dlaczego piszę o tym słowackim nieraju, miejscu, z którego raczej się wyjeżdża, nikt przyjeżdża, dlaczego też piszę o tym w magazynie raczej technologicznym? Bo ze świata technologii, z Instagrama, TikToka, Facebooka, z tych miejsc, które pompują krew i kasę do Doliny Krzemowej, nie dowiecie się o Prievidzy, o tych wszystkich "nietrendujących" miejscach, gdzie melancholia dni minionych spotyka beznadzieję dni przyszłych. Bo gdy wszyscy już wrzucili swoje zdjęcia z miejsc, które zachwycają, z podróży, które zmieniły ich życie, wyzuli się z intymności czasu wolnego, ja piszę z zadupia. 

Pogoń za "instagramowymi miejscami" może mocno rozczarować, bo jest rodzajem łatwego polowania, w którym role są rozdane. Ofiara nawet nie ucieka. Wszyscy idą w to samo miejsce i fotografują te same okoliczności. Czasem, dla odmiany, jedynie emocje są różne – coś wielce hajpowanego i starannie obfotografowanego w internecie, w prawdziwym życiu okazuje się mniejsze, brzydsze, starsze, w części niedziałające. Wtedy królowie Instagrama mogą pisać w komentarzach pod zdjęciami "bez szału", "bez rewelacji", "jechaliśmy tam dwie godziny w upale, a potem nie mogliśmy się dopchać".

Między innymi dlatego wybieram miejsca, do których zawsze mogę się dopchać, bo nie pcha się do nich nikt – chyba że są stoiskiem z kiełbasą węgierską na targu, ale i wtedy moje szanse są wysokie. Odrzucam rekomendacje, odrzucam polecajki, skręcam. Nie neguję istnienia rzeczy i miejsc, które "trzeba zobaczyć", ale chętnie zobaczę i te, których "nie trzeba". Gdy coś „można sobie odpuścić”, to właśnie lecę. Czy to jeszcze turystyka? Czy wkładanie buta w drzwi cudzej codzienności po to, by zobaczyć “wszystko”, także to, czego nie chcą nam pokazać, to "świadome podróżowanie"?

Nie wiem, i nie chcę bawić się w manifesty, bo robię się podejrzliwa, gdy ktoś wykłada swoją filozofię prostego działania, jakim jest podróż. Wiem jedno: chcę być w moim akcie przemieszczania się jak najbliżej tego, jak naprawdę wygląda życie w odwiedzanym miejscu. Doświadczyć sensu tego miejsca dzięki własnej przypadkowości. Mam czasami poczucie, że bywam tam trochę nieadekwatna, ale czy takim nie byłby też Słowak na blokowisku w polskim mieście powiatowym? 

Przygotowuję się, googluję, czytam, opracowuję informacje i ciekawostki o planowanych do odwiedzenia miastach - ale z umiarem, bo droga i tak poniesie mnie w nieco innym kierunku. Nigdy nie pytam w mediach społecznościowych, "a co warto zobaczyć w X?", przede wszystkim dlatego, że prawie nikt nie był tam, dokąd jadę, a jeśli był, to przejazdem i mu się nie podobało. W większym mieście kilka razy skorzystałam z takich poleceń i absolutnie za każdym razem było coś nie tak, np. w przypadku słynnych budapeszteńskich ruin pubów o nazwie Szimpla Kert. "Nothing with a taste of nothing", jak napisał na ich temat pewien anonimowy Amerykanin. Zgadzam się z tym, przy czym to było takie nijakie “nothing”, wydmuszka, a nie “nic”, którego poszukuję.

Zaraz zjem śniadanie i jadę do Handlovej, 17-tysięcznego miasta, które do polskiej prasy przebiło się głównie tym, że maju 2024 roku przed domem kultury miał tam miejsce zamach na premiera Roberta Ficę. Ale to miasto to dużo więcej: potransformacyjne perturbacje po odejściu od wydobycia węgla, romskie osiedle z problemami, tradycyjne kamienne domy jako pozostałości po osadnictwie niemieckim. Zgubię się znowu w miejscach, o których milczy internet, będę siedzieć w barach, które nie mają na Google gwiazdek i opinii, a jeśli mają, to w rodzaju: "Is it even Europe?". Nuda? Bynajmniej. Nie ma sensu poszukiwać miejsc tętniących "życiem". Cokolwiek robisz, to jest właśnie życie.