To nie jest kraj dla młodych naukowców. Masz pomysł? Kłaniaj się w pas i noś teczkę za profesorem

I bardzo dobrze, że on prochu nie wymyśli, od myślenia jestem ja! – mówi profesor do profesora. Lepiej byś kawę zrobiła, a nie jakieś wymysły – słyszy doktorantka zgłaszająca pomysł na nową technologię. Z kraju, w którym bardziej od umiejętności liczy się kolejność dziobania, wyjeżdżają kolejne wielkie umysły. Ludzie nauki, którzy chcieliby ten porządek zmienić, nie mają wątpliwości: perspektyw na poprawę nie widać. Drenaż mózgów będzie postępował. 

To nie jest kraj dla młodych naukowców. Masz pomysł? Kłaniaj się w pas i noś teczkę za profesorem

Sierpień zeszłego roku. Przez media, najpierw lokalne i specjalistyczne, poświęcone edukacji, a później ogólnopolskie, przepływa fala newsów o niezwykłym licealiście z Krakowa. Krótkie notki informacyjne przechodzą w większe materiały, w mediach społecznościowych zaczyna się od gratulacji, a kończy na memach o tym, że „legendarny syn koleżanki twojej matki istnieje naprawdę”. Michał Lipiec jest jednak trochę z boku całego medialnego zamieszania. O tym, co pisze o nim prasa, donosi mu głównie dumna rodzina i znajomi. 

Co takiego właściwie zrobił niepozorny nastolatek? Nie, nie nagrał sensacyjnego tiktoka i nie wygłupił się w internecie. Wręcz przeciwnie. Dokonał czegoś, co do tej pory zdawało się niemożliwe. Zdobył w ciągu miesiąca aż trzy medale w międzynarodowych olimpiadach przedmiotowych. Z Zurychu przywiózł złoto z chemii, a z japońskich Tokio i Chiby srebro z fizyki i brąz z matematyki. Gratulacjom nie było końca, nauczyciele Michała nie mogli się nachwalić, chłopakowi wieszczono świetlaną przyszłość. 

Od tego czasu minął ponad rok. Medialny kurz opadł. Michał zdał maturę i w wakacje zdobył kolejne medale na międzynarodowych olimpiadach - m.in. złoto z chemii w Arabii Saudyjskiej. Zaczął też realizować projekty naukowe, m.in. z Uniwersytetem Jagiellońskim i Instytutem Nielsa Bohra w Kopenhadze, a dyrektor jego szkoły zaczął nawet mówić o nadziejach na Nobla. Nie trzeba było długo czekać, by zaczęły spływać oferty studiów i stypendiów od najlepszych uniwersytetów na świecie. Harvard, Cambridge, Caltech, Massachusetts Institute of Technology (MIT), a z racji osiągnięć w olimpiadach wejście niemal z marszu na najlepsze polskie uczelnie.

Ostatecznie Michał wybrał MIT, bo, jak tłumaczy, to uczelnia o bardzo wysokim poziomie nauczania i prowadzonych tam badań naukowych. – Daje ogromne możliwości rozwoju, pozwalając na duże zindywidualizowanie toku studiów, w tym ukończenia więcej niż jednego kierunku jednocześnie. Do tego wspiera zaangażowanie studentów w badania naukowe już na wczesnym etapie – wyjaśnia. 

– Dlaczego nie studia w Polsce? Michał odpowiada, że polskie uczelnie są mu bardzo bliskie, podkreśla też, że przez ostatnie cztery lata otrzymał ogromne wsparcie ze strony UJ, któremu jest wdzięczny (podobnie jak "wszystkim doskonałym wykładowcom, których tam spotkał"), dużo też nauczył się na różnych warsztatach, wykładach i zajęciach na UW, PWr i UŁ. – Niestety, poziom finansowania polskich uczelni, a przez to możliwości rozwoju naukowego są wciąż mniejsze niż wiodących uczelni w USA, takich jak MIT – wyjaśnia. 

Takich ludzi jak Michał jest więcej. Młodzi, bardzo zdolni, odnoszący duże sukcesy już w młodym wieku i ostatecznie wyjeżdżający z Polski, by uczyć się i robić karierę za granicą. Czy to naukową, czy znajdując zatrudnienie w zagranicznych firmach korzystających z ich innowacyjnych pomysłów. Trudno im się dziwić. Bo kto, mając do wyboru uczelnie z top 10 rankingu szanghajskiego, wybierze jednak uczelnie może i w Polsce najlepsze, ale w skali świata plasujące się w piątej setce? 

Poziom finansowania polskich uczelni, a przez to możliwości rozwoju naukowego są wciąż mniejsze niż uczelni na Zachodzie

– To naturalne, że jeśli tylko mamy możliwości i chcemy się rozwijać, będzie nas ciągnąć do najlepszych ośrodków na świecie. Bo tam przecież pracują i uczą się najlepsi – mówi dr hab. Rafał Mostowy, podkreślając, że nie dziwi go decyzja Michała i wielu innych młodych ludzi.

Sam dr Mostowy wyjechał z Polski jeszcze w trakcie studiów. Uniwersytet Jagielloński zamienił na Kopenhaski, zrobił doktorat w Szwajcarii, a w końcu wylądował w Wielkiej Brytanii, zgarniając po drodze kolejne prestiżowe granty i stypendia. 

– Odkąd pamiętam, kusiło mnie, żeby wyjechać. Kiedy tylko nadarzyła się okazja, a więc możliwość wyjazdu na Erasmusa zaraz po wstąpieniu Polski do UE, skorzystałem – opowiada dr Mostowy. Jak mówi, nie planował spędzenia za granicą od razu 14 lat, ale "tak się złożyło".

– Jak tylko przekonałem się, czym pachnie ten zagraniczny system edukacji, po prostu wciągnęło. Czym więc pachnie? 

Smak lepszego świata

Nasi rozmówcy mówią jednym głosem: swobodą. Swobodą w naukowych działaniach, możliwościami, by te działania sfinansować, a także wiarą w umiejętności i szacunkiem niezależnym od pozycji w uczelnianej hierarchii. Bo w Polsce, wiadomo, jesteś młody i masz przełomowy pomysł? Zaciśnij zęby i czekaj grzecznie na swoją kolej. Lub działaj, ale pogódź się z krzywymi spojrzeniami i kąśliwymi uwagami na uczelnianych korytarzach. A nawet jeśli ci się uda, i tak nie masz gwarancji zawodowego i finansowego awansu.

Słowa dr. Mostowego potwierdza prof. Dariusz Jemielniak, badacz społeczny, wiceprezes Polskiej Akademii Nauk. – Jeśli ktoś jest dobry w tym, co robi, i chce się w swojej dziedzinie rozwijać, chce to robić w najlepszych laboratoriach na świecie. A te, choć mamy kilka rewelacyjnych ośrodków, rzadko kiedy znajdują się w Polsce – mówi.

Sam prof. Jemielniak też sporo podróżował po świecie. Ma na koncie prestiżowe staże badawcze m.in. na Uniwersytecie Harvarda, MIT, Uniwersytecie Cornell, Uniwersytecie Kalifornijskim czy Uniwersytecie Madryckim. Obecnie jest kierownikiem katedry MINDS w Akademii Leona Koźmińskiego, co łączy z pracą jako faculty associate na Harvardzie. Jak przyznaje, udało mu się ułożyć pracę w dwóch jednostkach idealnie – trzy lata spędza w Polsce, rok w Stanach, później znów wraca do Polski. Wszystko dzięki temu, że jego polski pracodawca zapewnia mu sporą swobodę i wykazuje się niemałą elastycznością.

– Wiem jednak, że tak nie jest wszędzie. I że to w zasadzie wyjątek od reguły – mówi naukowiec.

I dodaje, że doskonale rozumie, dlaczego niektórzy decydują się na robienie kariery naukowej za granicą. – Wyższa jakość prowadzonych badań, lepsze pieniądze, kadra na najwyższym światowym poziomie, a wszystko to w kontrze do skostniałego systemu z hierarchiczną strukturą, którą od kilkudziesięciu lat rządzą ci sami panowie, nie dopuszczając do głosu i stanowisk młodych, utalentowanych naukowców. Strukturą, w której bardziej niż umiejętności liczy się noszenie za kimś teczki i kłanianie w pas tym, którym trzeba. Trudno się dziwić, że pojawiają się myśli, by jednak spróbować swoich sił gdzieś na Zachodzie. To naturalne, zwłaszcza jeśli mamy pomysły i chcielibyśmy w nauce zrobić coś fajnego – mówi prof. Jemielniak. 

Prezes Fundacji na rzecz Nauki Polskiej prof. Maciej Żylicz nie ma wątpliwości. – Mamy do czynienia z drenażem polskich mózgów. A główną jego przyczyną jest - jego zdaniem - właśnie skostnienie polskiego systemu i środowiska naukowego. 

– Młodzi ludzie doskonale to widzą – mówi prof. Żylicz. – Nasza ścieżka rozwoju kariery naukowej jest dla nich całkowicie niekompatybilna z tym, czego by chcieli dla siebie i co widzą na Zachodzie. Najlepsi absolwenci polskich uczelni, chcąc rozwijać się naukowo, jeśli tylko mogą, wyjeżdżają, a część najbardziej uzdolnionych młodych ludzi nawet na polskie uczelnie nie trafia, bo dzięki swoim osiągnięciom (np. wygraniu olimpiad dziedzinowych) mogą od razu po maturze wyjechać za granicę. Jeśli tego nie nazwiemy drenażem polskich umysłów, to co innego nim jest?

Przykładów skostnienia polskiego systemu prof. Żylicz może wymienić wiele. Także sytuacji z życia wziętych, które tylko udowadniają, jak głęboko zakorzenione są negatywne dla polskiej nauki postawy. – Zadzwonił do mnie pewien kolega profesor z pytaniem o młodego naukowca, którego byłem promotorem. Zastanawiał się, czy go przyjąć do zespołu, na co powiedziałem, że owszem, jest to rzetelny pracownik naukowy, ale prochu to on nie wymyśli. Dałem do zrozumienia, że nie jest to samodzielnie myśląca osoba, na co mój kolega odpowiada: "I bardzo dobrze, od myślenia to przecież jestem ja".

Myślę, że to doskonale odzwierciedla stosunki i hierarchiczność panujące w polskiej nauce – opowiada prezes FNP.

I podaje kolejny przykład, tym razem rozmowy z dyrektorem jednego z polskich instytutów naukowych. – Mało się znaliśmy. By przełamać pierwsze lody, pogratulowałem mu fantastycznej roboty jednego z jego naukowców, który opublikował świetną publikację w "Nature". Zasugerowałem przy tym, że może warto tego człowieka dodatkowo docenić, nagrodzić, co dałoby mu motywację do dalszej ambitnej pracy. "Nie, nie, u nas takich rzeczy się nie robi" - odpowiedział mi rzeczony dyrektor, nie kryjąc niesmaku  – opowiada prof. Żylicz. – Trudno się dziwić młodym zdolnym, że wolą jechać tam, gdzie ceni się ich pomysły i traktuje jak partnerów, a nie jak wyrobników, którzy mają zrobić dokładnie to, co im szef każe. 

Państwo profesorstwo

Przykładem skostnienia systemu i trudności młodych ludzi jest też historia Marty. Marta to nie jest jej prawdziwe imię. Bo choć najpierw o swoich doświadczeniach opowiadała chętnie, ostatecznie stwierdziła, że w tekście woli wystąpić anonimowo. Nie boi się odwetu ze strony macierzystej uczelni, bo wracać tam nie zamierza. Od lat pracuje w USA, ale deklaracji co do powrotu do Polski składać nie chce.

– Nigdy nie wiadomo, co przyniesie przyszłość. A jak będę musiała wrócić i nikt nie będzie mnie chciał zatrudnić przez to, co opowiedziałam w mediach? – dzieli się swoimi wątpliwościami.

A do opowiedzenia Marta ma dużo. Od wyjazdu z rodzinnego miasteczka na wymarzoną uczelnię, przez kłody pod nogi rzucane jej na studiach (wykładowca, który obniżył jej ocenę, bo nie dała się zaprosić do kawiarni; inny, który stwierdził, że "po co tak się stara i robi rzeczy poza programem, tak męża nie znajdzie"), po trudne doświadczenia w czasie doktoratu. A Marta miała plan. I dużo pomysłów, które chciała realizować, najpierw badawczo, później wdrożeniowo, by z jej rozwiązań korzystali ludzie. 

Wybrała kierunek ścisły, techniczny (prosi, by nie zdradzać jaki), siłą rzeczy była otoczona mężczyznami. Jak mówi, „jakiegoś mocnego szowinizmu nie było, przynajmniej nie wprost”, ale czuła, że jest traktowana protekcjonalnie, że na seminariach większą uwagę mają jej koledzy. Ale widziała, że im też łatwo nie było. Bo i tak najważniejsze było "państwo profesorstwo", na zawołanie najstarszych, najbardziej utytułowanych miał być każdy. Każdy pracował na ich nazwiska, każdy choć raz im coś pisał, czy to fragment prezentacji na naukową konferencję, czy opis wyników badań, czy przygotowywał syllabusy dla studentów wcześniejszych lat. 

Marta w końcu zdobyła się na odwagę. Miała świetny jej zdaniem pomysł na nowe rozwiązanie technologiczne z jej działki. Uważała, że jeśli uda jej się zebrać zespół i przeprowadzić badania, będzie mogła ten pomysł wdrożyć. Liczyła na swojego promotora, który poza uczelnią od lat działał w różnych mniejszych i większych spin-offach, czyli powstałych na uczelni spółkach zajmujących się komercjalizacją opracowanych przez naukowców technologii. Wiedziała, kiedy siedzi w gabinecie sam i nikt do niego przychodzi. Zapukała, weszła, zaczęła opowiadać. Profesor siedział, kiwał głową, nic nie mówił. Kiedy skończyła, delikatnie się uśmiechnął.

– Marta, ty byś mi lepiej kawę zrobiła, a nie zajmujesz się jakimiś wymysłami – powiedział w końcu.

Dziewczyna się rozpłakała, wybiegła. Na kolejnych zajęciach i seminariach profesor nie zwracał na nią uwagi. Poza jednym razem, kiedy poprosił ją o zrobienie sobie "i chłopcom" kawy. Czara goryczy się przelała, Marta zmieniła promotora, na kobietę. Niewiele to pomogło. Z kolejną "wielką panią profesor" kontakt był praktycznie żaden.

– Chciałam robić coś fajnego, ona oczekiwała odtwórczej pracy, którą jej i innym recenzentom będzie się łatwo sprawdzać. Bo i tak zaraz miała iść na emeryturę – opowiada Marta. 

Światełko w tunelu zobaczyła dopiero na jednej z konferencji naukowych. Przyjechali znani goście z zagranicy, ona i koledzy mieli "słuchać i dbać, żeby ciasta nie zabrakło". W przerwie wyszła na papierosa, obok stał jeden z zagranicznych gości, profesor ze Stanów. On też palił. Uśmiechnął się do niej, zapytał, jak jej się podoba konferencja. Odpowiedziała, po czym nagle, sama nie wie dlaczego, zaczęła opowiadać o sobie i o swoich pomysłach. Profesor słuchał. I po raz pierwszy ktoś tak ważny nie traktował jej protekcjonalnie, nie patrzył na nią z góry. W końcu wyciągnął wizytówkę, poprosił, żeby do niego napisała, bo "takich ludzi, z takimi pomysłami szuka". 

Reszta, jak to się mówi, jest historią. Marta przeniosła się do USA, pracuje na uczelni, ma swój zespół badawczy, współpracuje też z jedną z amerykańskich firm technologicznych, która implementuje jej pomysły w swoich rozwiązaniach. Także ten, który przed laty przedstawiła promotorowi.

– W zmodyfikowanej nieco formie, ale i tak mam wielką satysfakcję – uśmiecha się.

Dr Rafał Mostowy podkreśla, że nie ma co generalizować, bo bywa różnie, niemniej wiele osób ma podobne spostrzeżenia. – Ich doświadczenia wskazują, że w lepszych, zagranicznych ośrodkach liczą się przede wszystkim praktyczne umiejętności, talent, sposób myślenia, pomysły i realizacje badawcze, nie to, ile masz lat lub jaka jest twoja pozycja w uczelnianej hierarchii – mówi naukowiec, który ostatecznie po 14 latach za granicą do Polski wrócił. Zdecydowały powody osobiste, jednak dr Mostowy zorganizował sobie wszystko na tyle dobrze, by wciąż móc się zawodowo rozwijać i pracować przede wszystkim naukowo. 

Dziś jest liderem grupy badawczej Genomiki Mikrobów w Małopolskim Centrum Biotechnologii Uniwersytetu Jagiellońskiego, a kilka lat temu współtworzył Fundację Polonium, mającą łączyć rozsianych na świecie polskich naukowców. – To tak naprawdę sporych rozmiarów polska diaspora, która nawiązuje ze sobą kontakty, nawzajem się wspiera, wymienia doświadczeniami i tych kontaktów bardzo potrzebuje – tłumaczy. I opowiada, że podczas corocznych spotkań organizowanych przez fundację, niezależnie od tego, kto się na nich pojawił, czy było to grono nowe czy stare, w którymś momencie zawsze wracał ten sam temat: wracać do Polski czy nie wracać? 

Ile osób się na taki krok ostatecznie zdecydowało, nie wiadomo. Na pewno jednak dr Mostowy zna sporo osób, które wróciły, najczęściej jednak, podobnie jak on, z powodów osobistych. W końcu, jak mówi Marta, trudno z własnej woli wrócić do polskiego piekiełka, zwłaszcza jeśli chce się pracować nad innowacjami czy nowymi technologiami. Bo z jednej strony potrzebne są do tego pieniądze, a tych polskim naukowcom i innowatorom zawsze brakuje, z drugiej prace wdrożeniowe zupełnie nie są doceniane. Liczą się przecież punkty, a te dostaje się za publikacje w czasopismach, których lista została w ostatnich latach sprowadzona do absurdu. 

Doskonale pokazał to prof. Maciej Szaciłowski z Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, chemik, któremu – w ramach prowokacji – udało się opublikować na łamach wysoko ocenianego "Wschodniego Rocznika Humanistycznego" pracę poświęconą… nieznanej pasji Jana Pawła II do kolekcjonowania zapałek. Ani temat, ani fakt, że współautorem był fikcyjny turkmeński fizyk-muzykolog, nie sprawiły, by komuś zapaliła się lampka ostrzegawcza.

Polskie Uniwersytety niszczy punktoza i naiwne publikacje

– Niestety, są w Polsce środowiska, które uprawiają naukę pozorowaną, sprowadzającą się do nabijania kolejnych publikacji w polskiej makulaturze, a więc wysoko punktowanych czasopismach, których realna wartość naukowa jest żadna – mówi prof. Jemielniak. – Nie brakuje jednostek, w których ważniejsza niż rzeczywiste osiągnięcia naukowe staje się pogoń za pseudopublikacjami, prawdziwym naukowcom trudno sobie w takim środowisku poradzić. Bo cóż z tego, że wypruwamy sobie żyły, pracując nad przełomową publikacją w „Nature”, kiedy widząc to, nasz szef puknie się w głowę i każe nam tę pracę porzucić. Bo przecież szybsze i lepsze efekty przyniesie kilka miernych, odtwórczych, ale za to wysoko punktowanych publikacji w czasopismach polskich.

Dobrego zdania o polskiej punktozie nie ma też prof. Żylicz.

– Te wszystkie punkty i sposób ich przyznawania to absurdy, które niszczą innowacyjność myślenia młodych ludzi – mówi. – Zamiast skupiać się na tym, co nowego, oryginalnego publikować, uczy się ich tego, gdzie i za ile punktów opłaca się publikować. To tylko wzmacnia system, który absolutnie nie jest projakościowy, w którym po prostu nie opłaca się być dobrym naukowcem.  

Prof. Żylicz również dostrzega problemy związane z opracowywanymi przez naukowców technologiami i wdrożeniami. – Obecnie przygotowujemy nawet specjalny raport dotyczący barier w komercjalizacji na styku uczelni i biznesu. Już teraz mogę powiedzieć, że jest ich wiele. W zasadzie brakuje nam całego systemu wspierającego wdrożenia, mało też mamy dobrych przykładów. Owszem, one są, pokazują, że się da, że można na uczelniach stworzyć przełomowe technologie, które później idą w świat, ale szczerze mówiąc, można je policzyć na palcach jednej, może dwóch rąk. A przypomnijmy, mówimy o 38-milionowym kraju – podkreśla.

– To kwestia nie tyle nawet docenienia wdrożeń w nauce, ile tego, że nie mamy dobrych metod finansowania pomysłów, które mają szansę na komercjalizację, a wymagają finansowania pomostowego – dodaje prof. Jemielniak, który w przeszłości sam założył kilka spółek. I choć miały z nauką związek, musiał to robić równolegle z pracą uczelnianą, bo przecież nie miały nic wspólnego z rozliczaniem jego pracy jako naukowca. Jego zdaniem potrzebne są więc tak nowe możliwości finansowania tego typu projektów, jak i systemowe wprowadzenie punktowania naukowców w ewaluacji za prace wdrożeniowe. – Oraz za popularyzację nauki, co również jest niezwykle ważnym, a zupełnie niedocenianym aspektem naszej pracy – podkreśla.

Nauka to nie sport wyczynowy

Czy to możliwe, by polskie uczelnie osiągnęły taki poziom jak te czołowe amerykańskie, brytyjskie czy francuskie? Są duże wątpliwości. Bo z jednej strony jest kwestia finansów, z drugiej też potężnej siatki kontaktów i współpracy nawiązywanej z biznesem. – Ciężko z tym konkurować, zwłaszcza jak pomyślimy o takich ośrodkach jak Boston, Cambridge czy Dolina Krzemowa, gdzie na styku nauki i biznesu powstają nowe technologie, produkty czy wynalazki – zauważa dr Mostowy.

I podkreśla, że ciężko się też do zagranicznych ośrodków jeden do jednego porównywać, bo w Polsce stworzyliśmy metryki, które działają tylko w naszym kraju. – To, że jakaś jednostka jest najlepsza w swojej dziedzinie w Polsce, nie oznacza, że tak samo będzie, jeśli przyłożymy jej osiągnięcia do metryk stosowanych za granicą – tłumaczy. Dodaje, że nic jednak dziwnego w tym, że funkcjonujące w polskim systemie jednostki starają się osiągnąć jak najwięcej w skali właśnie Polski.

W końcu od tego uzależnione jest między innymi ich finansowanie. – Według polskich miar wiele jednostek jest bardzo produktywnych, tyle że jeśli spojrzymy na nie przez miary międzynarodowe, ta produktywność jest po prostu mierna. To jedna z bolączek naszego systemu, w którym osiadło i mocno się zadomowiło wielu naukowców. Niezależnie od tego, czy tego chcieli, czy nie.

Zdaniem prof. Żylicza zwiększenie finansowania polskiej nauki to podstawa, choć nie da to wiele, jeśli nie zmieni się cały system. – Jeśli na naukę państwo polskie przeznacza średnio mniej niż 90 euro rocznie w przeliczeniu na mieszkańca, kiedy średnia europejska wynosi 200, a są państwa, gdzie jest to 400, to jasne, że jesteśmy w świecie nauki permanentnie niedofinansowani i bez większych pieniędzy nie zdziałamy wiele. Z drugiej jednak strony, wcale nie mamy pewności, czy większe finansowanie trafi rzeczywiście tam, gdzie trzeba, a naleciałości z czasów słusznie minionych nie będą kontynuowane – zauważa prezes FNP. – Dlatego zasadniczej zmiany wymaga cały system, także na poziomie dydaktyki, która w większości polskich ośrodków jest wciąż prowadzona w sposób archaiczny. Uczymy odtwarzać, a nie uczymy myśleć, nie uczymy przedsiębiorczości.

Podobnego zdania jest prof. Jemielniak. Wiceprezes PAN nie ma wątpliwości, że polska nauka potrzebuje większych środków, i to bardzo. Jego zdaniem bez większych zmian w systemie większe finansowanie nie przyniesie jednak oczekiwanych efektów.

 – Adiunkt w Polsce wciąż zarabia porównywalnie do szeregowych pracowników sieci dyskontowych, z całym szacunkiem do ich pracy, finansowanie badań jest na bardzo, bardzo niskim poziomie. To wszystko oczywiście wymaga zmiany. Samo zwiększenie środków na badania i kierowanie ich tam, gdzie rzeczywiście widać potencjał, na pewno przyniosłoby pewien skok w jakości badań i zauważalności naszych naukowców, jednak system wciąż pozostaje niewydolny. On wymaga gruntownych zmian w całości – przekonuje prof. Jemielniak. 

Na tak potrzebne zmiany chyba jednak nie ma co liczyć. Przynajmniej zdaniem naszych rozmówców. Bo na przykład według prof. Jemielniaka ze strony rządzących wciąż nie ma zrozumienia dla potrzeb nauki. Jako przykład podaje niedawne słowa wiceministra Macieja Gduli, który stwierdził, że „nauka to nie jest sport wyczynowy”. – To sport wyczynowy jak najbardziej – zapewnia wiceprezes PAN. – Koniec końców nie chodzi o to, żebyśmy mieli 100 osób, którym uda się pojechać na olimpiadę, ale żebyśmy przywieźli z niej złoty medal. Podobnie w nauce, ważniejsze jest odkrycie, które dokona przełomu niż to, żeby każdy jako tako sobie radził. Wszyscy powinniśmy pracować na sukcesy wybitnych jednostek, nie tylko na siebie i swoje przetrwanie. Bo po co finansować ludzi, którzy nie uprawiają nauki, ale pseudonaukę? Przykro mi to mówić, ale zdaje się, że wcale nie będzie lepiej. Wygląda na to, że nowe ministerstwo nie tylko nie bardzo wie, co zrobić, ale też za bardzo nie chce ze środowiskiem naukowym rozmawiać. Mimo że o dialogu mówi się głośno i dużo, to tego dialogu de facto nie ma.

Prof. Żylicz nie ma też wątpliwości co do przyszłości systemu. Bo choć władza się zmieniła, a w nowym rządzie nie brakuje szumnych zapowiedzi zmian w polskiej nauce, prezes FNP w ich efekt nie do końca wierzy.

– Daleki jestem od opowiadania się za którąkolwiek z politycznych stron, natomiast wielkich perspektyw nie widziałem ani za poprzedniej władzy, ani nie widzę za obecnej. Podam przykład: w FNP udało nam się opracować dobry system oceniania dokonań naukowych. Zależy nam, by pieniądze trafiały do naprawdę najlepszych, w związku z czym od wielu lat wnioski w naszych konkursach były pisane w języku angielskim, a następnie o ich ocenę i ekspertyzę prosiliśmy najlepszych naukowców na świecie, czasem nawet laureatów Nagrody Nobla. Przyszedł minister Czarnek, stwierdził, że to wstyd, by Polak nie mógł napisać wniosku po polsku, i sparaliżował nasz system. I choć ustawa "wdrożeniowa" tego nie nakazuje, a władza się zmieniła, wciąż musimy wymagać języka polskiego we wnioskach grantowych składanych np. z zagranicznymi partnerami. Od miesięcy staram się przekonać obecny rząd, że to się musi zmienić. To ma wielkie znaczenie dla umiędzynarodowienia nauki w Polsce. Chcemy wyszukiwać talenty z całego świata i jednocześnie każemy im wypełniać dokumenty po polsku? Kiedy spotykam się z ludźmi w ministerstwach, wszyscy się ze mną zgadzają, ale niestety nikt nic nie zmienia – mówi prof. Żylicz. 

I nie kryje: – Niestety nie widzę światełka w tunelu. Nauka wciąż ląduje na szarym końcu listy priorytetów rządzących, a to głęboko niesłuszne i krótkowzroczne podejście. Winą za to obarczam zresztą nie tylko polityków, ale także nasze podzielone środowisko naukowe.

W takiej sytuacji ciężko oczekiwać, by młodzi, ambitni z kraju nie wyjeżdżali. Lub by do kraju wracali, choć nie jest przecież tak, że za granicą jest tylko różowo. Bo na szklany sufit trafić można wszędzie, a przyjezdnemu z Polski czasem przebić go trudniej. Problemów na najlepszych światowych uniwersytetach też zresztą nie brakuje. Prof. Jemielniak wymienia tu np. USA, gdzie po zrobieniu doktoratu nie jest łatwo o tzw. tenure track, czyli posadę na uczelni, która  po 6-7 latach ostrej konkurencji daje szansę na stałe zatrudnienie. Podobnie jest też i w Niemczech, gdzie o ile na początku pracy naukowej ma być stosunkowo łatwo, o tyle walka o pozycje profesorskie, tzw. W3, ma być mordercza.

Czy praca na akademii w Polsce to przywilej?

Jeśli więc komuś zależy na stabilnej, bezpiecznej posadzie, może jednak warto w Polsce zostać. Zwłaszcza że, zdaniem wiceprezesa PAN, są dyscypliny, w których można spokojnie pracować i się rozwijać. – Praca naukowa w polskim systemie wymaga jednak zrozumienia jego koronkowej struktury, często lawirowania pomiędzy własnymi ambicjami a zobowiązaniami idącymi za finansowaniem czy przyznawanymi grantami. Mimo wszystko da się to zrobić – podkreśla.

Niektórzy też, jak dr Mostowy, widzą w Polsce pewien progres. Jego zdaniem da się w kraju osiągnąć więcej niż kiedyś, zmiany zachodzą powoli, ale jednak. Poza tym uważa, że jeśli naukowiec będzie miał ambicje, to poradzi sobie nawet w skostniałym ośrodku. 

Chciałby też, by o zagranicznych wyjazdach myśleć nie tylko w kategoriach tzw. brain drain, ale brain circulation, dostrzegając pozytywy wynikające z nabywania doświadczeń w lepszych ośrodkach. A później do powrotów po prostu zachęcać, oferując choćby programy wsparcia i specjalne stypendia, już zresztą funkcjonujące w Polsce. Eksperci nie mają jednak złudzeń – programy sprawę może i ułatwią, ale wszystkich do powrotu na łono ojczyzny nie przekonają.

Marty nie przekonają na pewno. I to mimo że wyjazd z Polski jej marzeniem nie był. – Nigdy bym nie wyjechała z Polski, gdybym mogła się tu rozwijać tak, jak chciałam, i tak, jak po prostu powinnam. Nawet o tym nie myślałam. Już wyjazd do innego miasta był dla mnie wystarczająco dużym przeżyciem – mówi. – Okazało się jednak, że to za granicą się spełniam, że to tu jestem naprawdę doceniana.

Michał Lipiec jeszcze nie wie, co będzie robił po studiach. Na pewno najbardziej interesuje go kariera naukowa, ale ma świadomość, że życie może się potoczyć różnie. – Nawet jeśli nie odniosę spektakularnych sukcesów, dopóki będę robił to, co lubię, i poświęcał się swojej pasji, będę zadowolony – mówi. – Na razie najlepsze możliwości widzę dla siebie za granicą.