Jetsonowie nas oszukali. Nie o take przyszłość nic nie robiliśmy

Gdybyś będąc dzieckiem, usłyszał, że będziesz żył w tym samym czasie, co bohaterowie Jetsonów czy Blade Runnera, pewnie byś się ucieszył. My żyjemy w tej przyszłości, jednak wciąż bez obiecywanego postępu. Za to stare problemy wciąż są żywe. A i nasza wiara w lepszą przyszłość wygasła.

bajki

Chichot losu. Raptem kilka dni po rzekomych urodzinach Georga Jetsona (które według niektórych wypadły 31 lipca, według innych wypadają dopiero w sierpniu; pewne jest natomiast to, że "narodził" się w 2022 roku), w Niemczech debatuje się nad wydłużeniem czasu pracy do 8,5 godzin. Trudno o lepszy przykład na to, jak bardzo twórcy animacji z lat 60. XX wieku swoimi przewidywaniami trafili kulą w płot. 40-letnia głowa rodziny w kultowej bajce pracowała... dwie godziny dziennie. I jako jedyna z całej rodziny, bo jego żona zajmowała się domem, korzystając z pomocy pokojówki-robota.

10-godzinny tydzień pracy Georga Jetsona nie był przesadnie męczący, bo polegał na wciskaniu guzika w odpowiednim czasie, a i tak ten uważał swojego szefa za kogoś, kto wyzyskuje siłę roboczą.

W roku narodzin Jetsona dobrze wiemy, że skrócenie czasu pracy choćby o pół godziny ciągle jest postulatem radykalnym. Nawet w dziełach science fiction nie wierzy się w to, że będzie lepiej, czyli krócej. Tegorocznym hitem jest serial emitowany przez Apple TV. W "Rozdzieleniu" pokazano świat, w którym po wejściu do pracy i wyjściu z niej wymazuje się ludziom pamięć.

"Idealnie" – zakrzyknie niejeden przepracowany Polak. W czasie wolnym nie trzeba myśleć o problemach w biurze! Sęk w tym, że tytułowe rozdzielenie powoduje, że "ja-pracujące" praktycznie nigdy nie wychodzi z pracy. Trudno mówić tu o zachowaniu "work-life balance", skoro nagle się okazuje, że to dwie oddzielne od siebie kwestie. Jeśli rozdzielona część nigdy nie pracuje, to logiczne jest, że ta druga non stop poświęca się swoim zadaniom. Zresztą te same w sobie są absurdalne, np. muszą "wyczuwać" cyferki na ekranie komputera i przeciągać je do pudełeczek. Jak widać, to jedyne, co zostało z Jetsonów. Innej przyszłości nie będzie.

Przyszłość: krótka praca i zero alkoholu

Krótki czas pracy nie był naiwnym marzeniem twórców Jetsonów. XX wiek to wiara w postęp, który oswobodzi nas z kieratu. Co więcej, ekonomiści obawiali się, że problemem dla człowieka przyszłości będzie nie przepracowanie (jak ma to miejsce teraz), ale wszechobecna nuda. Skoro automatyzacja wyręczy nas niemal we wszystkim, to będziemy mieć mnóstwo wolnego czasu. Czy będziemy w stanie znaleźć sobie aż tyle aktywności, by nie zgnuśnieć?

Echa tej dyskusji docierały do Polski i to już 100 lat temu. W 1923 roku "Ilustrowany Kurier Codzienny" zebrał przewidywania Amerykanów na temat tego, jak może wyglądać świat za sto lat. Rozmówcy wierzyli w światowy pokój oraz wyeliminowanie z ludzkiego życia alkoholu, który miał być rozrywką jedynie dla "degeneratów". Według tych wizji w 2022 roku papierowe książki i gazety miały być wspomnieniem (pudło), nie będzie ani nafty, ani węgla (pudło), a "dzień pracy, który przed stu laty wynosił szesnaście godzin na dobę, a który dzisiaj wynosi osiem godzin, będzie za sto lat wynosił tylko dwie godziny" (pudło, hat trick!).

Początków wiary w lepszą przyszłość, którą zapewnić ma technologia, należy szukać w jeszcze poprzednim stuleciu. "Poczucie nieuchronności postępu jest jednym z najważniejszych przeświadczeń i doświadczeń kultury zachodnioeuropejskiej XIX wieku" – pisała Małgorzata Litwinowicz-Droździel we wstępie do książki "Praktyka, utopia, metafora. Wynalazek w XIX wieku" z 2016 roku.

XIX-wieczna wiara w postęp. Graf. Shutterstock.com

Kultura polska nie jest wtedy wyjątkiem. "Przekonanie o rychłym szczęściu całej ludzkości, granicząca z pewnością nadzieja, że rozwiązanie wszystkich zbiorowych bolączek i trosk to tylko kwestia czasu, są wyraźnie widoczne w prasie, dokumentach życia społecznego, literaturze". Prasa w Polsce ma stały dział poświęcony nowym wynalazkom czy postępom naukowym. Tymi kwestiami zajmują się takie nazwiska jak Bolesław Prus czy Henryk Sienkiewicz. Autor "Trylogii", będąc w Londynie, zachwyca się koleją, jest pod wrażeniem metra. Nie można się więc dziwić, że ludzie kultury z optymizmem patrzą w przyszłość.

Pierwsze dekady XX wieku napędzały optymizm, którego nie popsuła nawet pierwsza wojna światowa, czego dowodem był cytowany wcześniej wycinek z gazety z 1923 roku. Po drugiej wojnie światowej świat jednak wyglądał inaczej. Owszem, była zimna wojna, ale człowiek po latach strzelania do siebie w okopach był w stanie dotrzeć na Księżyc. Wynalazki takie jak pralka sprawiła, że kobiety pracowały mniej, mogły pójść do pracy, stać się bardziej niezależne. Nagle okazało się, że technologia faktycznie ułatwia życie. Zachodziły wielkie kulturowe przemiany – może nie w każdym miejscu na świecie od razu i w tym samym tempie, ale przewrót nastąpił. Zarówno w kapitalistycznym świecie, jak i za żelazną kurtyną życie urodzonych po 1945 roku wyglądało inaczej niż ich rodziców czy dziadków. Skoro więc w 1970 roku życie było choć trochę lżejsze dzięki pralce Frani, to dlaczego nie wierzyć w to, że kiedyś usługiwać będzie nam robot Rosie?

"XX wiek rozpoczął się utopią, a zakończył nostalgią" – pisała w eseju poświęconym nostalgii Svetlana Boym, teoretyczka kultury. Oczywiście twórcy science fiction pokazywali blaski utopii, ale próbowali nas przed fantastyczną przyszłością ostrzec. – Pojawią się nowe możliwości, ale też nowe zagrożenia, więc musimy już teraz zacząć się zmieniać na lepsze – tłumaczyli.

Philip K. Dick pisał w swoich dziełach, m.in. Blade Runnerze, o latających samochodach z automatycznymi pilotami, ale również ostrzegał przed katastrofą klimatyczną. Konsekwencje widać w filmowej adaptacji opowiadania "Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?", czyli w dziś już klasycznym "Blade Runnerze". Niebo jest nieustannie ciemne i szare, a promienie Słońca nie są w stanie przebić się do najniższych warstw Los Angeles, pozostając luksusowym dobrem najbogatszych. A to wszystko w świecie z 2019 roku.

Relacje z androidami, które w zasadzie pełniły funkcję nowoczesnych niewolników, od lat są przestrogą: to człowiek może stać się mniej ludzki od robotów. Mimo że filmy czy książki pokazywały nieco dystopijną wizję przyszłości, to jednak nietrudno było zachwycić się latającymi samochodami, wszechobecnością sztucznej inteligencji czy sztucznymi zwierzętami. Nawet jeśli były to kwestie kontrowersyjne, jak właśnie substytuty owiec czy innych stworzeń, to jednak zmuszały do myślenia: jak będzie wyglądać nasza moralność i etyka za 50 czy 100 lat? Czy jesteśmy gotowi sprostać tym wyzwaniom, czy wiele nam brakuje?

Dziś patrzymy na te problemy z dystansem, bo wiemy, że wciąż nam za szybko nie grożą. Mamy inne kłopoty na głowie.

– Aby tworzyć utopie, trzeba głęboko w coś wierzyć – zauważa Krzysztof Cieślik, tłumacz i redaktor naczelny wydawnictwa ArtRage. Niedługo jego nakładem ukaże się kultowa "Planeta małp", napisana w 1963 roku powieść SF francuskiego pisarza i dyplomaty Pierra Boull, przedstawiająca świat w 2500 roku. Wcześniej wydawnictwo wypuściło książkę "Oni" Kay Dick – zapomnianą na cztery dekady dystopię pokazującą świat, w którym "oddanie się jakiejkolwiek formie twórczości jest bezwzględnie piętnowane i grozi jej autorowi nieodwracalnymi konsekwencjami".

Nowoczesne, zielone miasto – w PRL-u już o tym wiedzieli. Fot. Shutterstock.com

– Druga połowa XIX wieku była chyba ostatnim momentem takiej głębokiej, powszechnej wiary w lepszą przyszłość. Ta wiara opierała się w dużej mierze na ewolucjonistycznej wizji świata, wedle której wdrapywaliśmy się po drabinie rozwoju społecznego. Potem kilka utopijnych z ducha projektów realizowano w praktyce, no i wyszło to raczej nie za dobrze. Dziś dużo łatwiej uwierzyć w wizję taką jak u Kay Dick, Aldousa Huxleya czy dziesiątek innych pisarzy, bo za nami doświadczenia dwóch wojen światowych, a poza tym nie mamy wielkich złudzeń co do systemów społeczno-gospodarczych, które ludzkość zdążyła przetestować – twierdzi Cieślik.

Złudzeń nie ma już nawet William Gibson, autor kultowego "Neuromancera" i w zasadzie ojciec pojęcia cyberpunk. Jego najsłynniejsza powieść to historia cyfrowych kowbojów, ale z każdą kolejną książką bardziej interesowała go teraźniejszość niż niewiadoma przyszłość.

To zresztą często się powtarza – najlepsze science fiction nie jest o przyszłości, a opowieścią o nas "teraz i tutaj" ubraną w nowoczesne, futurologiczne szaty. Tyle że u Gibsona, jak zauważyli w swoim eseju w "Dwutygodniku" socjolodzy Mirek Filiciak i Alek Tarkowski: "z każdą kolejną książką skracał się dystans między momentem pisania i opisywaną przeszłością". Jego kolejne dzieła były osadzone we współczesności, np. po atakach z 11 września. Wprawdzie "jest to świat oglądany przez Gibsona, który nie porzuca narzędzi s.f.", ale jednak z perspektywy obserwatora, a nie wizjonera.

Rozczarowanie przyszłością

Współczesne hity próbujące przewidzieć przyszłość wcale nie zmagają się z problemami jak ich poprzednicy. W serialu BBC "Rok za rokiem", który premierę miał w 2019 roku, bardzo bliska nam (akcja zaczyna się w 2025 roku) przyszłość po Brexicie wyglądała tak, że Stany Zjednoczone zaatakowały Chiny, Rosja przejęła władzę w Ukrainie, a skrajna prawica zdobywała władze w kolejnych europejskich państwach. Niebezpiecznie prawdziwie.

Twórcy serialu poruszają takie problemy, jak uberyzacja pracy, transhumanizm, fake newsy, deep fake kreujące politykę, ale jednocześnie to wszystko dzieje się w "starym, złym świecie": pełnym nierówności, niesprawiedliwości, rasizmu czy nacjonalizmu.

"Rok za rokiem" jest potwierdzeniem tezy Bruno Latoura, który zakładał, że nigdy nie byliśmy nowocześni. Wiara w to, że technologia i postęp rozwiąże problemy świata, była iluzją. Przemiany nie docierają do wszystkich w tym samym czasie, nie są w stanie przejąć władzy i naprawić błędów.

Żyjemy w skomplikowanym świecie, na który wpływ ma wiele czynników. Co więcej, nasze życie w przyszłości czy przeszłości zależy nie od daty urodzenia, ale jego miejsca. Chińczycy ze swoim społeczeństwem kontroli są "dużo do przodu" przed nami. My z kolei jesteśmy przybyszami z kosmosu dla wielu biednych społeczeństw, niemających dostępu do internetu czy choćby bieżącej wody.

Co za tym idzie, trudno zaprojektować wspólną przyszłość – choćby utopijną. Wielu wywiesza białą flagę, jak Gibson, który woli obserwować rzeczywistość, niż próbować odgadnąć to, co może się wydarzyć, przy okazji snując wizje na temat niesamowitych rzeczy, które mogą na nas czekać.

W polskim filmie science fiction Pawła Borowskiego "Ja teraz kłamię" z 2019 roku "przyszłość nie przypomina futurystycznych wizji z androidami spacerującymi wśród ludzi, inteligentnymi maszynami i kosmiczną technologią używaną w codziennym życiu, przyszłość jest powtórzeniem przeszłości" – piszą Anna Cymer oraz Bartosz Staszczyszyn w serwisie Culture.pl. To dobrze podsumowuje nie tylko ten konkretny film, ale i całe współczesne podejście do wizji przyszłości.

We wspomnianym wcześniej "Rozdzieleniu" korporacja to nie wielki biurowiec pływający w chmurach, jak było to w Jetsonach, tylko firma żywcem przeniesiona do współczesności z lat 80. czy 90. Podobny zabieg stosowano zresztą w wielu innych nowych produkcjach: tego typu organizacje funkcjonują m.in. w serialach "Loki" i "The Umbrella Academy".

To pokazuje nie tylko niezdolność do stworzenia oryginalnej, ale jednocześnie pozwalającej w siebie uwierzyć wizji przyszłości, lecz też zwycięstwo nostalgii. Ta wygrała, bo, jak pisał m.in. Zygmunt Bauman, przyszłość jest zbyt niepewna i nieobliczalna. Pokazują to ostatnie dwa lata: pandemia, wojna Rosji z Ukrainą, rosnące napięcie pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Chinami. Jak można śnić o lepszej przyszłości, gdy teraźniejszość się sypie.

Łatwiej więc wrócić do dobrze znanych obrazków, skojarzeń, symboli. Nie umiemy sobie wyobrazić nie tylko lepszej przyszłości, ba, nie potrafimy wykreować żadnej – oprócz tej, która wygląda jak to, co się już zdarzyło. Nostalgia jest bezpieczniejsza, bo pokazuje to, co znamy.

Miasto przyszłości to miasto z PRL-u

Dawniej symbolem przyszłości były miasta, po których poruszały się latające, autonomiczne samochody, z wieżowcami ciągnącymi się w nieskończoność. Dziś już wiemy, że takie pojazdy byłyby nie tylko niebezpieczne, ale i przede wszystkim niepraktyczne. Wieżowce zaburzają krajobraz, a od reklam wolimy uciec niż marzyć o futurystycznych neonach.

Obecne miasto przyszłości to raczej powrót do korzeni i wykorzystanie rozwiązań znanych sprzed wojny czy w Polsce z okresu PRL-u. To zielone osiedla, z miejscami, do których da się dojść pieszo, pozbawione samochodów, za to stawiające na transport publiczny. Jeśli technologie, to zielone: fotowoltaika, stacje ładowania wodorem.

Nawet tam, gdzie o pieniądze nie trzeba się martwić, nie ma kosmicznych rozwiązań. Jeśli miasto The Line, które ma powstać w Arabii Saudyjskiej, czymś szokuje, to co najwyżej układem, zresztą też ściągniętym z dawnych wizji architektonicznych: to dwa bloki stojące naprzeciwko siebie i ciągnące się przez 170 km. W teorii zamieszkać ma w nich 5 mln ludzi.

– Idea futurystycznego miasta zaproponowanego przez księcia koronnego Arabii Saudyjskiej to projekt, który ma być odpowiedzią na wyzwania, z którymi aktualnie mierzy się świat, tj. zmiany klimatyczne, dewastacja środowiska naturalnego, intensywne emisje gazów cieplarnianych skutkujące zanieczyszczeniem powietrza m.in. przez działalność przemysłową i transportową – komentuje Aleksandra Baksik z firmy Aluprof.

The Line i jego lustrzana fasada mają się ciągnąć przez 170 km. To jedyna utopia, na jaką nas stać. Fot. materiały prasowe

Jej zdaniem miasta przyszłości w dalszym ciągu będą opierały się na koncepcji zrównoważonego budownictwa z poszanowaniem dla środowiska naturalnego, a nowoczesne technologie skoncentrują się np. na inteligentnym zużyciu energii czy wody, co przełoży się na mniejsze koszty.

Pomocne, ale... nudne, prawda? Jeśli poprawa życia, to poprzez naprawienie błędów przeszłości, czyli ucieczka przed skutkami katastrofy klimatycznej, a nie wielkie, imponujące projekty, które zapewnią szczęście mieszkańcom. Postęp nie wniesie nas na wyższy poziom. Trudno zresztą mówić tu o postępie, skoro mamy powrót do dawnych idei, które nie zostały zrealizowane, bo w XX wieku miasta jednak podporządkowano samochodom.

Wizje przyszłości nas oszukały

A może to właśnie dowód na to, że lekcja została odrobiona? Fakt, że nie marzymy już o sięgających chmur budynkach, latających samochodach i robotycznych gosposiach, dowodzi zrozumienia, skąd korzenie tych idei. I tu warto spojrzeć na Jetsonów od innej strony.

Przez lata twórcy animacji nie odpowiedzieli na pytanie, dlaczego świat w 2062 roku wygląda właśnie tak: dlaczego rodziny mieszkają wysoko nad ziemią? Co w takim razie stało się z planetą? Film z 1990 roku "Jetsonowie: Na orbitującej asteroidzie" wyjaśnia, że Ziemia przestała nadawać się do życia przez smog. Z czasem pytań powstawało jednak więcej – np. dlaczego stratosferę zamieszkują wyłącznie ludzie biali? Czy to oznacza, że reszta nie przetrwała? Tylko dlaczego?

Tymi kwestiami zajął się komiks "The Jetsons" z 2017 roku, będący czymś na wzór współczesnego remake’u. Po jego lekturze okazuje się, że Jetsonowie to mrożąca krew w żyłach dystopia, jak ujął to Devon Maloney z The Verge. Rodzina została zmuszona do ucieczki po tym, jak w Ziemię uderzył meteor, który wywołał trzęsienia ziemi, erupcje wulkanów oraz podniesienie poziomu wód. Tylko niewielka część ludzkości mogła pozwolić sobie na ucieczkę. Jane Jetson stwierdziła w komiksie, że pozostawionych było wielu, ale cóż innego można było zrobić.

Tylko kto podejmował decyzję o tym, kto zostaje, a kto ucieka? Tego nie wiemy, ale to pokazuje, że Jetsonowie tak naprawdę to dystopia powstała na gruzach i szczątkach miliardów ludzi, którzy nie zasługiwali na życie w chmurach.

Jetsonowie są więc ciekawi nie przez to, co próbowali przewidzieć – krótki czas pracy, roboty wyręczające człowieka w pracach domowych, latające samochody – ale przez pryzmat tego, czego bajka nie pokazała. Tyle że to w takim razie ciągle jest grzebanie w przeszłości, a nie marzenie o tym, co będzie. Dziś nie jesteśmy zdolni do utopii.

Ilustracja główna: meunierd / Shutterstock.com