Leżenie plackiem zamiast wyścigu szczurów. "Bezrobocie dla wszystkich, nie tylko dla bogatych"

W Chinach nazywa się ich "solone ryby". W Stanach są częścią Wielkiej Rezygnacji. W Polsce mówią pracodawcom: mam 10 chętnych na twoje miejsce. Młode pokolenie ma dość kultury zapierdolu i redukuje bieg. Tylko na jak długo może sobie pozwolić na leżenie plackiem?

Leżenie plackiem zamiast wyścigu szczurów

Mieszkanie ma ponad 70 metrów. Trzecie piętro, w kamienicy kilka ulic od ścisłego centrum. Ma wysoki sufit i duże okna wychodzące na dziedziniec. Od progu czuje się przestrzeń i światło.

– W Warszawie nigdy nie byłoby mnie na takie mieszkanie stać – mówi Kasia, kiedy zaczyna opowiadać o tym, dlaczego wyprowadziła się ze stolicy i przeniosła do Bydgoszczy.

Była końcówka 2020 roku. Kasia od kilku miesięcy pracowała z domu. Cała jej działająca w branży farmaceutycznej firma trafiła na tryb zdalny, a do niej dotarło, że teraz całe jej życie zamyka się na służbowym czacie. Laptop gasiła bowiem właściwie tylko, gdy kładła się spać. Przez lata praca, kariera była dla niej najważniejsza. Poświęcała jej sto procent siebie, a nawet więcej, bo jak trzeba było, pracowała po godzinach czy w weekendy. Ale kiedy trafiła na home office, dotarło do niej, że właściwie tkwi w miejscu. Awansowała wprawdzie raz czy dwa, wcześniej zmieniała pracę, ale w żadnym miejscu nie mogła przeskoczyć wyżej. Jakby ciężka kula przy nodze nie pozwalała się jej wybić.

fot. Helga Khorimarko / Shutterstock

– Nigdy nie zawiodłam, zawsze byłam terminowa, ale nie czułam, że ktokolwiek to zauważa. Któregoś razu poprawiałam po kimś raport na poniedziałek i zaczęłam się zastawiać: po co? Dla kogo? Co z tego mam? Wyszło, że niewiele. Jestem kilka lat po trzydziestce, nie mam za sobą dłuższego związku, nie mam fajnego życia i kiszę się w wynajmowanej z koleżanką malutkiej kawalerce, bo tak jest taniej – opowiada. I dodaje, że od lat stara się odkładać na mieszkanie, ale ceny ciągle rosną szybciej od jej zarobków. – Meta ciągle się odsuwa, a życie na kilkunastu metrach kwadratowych na osobę w pandemii stało się jeszcze bardziej ciasne, męczące i frustrujące. Bywało, że kiedy współlokatorka kichnęła, na moim callu odpowiadali "na zdrowie". Dziękowałam, bo wstydziłam się tego, jak mieszkam – dodaje.

Kasia zdecydowała, że musi coś zmienić. Na początek odłożyła poprawianie raportu. Zaczęła przeglądać oferty sprzedaży mieszkań. Ceny w Warszawie jak zwykle powalały z nóg. Wtedy zmieniła miasto na rodzinne. Ceny jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki spadły o kilka tysięcy na metrze. Nagle prawie każde ogłoszenie było w zasięgu jej oszczędności i zdolności kredytowej. Wtedy zdecydowała, że wróci do Bydgoszczy.

– Firma zdecydowała, że docelowo będziemy pracować hybrydowo, więc wiedziałam też, że muszę szukać nowej pracy. Nie będę przecież kilka razy w tygodniu dojeżdżać kilkaset kilometrów. To nierealne. Mimo to postanowiłam warunek pracy zdalnej, ale szefostwo nie dało zgody. Dostałam wypowiedzenie, ale odchodziłam bez żalu. Porzuciłam warszawskie ambicje i nagle poczułam się wolna od tych wszystkich oczekiwań; szefa, ale i swoich, że muszę robić karierę, dużo zarabiać, odnosić sukcesy. Zrozumiałam, że nie to, gdzie pracuję, stanowi moją wartość, lecz kim jestem – mówi Kasia.

Po przenosinach nie szukała od razu pracy. Uznała, że za te wszystkie lata należy jej się kilka miesięcy odpoczynku. Dużo spacerowała, wreszcie miała czas na książki. Nadrobiła zaległe seriale. Wróciła do uwielbianej dawniej jogi. Na nowo zaczęła też medytować.

– Nie miałam ochoty pracować, a już na pewno nie byle gdzie. Czułam, że to mnie znowu unieszczęśliwi. Przez kilka miesięcy brałam nawet zasiłek dla bezrobotnych. Uznałam, że w końcu przez lata płaciłam składki, to trochę ich teraz odbiorę. To grosze, ale skoro się należą, to czemu nie miałabym z nich skorzystać? – dodaje.

Po kilku miesiącach wróciła jednak do pracy, ale nie do swojej branży. Pracuje w marketingu, zdalnie i na pół etatu. Dorabia też jako instruktorka jogi, udzielając indywidualnych lekcji.

fot. shutterstock.com/ Maria Korikova
fot. Maria Korikova / Shutterstock

– Zarabiam mniej, to prawda, ale mi wystarcza. Kompletnie wyzbyłam się wszelkich zawodowych ambicji, marzeń o awansach czy karierze w korpo. Wyrzuciłam wszystkie te obrzydliwe garsonki. Szkoda, że tak późno to do mnie dotarło. Teraz stawiam na swój duchowy rozwój. A czy żałuję? Odpowiem tak. Ostatnio czytałam, że ceny mieszkań w Warszawie w rok wzrosły o jedną trzecią. To szaleństwo, bo tylko szaleniec bierze udział w tym wyścigu. Cieszę się, że wyjechałam i nie muszę tyrać na ratę kredytu ponad swe możliwości, szczególnie teraz, gdy raty tak rosną. I jeśli czegoś żałuję, to tego, że tak długo byłam jednym z tych szaleńców – kończy.

Solone ryby nie chcą 996

Decyzja Kasi to nie nieprzemyślany impuls, który kazał jej rzucić wszystko i wyjechać w przysłowiowe Bieszczady. To już raczej część większego zjawiska. Zjawiska będącego efektem wypalenia się kultu zapierdolu i wysiadywania setek nadgodzin pod szklanym sufitem, gdzie nawet największy wysiłek nie gwarantuje zawodowego sukcesu. Co więcej, nie gwarantuje też po prostu stabilności, bezpieczeństwa i spełnienia obietnicy mówiącej, że za ciężką pracę należy się sowita nagroda.

To zjawisko, choć być może dopiero zaczyna pączkować w Polsce, zrodziło się w Chinach. Tam już wiosną zeszłego roku zaczęto mówić o trendzie określanym po chińsku tang ping, a po angielsku lying flat, co w prostym tłumaczeniu oznacza "leżenie na płasko". W Polsce powiedzielibyśmy "leżenie plackiem".

Niespodziewanie młodzi zamiast intensywnie się uczyć, aby dostać się na najlepszą uczelnię, a następnie dobrą pracę, by wytrwale piąć się po szczeblach kariery, czyli mówiąc w skrócie "odnieść sukces", wybierają… leżenie sobie. Może nie dosłownie. Ale blisko. Porzucają ambicję i sprzeciwiają się presji oczekiwań stawianych dorosłym przez chińskie społeczeństwo. Odpuszczają udział w niekończącym się wyścigu szczurów. I co ważne, nie jest to zwykłe lenistwo, lecz pewien rodzaj świadomej rezygnacji z uczestnictwa w dotychczas obowiązującym modelu.

Termin lying flat zyskał niezwykłą popularność w chińskich mediach społecznościowych. Nowa życiowa filozofia podważająca tradycyjny porządek rozprzestrzeniała się jak błyskawica dzięki memom czy filmikom, na których młodzi sami siebie nazywają "ludźmi-myszami" czy "solonymi rybami" – o ile to pierwsze jest jasne, to drugie wymaga wyjaśnienia. Solona ryba w języku kantońskim jest metaforą trupa czy zombie. Jego popularność nie umknęła też władzom, które zaczęły z nim walczyć cenzurą, a do sprawy odniósł się nawet sam prezydent Xi Jinping, mówiąc, że obywatele powinni unikać tego trendu i ciężko pracować, aby ostatecznie osiągnąć dobrobyt całej wspólnoty.

I ta ciężka praca jest tu kluczowa. Specjaliści opisujący to zjawisko zwracają uwagę na kontekst. W Chinach już od lat – szczególnie w zawodach technologicznych – panuje model pracy 996. Czyli od 9 rano do 9 wieczorem, sześć dni w tygodniu. Jeszcze bardziej obrazowo ilustruje go inny zlepek cyfr 345. To strategia zarządzania, zgodnie z którą trzech pracowników jest zatrudnianych do pracy, którą powinno wykonywać pięciu, a dzieli się między nich pensję dla czterech. Szybko rozwijająca się, nastawiona na konkurencyjność gospodarka wymaga od pracowników pracy naprawdę ekstensywnej. Oczywiście w zamian za obietnicę awansów i kariery. Tyle że ta wizja wcale nie okazała się być taka prosta do realizacji, bo przecież nawet pensja jak dla czterech osób wypłacana trzem, ale za pracę pięciu jest po prostu wyzyskiem. 

Lying flat, czy raczej tang ping, stało się zatem swoistym protestem przeciwko zmuszającemu do pracoholizmu systemowi. Ale równocześnie także defetystyczną postawą wynikającą ze zderzenia z rzeczywistością, w której na spełnienie "chińskiego snu" szansę mają nieliczni.

Dodatkowo wskutek wielu dekad polityki jednego dziecka w dorosłość weszło pokolenie jedynaków nazywanych w Chinach "małymi cesarzami". Rozpuszczeni, wychuchani, samolubni nie pracują, bo nie muszą. Finansowe bezpieczeństwo i wygodne życie zapewnili im rodzice, którzy załapali się na pociąg o nazwie "sukces".

fot. shutterstock.com/ GoodStudio
fot. GoodStudio / Shutterstock

Obraz ten uzupełniają jeszcze dwa ważne puzzle. Pandemia psychicznie wyczerpała wielu pracowników i doprowadziła do przewartościowania swojego życia. Dodatkowo w powietrzu – dosłownie – wisi zagrożenie związane z katastrofą klimatyczną. Wyłania się z tego dosyć jasny obraz: zwolnić obroty, wrzucić niższy bieg i po prostu zadbać o siebie. 

Millenialsi bez szans na boom 

Ale o tym, że to zjawisko może nie być wyłącznie chińskim, świadczą kolejne opinie zachodnich ekonomistów. Od kilku lat powtarzają oni, że pokolenie millenialsów, czyli urodzonych w latach 80. i 90. XX wieku będzie pierwszym we współczesnej historii, które nie będzie miało szansy na tak wyraźny awans ekonomiczny i społeczny, jak pokolenie ich rodziców.

Taką tezę potwierdza szereg badań przeprowadzonych w ostatnich latach. Na przykład amerykańska Rezerwa Federalna zbadała przychody gospodarstw domowych millenialsów. Okazało się, że były niższe o 14 procent od tego, czym mogli cieszyć się na tym samym etapie życia przedstawiciele powojennego wyżu demograficznego, czyli baby boomers.

Co ciekawe, dzieje się tak, mimo że przeciętnie Amerykanie pracują dłużej. Jak wynika z badania Gallupa, w ciągu ostatnich dwóch dekad przeciętny dzień pracy w USA wydłużył się o 1,4 godziny. A na tym nie koniec. Trudniejsza sytuacja finansowa i zawodowa odbija się przecież choćby na tym, że młode pokolenie rzadziej ma własny kąt i stabilne życie, co – według badania think tanku Health Foundation – poprzez długotrwały stres, stany lękowe i niższą jakość życia prowadzi z kolei do zwiększonego ryzyka rozwoju chorób. W efekcie millenialsi mogą być pierwszym pokoleniem, którego stan zdrowia jest gorszy niż ich rodziców – przestrzega Health Foundation.

Praca bez kołaczy

Jak zauważa dr Jakub Sawulski, ekonomista z Głównej Szkoły Handlowej, a przy tym autor książki "Pokolenie 89", ciężka praca jest tylko jednym z elementów, które mogą, ale niekoniecznie muszą prowadzić nas do życiowego sukcesu.

– Z badań naukowych wiemy, że bardzo spora część naszego sukcesu życiowego nie zależy od naszego wysiłku, tylko od różnych okoliczności: od tego, gdzie się urodziliśmy, jakich mieliśmy rodziców, jakie mieliśmy otoczenie, gdzie chodziliśmy do szkoły. To wszystko czynniki, na które nie mamy wpływu, a które potem w znacznym stopniu oddziałują na to, czy osiągamy ten sukces, czy nie – mówił w podcaście "Pracownia" Sawulski. Według niego dziś Polska jest już tak naprawdę na takim etapie rozwoju, że Polacy mogliby zacząć myśleć o jakości życia, a nie wciąż gonić za mitycznym Zachodem, co w naszym przypadku kończy się licznymi nadgodzinami, przepracowaniem i wypaleniem zawodowym.

fot. shutterstock.com/ Julia Tim
fot. Julia Tim / Shutterstock

I to się już zaczyna dziać. Wśród nich jest Łukasz, pochodzący z kilkudziesięciotysięcznej miejscowości na Opolszczyźnie. Jako nastolatek robił wszystko, aby wyrwać się ze swojego rodzinnego miasta. Piątkowy uczeń bez kłopotu dostał się na wymarzone studia w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie. Pracę zaczynał od staży, także tych bezpłatnych, ale kiedy zrobił dyplom, szybko dostał porządną ofertę pracy w finansach. Niezależnie jednak w jakiej formie był zatrudniony i jakie pełnił stanowisko, zawsze pracował dużo ponad normę. – Marzyłem o pracy dla firmy z tzw. wielkiej piątki, a kiedy się udało, trzymałem się tego pazurami – mówi dziś 33-letni Łukasz.

To jednak oznaczało pracę właściwie po kilkanaście godzin każdego dnia. Niemal co miesiąc przełamywał barierę 300 godzin. A to wszystko w atmosferze napięcia, stresu i pod rządami toksycznego szefa. – Po ośmiu latach takiej szalenie stresującej pracy, oderwania od rodziny, przyjaciół zaczęło do mnie docierać, że nie tak wyobrażałem sobie realizację swoich marzeń – dodaje.

Wtedy jego matka poważnie zachorowała. Przez COVID-19 leżała pod respiratorem, a kiedy wyszła ze szpitala, miała trudności z poruszaniem się i oddychaniem. Ojciec zmarł kilka lat wcześniej, więc nie było nikogo, kto mógłby jej pomóc. Łukasz zdecydował, że wybierze cały urlop, jaki ma, dobierze trochę bezpłatnych dni, a potem może wyprosi pracę zdalną. – Szef zgodził się. Ale zareagował na moją prośbę tak, że właściwie czułem, że mogę zapomnieć o awansie. Wiedziałem, że nie da się zrobić kariery na odległość. Wewnętrznie jakoś mi ulżyło, chyba się z tym pogodziłem – mówi mężczyzna.

Po miesiącu w domu zrozumiał, że nie chce wracać ani do swojej firmy, ani do Warszawy. Wtedy jednak zmarła jego matka. Jest jedynakiem, nie ma rodzeństwa, więc znów poczuł, że jest na rozdrożu. Nic nie ciągnęło go do stolicy, ale niewiele trzymało w rodzinnym mieście. – Był jednak dom. Gdybym wyjechał, zostałby pusty. Uznałem, że zostanę i spróbuję życia tutaj – dodaje. 

Warszawskie mieszkanie wynajął. Znalazł też nowe zajęcie. Pracuje zdalnie, ale robi proste, niewymagające setek godzin pracy zlecenia. – To nic ambitnego, ale daje najlepszy zarobek w krótkim czasie. Dzięki temu mogę pracować mniej. Staram się nie przekraczać 5 godzin dziennie. Dzięki temu mam czas na jazdę rowerem, wycieczki po górach, obserwacje zwierząt – podsumowuje. 

Wielka Przemiana rynku pracy

W pandemii wielu pracowników na nowo zaczęło określać swoje życiowe priorytety. Dostrzegają, że w ich dotychczasowym życiu brakowało stabilności oraz równowagi między pracą a życiem prywatnym. Z badania Bain & Company przeprowadzonego w 10 największych gospodarkach świata wynika, że pandemia skłoniła do takich refleksji i przewartościowania swojego życia aż 58 proc. pracowników. Niektórzy z nich – tak jak wspomniany Łukasz – uznali, że być może nie będzie lepszej okazji do wdrożenia ważnych zmian w ich życiu, a więc i zmian tego, jaką rolę odgrywa w nim praca.

– Pandemia była dla wielu pracowników okresem bilansu, refleksji i przedefiniowania swojej roli. Ludzie zaczęli stawiać sobie pytania o sens pracy, życia i podejmować takie decyzje, aby ich życie wyglądało inaczej, było bliższe wartościom, które dotąd były deprawowane – mówiła w magazynie SW+ Danuta Rocławska, psycholog biznesu, specjalistka z zakresu pracy z osobami w kryzysie wypalenia zawodowego w naszym niedawnym artykule o Wielkiej Rezygnacji.

fot. shutterstock.com/Oksana Lehaieva
fot. Oksana Lehaieva / Shutterstock

To głośne zjawisko polega na masowym porzucaniu przez pracowników dotychczasowych stanowisk. Powód: z jednej strony możliwości realizacji tłumionej i odkładanej w pierwszym etapie pandemii potrzeby zmiany pracy, a z drugiej zmęczenie pandemią, psychiczne wyczerpanie i szerzące się wypalenie zawodowe.

W samych Stanach Zjednoczonych pracę porzuciło kilkadziesiąt milionów pracowników, szczególnie kobiet z niskopłatnych, mocno przeczołganych przez pandemię branż jak handel i usługi. Oraz ze źle zarządzanych firm, dla których prawa pracownicze i pracownicza godność – mówiąc delikatnie – nie były priorytetem.

Co ciekawe, to rzucanie papierami nie odbywa się jednak w ciszy gabinetów, lecz coraz częściej publicznie – w oczach kamer i obiektywach umieszczonych w smartfonach aparatów. Dzisiejszą agorą, szczególnie przedstawicieli młodego pokolenia, są bowiem media społecznościowe. Na TikToku pod hasztagiem #quitmyjob znajduje się już tysiące filmików, których łączna liczba wyświetleń przekroczyła 244 mln. Na Twitterze jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać wątki osób, które odchodząc, opisywały, jak wyglądało ich często toksyczne środowisko pracy. A na Reddicie, czyli amerykańskim odpowiedniku Wykopu, niezwykłą popularność zyskał istniejący już wcześniej kanał antypraca (r/antiwork), którego motto brzmi: "Bezrobocie dla wszystkich, nie tylko dla bogatych".

Fala masowych i, co ważne, dobrowolnych odejść miała też poważny skutek dla amerykańskiej gospodarki. Pierwszy raz od dawna wolnych wakatów było więcej niż bezrobotnych. Chętnych do pracy brakowało tak bardzo, że np. McDonald's i inne sieci fast foodów zaczęły rekrutować… 14-letnie dzieci.

Podobne braki kadrowe występowały też w Wielkiej Brytanii, Australii czy krajach Unii Europejskiej, bijąc często dotychczasowe historyczne rekordy liczby nieobsadzonych miejsc pracy. A badania sondażowe pokazywały zresztą, że na tym może się nie skończyć. Dla przykładu w Polsce według Hays Poland porzucenie obecnego zajęcia bez znalezienia nowego rozważa aż 44 proc. badanych.

– Nie oznaczało to jednak, że nagle około 7 mln Polaków rzuci pracę – mówi Andrzej Kubisiak, wiceszef Polskiego Instytutu Ekonomicznego, przekonując, że w naszym kraju Wielka Rezygnacja jest mało prawdopodobna. Przypomina też raporty OECD i Międzynarodowej Organizacji Pracy, które wskazywały, że w 2020 roku to osoby młode najczęściej traciły pracę, co skutkowało ich przejściem w bierność zawodową i niechęć do szukania nowego zatrudnienia.

– To przedstawiciele, jak to nazywam, koronapokolenia, które długoterminowo doświadczy konsekwencji recesji wywołanej pandemią. I to właśnie temu zjawisku w dużym stopniu przypisywałbym przyczyny niedoborów kadrowych w gospodarkach rozwiniętych – dodaje ekspert.

Podobną opinię na łamach portalu Protocol.com wyraził profesor Yuvay Meyers Ferguson ze School of Business at Howard University. Ocenił on, że termin Wielkiej Rezygnacji jest mylący, bo choć faktycznie z pracy rezygnuje wiele osób, to głównie dlatego, że szukają dla siebie lepszego miejsca, nawet jeśli po drodze przez jakiś czas będą bezrobotni. Dlatego jego zdaniem lepszy byłby termin Wielka Przemiana.

fot. shutterstock.com/ GoodStudio
fot. GoodStudio / Shutterstock

– Dla większości ludzi, którzy wpisują się w ten trend i porzucają pracę, wspólnym mianownikiem jest poczucie, że w ich firmach brakuje humanizmu, empatii i współczucia, czyli zrozumienia, że pracownicy są ludźmi i nie są przystosowani do tak dużego stresu i niepewności – uważa prof. Fergusson. I dodaje, że to nie jest tak, że ludzie nie chcą pracować. – To nieprawda. Chcą pracować. To się nie zmieniło, ale zmieniło się to, że nie chcą już pracować na stanowiskach, które są dla nich złe i nie działają na nich w dobry sposób. Jeśli pracodawcy nie chcą, aby ludzie odchodzili, muszą przejąć inicjatywę i sprawić, aby czuli się widzialni i doceniani. Firmy muszą być elastyczne i dopasować się do ich potrzeb. Te, które to zrozumieją, zamienią Wielką Rezygnację w Wielkiej Rekrutację – dodaje.

Zwolnienie, ale niekoniecznie zwolnię się 

I to zrozumienie potrzeb wydaje się kluczowe. Wielka Rezygnacja czy Wielka Przemiana mogą bowiem być dość naturalną kontynuacją innego, znanego jeszcze przed pandemią trendu down shifting, co można przetłumaczyć jako "redukcję biegu". Dotyczy on pracowników, którzy mają dość przepracowania, konsumeryzmu i dobrowolnie podejmują decyzje o zmianie kierowniczego stanowiska na niższe. Takie, gdzie wprawdzie prestiż i wynagrodzenie jest mniejsze, ale presja na wynik, oczekiwania, zakres obowiązków i wymagania również. Godzą się na to, aby zarabiać mniej, ale zyskują za to czas na realizowanie ważnych dla siebie potrzeb.

– Sygnały o potrzebie świadomego odpuszczenia wyścigu szczurów pojawiały się już przed pandemią – uważa Łukasz Komuda, ekonomista z Fundacji Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych i przypomina, że w Wielkiej Brytanii szeroko dyskutowany był pomysł wsparcia przez rząd pracy na 4/5 etatu, z czego mieliby korzystać w szczególności młodzi rodzice. W ten sposób mogliby łatwiej zająć się dziećmi, choć straciliby 20 proc. dochodów.

– Wiele osób popierało ten pomysł, bo korzyść z dodatkowego dnia wolnego, który mogliby spędzić z rodziną, dziećmi czy po prostu rozwijać hobby, miałaby dużo większą wartość niż utracone zarobki. Zresztą to wśród młodych rodziców już się dzieje. Wybierają oni wolniejszy tryb w życiu zawodowym i zamiast walczyć o podwyżki czy awanse, odpuszczają, skupiając się na rodzinie. Wiedzą, że ich dziecko nie będzie po raz drugi uczyć się chodzić i mówić. Jeśli raz przegapi się ten moment, to będzie to stracone na zawsze – mówi Komuda.

fot. shutterstock.com/ marina_rodyukova
fot. marina_rodyukova / Shutterstock

– To przesunięcie priorytetów z pracy na czas wolny i jego jakość widoczne jest szczególnie u przedstawicieli młodego pokolenia. Nic dziwnego, że coraz mniej z nich chce zatracać się w pracy i zaprzedawać duszę korporacji, w której często bywają przecież tylko trybikiem w maszynie – twierdzi dr Karol Jachymek, kulturoznawca z Uniwersytetu SWPS w Warszawie i dodaje, że nie dziwi go trend "wrzucania wolniejszego biegu". – Coraz więcej osób w wyborze pracy kieruje się nie tylko tym, aby jak najwięcej zarabiać, ale by robić jeszcze coś z głębszym sensem, mającego dobry wpływ na społeczeństwo – dodaje.

Takie podejście coraz częściej wśród młodych w większych miastach zauważa też Łukasz Komuda. Jego zdaniem przedstawiciele młodszego pokolenia, którzy nie doznali niedostatku lat 90. i dwutysięcznych, buntują się przeciwko tzw. kulturze zapierdolu.

– Na rynku pracy coraz więcej jest młodych osób, którzy widzieli, jak przez lata funkcjonowali ich rodzice i jaką cenę w postaci zdrowia, nerwów, braku czasu dla bliskich zapłacili, budując w Polsce kapitalizm. Widzą, że może i odnieśli sukces, ale ich życie wcale nie było wysokiej jakości i po prostu skoro nie muszą, to nie chcą żyć w takim stylu ani tempie. Kiedy więc szukają pracy, to takiej, która zapewni im nie tylko stabilność i wysokie dochody, ale też poczucie, że robią coś z sensem. Co ważne, nie dotyczy to tylko spadkobierców fortun, ludzi, którzy odziedziczą spore majątki po rodzicach, ale też klasy średniej, nawet tej biedniejszej. Ci ostatni wolą po prostu ograniczyć konsumpcję i wydatki, ale dzięki temu mogą wykonywać pracę, która jest dla nich dobra – mówi Komuda.

Ekspert przypomina, że świadczących o tym anegdotycznych dowodów i sygnałów pochodzących w szczególności od pracodawców przybywa. Co raz widzimy, jak dziwią się, że młodzi ludzie przy niewielkim czy nawet zerowym doświadczeniu i kwalifikacjach mają wysokie oczekiwania płacowe i – jak to nazywają – prezentują roszczeniowe podejście. – Polscy pracodawcy nie są do tego przyzwyczajeni i to dla nich ogromny szok poznawczy – mówi Komuda.

Są przyzwyczajeni do innego modelu. Takiego, który przez dekady obowiązywał w naszym kraju. W tym modelu to kandydatów do pracy było wielu, miejsc pracy mało, a kiedy ktoś już dostał pracę, to zaczynał od najniższego stanowiska i latami musiał piąć się po szczeblach, aby doczekać się zarobków pozwalających w miarę godnie żyć.

Niż demograficzny i wyż aspiracji

– Ten model działał, dopóki młodych było dużo, a teraz działa demografia i jest ich mało. Młodzi to wiedzą i wysoko zawieszają poprzeczkę, co burzy stary porządek. W branży krąży teraz żart, że to kandydaci do pracy na rozmowach kwalifikacyjnych mówią: mam 10 pracodawców na pani miejsce. Nawet, jeśli to trochę przesadzone, to pokazuje, że demografia zupełnie zmienia układ sił i wywraca rzeczywistość do góry nogami – dodaje.

Młode pokolenie wykorzystuje więc sytuację, aby żyć po swojemu. Większą wartość ma czas wolny niż kolejny uścisk dłoni prezesa. Potwierdzają to wyniki wieloletniego programu badawczego Europejskie Systemy Wartości, w którym Europejczykom co 9 lat zadawane są pytania dotyczące wyznawanych przez nich wartości. W Polsce badania w jego ramach zrealizowano w latach 1990, 1999, 2008 oraz 2017. W tym czasie w naszej mentalności zaszły poważne zmiany. Na znaczeniu straciła praca, a wzrosła waga czasu wolnego. Jeszcze w 1990 roku czas wolny za ważny w życiu uznawało 28 proc. ankietowanych. W ostatnim badaniu w 2017 roku odsetek udzielających takiej odpowiedzi wzrósł do 41 proc.

fot. shutterstock.com/ GoodStudio
fot. GoodStudio / Shutterstock

W pandemii, kiedy wielu z nas zaczęło zastanawiać się nad sensem swojej pracy, odsetek ten mógł jeszcze wzrosnąć. – Zatarła się wyraźna granica między czasem wolnym a pracą. Ale niektórym uświadomiło to, że nie musimy się zaharowywać. Możemy wykonać pracę w swoim tempie i świat się nie zawali. Zmieniło się nasze myślenie o tym, co ważne i nieważne. Szczególnie widać to po młodych, z większych miast, tych raczej dobrze usytuowanych, którzy mogą pozwolić sobie na zmianę priorytetów i w swoich postawach zbliżają się do społeczeństw zachodnich. Tych, gdzie praca schodzi na dalszy plan i przestaje być główną osią życia – kończy dr Karol Jachymek.

Ilustracja tytułowa: GoodStudio / Shutterstock
Data: 14.04.2022 r.