OnlyFans szczytowało na porno. Teraz woli tylko czysty zarobek
Próba wyrzucenia sex-workerów z serwisu OnlyFans pokazuje, że w dzisiejszym świecie wszyscy jesteśmy na pasku wielkich korporacji. Jeden ich ruch i znikamy.
Próba wyrzucenia sex-workerów z serwisu OnlyFans pokazuje, że w dzisiejszym świecie wszyscy jesteśmy na pasku wielkich korporacji. Jeden ich ruch i znikamy.
Koniec z pornografią – stwierdzili założyciele OnlyFans, wywołując tym samym niemałe trzęsienie ziemi. O ile w przypadku każdego innego serwisu niedziałającego stricte w branży erotycznej byłby to zrozumiały ruch, tak OnlyFans urosło przecież dzięki dominom, dziewczynom z sąsiedztwa, które dorabiają na kamerkach, profesjonalnym aktorom i aktorkom porno, czyli sex-workerom, którzy znaleźli tu bezpieczną przystań do rozszerzenia swojej działalności.
OnlyFans ustalając skrajnie wolnościowe zasady, rozłożyło przed nimi czerwony dywan. Tym samym zaczęło przekonywać, że sex-working w nowej normalności jest taką samą twórczością jak wszystkie inne.
Gdy więc nagle OnlyFans zapowiedziało jego zwinięcie, to nie tylko wśród samych sex-twórców podniosły się głosy zaskoczenia. Choć tak naprawdę tego zdziwienia nie powinno być. Przecież nawet w nowej normalności i tak niezmienne pozostaje to, że internetowym biznesom najbardziej przyświeca idea szybkich zarobków. A tym wcale niekoniecznie służą treści erotyczne i pornograficzne.
Indiefoxx na Twitchu – platformie służącej do streamingu gier – zarabiała m.in. na tym, że będąc skąpo ubrana, wypisywała na swoim ciele nicki osób, które jej za to zapłaciły. Kiedy twórcy serwisu po raz kolejny wkurzyli się, że to jednak niezbyt pasująca do nich twórczość, kobieta postanowiła przenieść się na OnlyFans. I nie była w tym odosobniona.
Kiedy wiosną 2020 r. już wszyscy zrozumieli, że pandemia nie jest tylko czymś w rodzaju chwilowej, sezonowej grypy, trzeba było odnaleźć się w nowej rzeczywistości z przymusową izolacją, brakiem kontaktu z ludźmi i samotnością. Lekarstwem okazał się oczywiście wirtualny świat, a w nim nowe-stare gwiazdy dorosłego internetu, chętnie prezentujące swoje wdzięki i wchodzące w interakcje z użytkownikami, o ile zostały za to godziwie wynagrodzone.
Serwis OnlyFans okazał się być idealnym miejscem dla naprawdę sporej grupy sex-workerów. Zarówno tych, którzy wyszli z ciemnych zakątków serwisów czysto pornograficznych i postanowili pokazać, że przecież też są twórcami internetowymi i chcą zarabiać, z nikim się nie dzieląc, a raczej: nie dostawać za to resztek z pańskiego stołu. Jak i dla tych, którzy już stawiali pierwsze kroki w internetowej erotyce, ale postanowili rozszerzyć swoją działalność i dać sobie spokój z kiepsko udawaną pruderyjnością.
Teoretycznie OnlyFans nie był i nie jest serwisem erotycznym. To portal, na którym widzów i wsparcie od nich może znaleźć każdy twórca: piosenkarz, autor komiksów, komik czy popularny wrestler. Ale wręcz libertariańskie podejście sprawiło, że OnlyFans szybko stało się przystanią dla kogoś innego.
– OnlyFans zagospodarowało całkiem sporą, jak się okazało, niszę. Ludzi, których nikt inny nie chciał, bo zajmowali się niewygodnym tematem – mówi w rozmowie z nami Ewa Zakrzewska ekspertka w Publicis Groupe pracująca jako liderka ds. innowacji i ciekawości.
Wprawdzie twórcom OnlyFans zależało na tym, by nie być kojarzonym wyłącznie z pornografią, ale nawet założyciele przyznawali, że jakieś 60 proc. materiałów w serwisie to właśnie treści erotyczne.
OnlyFans nie wzięło się znikąd. Za jego powstaniem w 2016 roku stoją doświadczeni w branży porno ludzie: Tim Stokey, mający na swoim koncie takie pornograficzne serwisy jak GlamGirls czy Customs4U, oraz Leo Radvinsky, właściciel jednego z największych serwisów z… kamerkami erotycznymi. Nic więc dziwnego, że pomysłodawców OnlyFans nie gorszyli sex-influencerzy, którzy zaczęli przybywać do tego zakątka internetu. Wręcz przeciwnie: kto jak kto, ale oni wiedzieli, że porno w sieci może być kurą znoszącą złote jaja. Wystarczy tylko pozwolić rozwinąć jej skrzydła i czekać na pieniądze.
A może właściwie inaczej: wystarczy skrzyknąć tych, którzy i tak nie mają dokąd pójść i przekonać, że tu będą mogli swobodnie pracować. Na przykład Belle Delphine, która z samych subskrypcji wyciągała na OnlyFans 1 milion dolarów miesięcznie, wcześniej działała na Facebooku, Instagramie czy YouTubie. Zdążyła zbudować tam swoją społeczność, ale w końcu jej twórczość okazała się być zbyt ostra jak na standardy „zwykłych” social mediów.
Belle Delphine już w wieku 22 lat została milionerką. Zaczęła karierę twórczyni, mając 19 lat, a sławę przyniosły jej przede wszystkim filmy dla dorosłych z 2019 roku. W jej działalności znaleźć można też przykłady modelingu czy przebierania się za postaci, ale to właśnie bardziej pikantna tematyka rozpalała widzów. Ci poszliby za Belle Delphine wszędzie. Nic dziwnego, że trafili na OnlyFans. Wydawało się, że układ jest idealny. Twórcy przynosili do OnlyFans publiczność, serwis odwdzięczał się przestrzenią do wyrażania swoich kreatywnych zapędów. Relacja była zdrowa z jeszcze jednego powodu – pieniędzy.
Do OnlyFans przyciągał bowiem nie tylko brak jakichkolwiek zasad znanych z innych mediów społecznościowych, ale przede wszystkim warunki finansowe. Serwis pobiera 20 proc. prowizji. Niby te 20 proc. wygląda na sporą opłatę, ale w porównaniu z zasadami narzucanymi przez największych graczy pornobiznesu to naprawdę konkurencyjna oferta. A to szalenie ważne, skoro szybko okazało się, że najlepsi twórcy na OnlyFans są w stanie zarabiać dosłownie miliony.
W efekcie bardzo popularna stała się narracja, że OnlyFans to „wygrany” pandemii. Rzeczywiście doszło nawet do tego, że w ciągu raptem kilku miesięcy 2020 roku 20 tys. Australijczyków zarejestrowało się w serwisie, z czego 5 tys. jako twórcy. Boom – wciąż dosyć niszowy, ale jednak wyraźny – dosłownie ogarnął cały świat. Jedni oglądali, dla innych portal najpierw okazał się deską ratunku i źródłem zarobku w niepewnych czasach.
Ta narracja jest jednak niepełna. Za sukcesem OnlyFans stoi także to, że serwis zaproponował sex-workerom po prostu przyjaźniejsze środowisko pracy. Pornhub, erotyczny internetowy potentat, pod koniec 2020 roku usunął przeszło 10 mln filmów, ponieważ pojawiły się oskarżenia, że niektórzy publikują tam np. nagrania z gwałtów czy wykorzystywania nieletnich. To dobrze pokazuje, czym tak naprawdę jest świat pornobiznesu: jednym wielkim wyzyskiem, ku uciesze milionów.
Dodajmy do tego skandaliczne warunki w branży porno czy niskie zarobki i przemoc stosowaną wobec sex-workerów. I tu na białym koniu wjeżdża serwis OnlyFans, dzięki któremu nie trzeba gdzieś tam dojeżdżać, przyjmować niechcianych klientów albo nagrywać rzeczy, do których wcześniej mniej lub bardziej ich przymuszano.
OnlyFans wywrócił stolik cyfrowego porno do góry nogami. Okazało się, że może być konkurencją dla Big Porn na czele z dwoma wielkimi korporacjami: kanadyjskim Mindgeek, do którego należą m.in YouPorn, RedTube, Tube8i, studia filmowe Brazzers czy Digital Playground oraz czeskim WGCZ Holding zarządzającym Xvideos, studiem filmowym Bang Bros i nawet legendarnym magazynem Penthouse. Co więcej, tę konkurencję mogą stanowić sami, o wiele bardziej teraz niezależni sex-workerzy.
– Era OnlyFans to pierwszy okres w moim dorosłym życiu, kiedy czułem finansowe zabezpieczenie – mówił o roli platformy Cam Damage w rozmowie z Vice.
Niewątpliwie platformie OnlyFans w wypłynięciu pomogła też zmiana w myśleniu o gospodarce. Gig economy, czyli zarabianie na fuchach zarządzanych przez algorytmy i serwisy stało się już naszą rzeczywistością. Z jednej strony dało wolność w dorabianiu, kiedy się chce i jak się chce.
Ale jest też druga strona medalu. Nie każdemu łatwo się przebić na OnlyFans, a w budowanie kariery trzeba włożyć mnóstwo pracy, często o wiele więcej niż klasyczny 40-godzinny etat. Podobnie jak w przypadku Ubera czy Airbnb okazuje się, że wolność wykonywania danego zawodu to nie wszystko. Pracownicy sami muszą przygotować swoje stanowisko pracy, inwestować w erotyczne gadżety, w najlepszy możliwy sprzęt do nagrywania. Nie są przy tym wspierani przez „pracodawcę” – bo tego przecież nie ma, każdy jest dla siebie sam szefem. Pracy poza kamerą nie widać.
Nie widzieli jej nawet szefowie OnlyFans, którzy postanowili odciąć się od erotyki.
Nagle zauważyli, w jakiej rzeczywistości działają. W świecie internetowych biznesów, gdzie to wzrost jest numerem jeden, a panem i władcą stabilność finansowa. Gdy banki zapowiedziały – przynajmniej według pierwotnego komunikatu OnlyFans – że zaprzestaną współpracy z serwisem, jeśli ten dalej będzie nie tyle tolerował, a wręcz bazował na pornografii, to nagle okazało się, że OnlyFans już nie chce być portalem dla sex-workerów.
OnlyFans podkuliło ogon, bo instytucje płatnicze, takie jak MasterCard czy Visa, zagroziły wycofaniem się z realizowania płatności. Duże marki nie chcą kojarzyć się z kontrowersjami, a co dopiero z powszechną pornografią.
– Twórcy OnlyFans postanowili więc pozbyć się „problemu”, jakim są niedający się zmonetyzować sex-workerzy. W najprostszy sposób: zmieniając regulamin – precyzuje Zakrzewska.
Nie jest to odosobniona historia. Dokładnie tak samo było w przypadku Pornhuba, który rok temu po informacjach o pojawiających się przestępczych materiałach stracił wsparcie MasterCard i Visy. Także i YouTube od dawna zmagał się z kontrowersyjnymi twórcami czy nawet patostreamingiem. Za problem wzięto się dopiero wtedy, kiedy największe marki pogroziły palcem i zapowiedziały wycofanie reklam z serwisu. Po tekstach o tym, że w komentarzach na YouTubie znaleźć można wpisy pedofilów, swoje spoty wycofały takie firmy, jak Nestle, Disney, Dr.Oetker czy Epic Games.
W przypadku OnlyFans sprawa jest jednak nieco inna. Owszem, w tle mogli być potencjalni sponsorzy, którym sex-workerzy psuliby wizerunek. Ale nawet w rozmowach z mediami właściciele OnlyFans podkreślali, że decyzję o rezygnacji z porno wymusiły banki. Trzeba się z nimi układać, żeby twórcy mogli szybko i bezpiecznie otrzymywać wypłatę. Tim Stokely, założyciel OnlyFans, skarżył się w rozmowie z Financial Times, że np. JPMorgan Chase cięte jest na współpracę z sex-workerami i jakimkolwiek biznesem powiązanym z pornografią.
– Instytucje bankowe są niezwykle konserwatywne. Ich działania to delikatniejsza wersja cenzury. Ustalają zasady i wprowadzają je za pomocą kart kredytowych – mówił w rozmowie z The Verge Mike Stabile z Free Speech Coalition, grupy wspierającej pracowników z branży seksualnej.
Wybuchła burza. Bo jakże to tak urosnąć, zarobić i porzucić. OnlyFans więc zreflektowało się, że nie może aż tak ostro stawiać sprawy i póki co wycofało się z tej decyzji. Jednak całe zdarzenie jest bardzo istotne, bo obnażyło prawdę o współczesnym internecie: twórcy są dla wielkiego kapitału tylko środkiem do finansowego celu. Nie jest istotne, że to oni zbudowali popularność serwisu, że podporządkowali swoje życie zajęciu, mieli z nim związane plany i inwestycje.
Awantura wokół OnlyFans dotyczy tak naprawdę nie tylko sex-workerów. Na tym przykładzie widać, jak łatwo zostawić na lodzie zwykłych ludzi, którzy budują technologiczne imperia, a potem zostają z niczym.
Cóż, milionerzy o statusie niemal influencerów na OnlyFans to elita, wąska grupa. Niewielu może liczyć na duży kawałek ogromnego tortu. Ale jednak łącznie OnlyFans wypłaciło 5 mld dol. 1,5 mln twórcom, a to szczególnie w pandemicznej rzeczywistości dla wielu nawet drobniejszych sex-ciułaczy całkiem poważne wsparcie. OnlyFans zarabiało więc na tym, że niepewność zatrudnienia, brak pracy czy niskie zarobki to chleb powszedni wielu społeczeństw.
Lauren Caitlyn Kwei to jeszcze jedno głośne nazwisko związane z platformą. Równie ważne jest jednak to, czym kobieta zajmuje się, gdy nie występuje przed kamerą. Jest bowiem ratowniczką medyczną, a OnlyFans stało się szansą na zarobek znacznie lepszy niż daje jej podstawowa praca.
– Pracownicy służby zdrowia nie zarabiają zbyt wiele. Nie tylko ja staram się wiązać koniec z końcem – mówiła Lauren i na OnlyFans wrzucała kilkusekundowe filmiki lub zdjęcia w bieliźnie lub bez niej za 10 dolarów. Klienci mogli wykupić też subskrypcję miesięczną za 12 dolarów. Dla zarabiającej 25 dol. na godzinę ratowniczki wpływy z OnlyFans okazały się szansą na poprawę warunków życia. Bo podobnie jak w Polsce płace dla ratowników mocno odbiegają od średnich zarobków. W Stanach średnia pensja to 233 tys. dolarów rocznie, a kobieta mogła liczyć na niecałe 70 tys. rocznie.
– To, co stało się z OnlyFans, jest widocznym i jasnym dowodem na to, co dzieje się w internecie od dawna. Sytuacja sex-workerów pokazuje, do czego mogą doprowadzić kaprysy wielkich korporacji: jeden ruch i twórcy tracą miejsce zarobku. W podobny sposób działał Facebook, wcześniej zwracał się do marek i obiecywał dotarcie do użytkowników. Potem nagle zmieniał regulaminy, zasady, funkcjonowanie algorytmu i zaczął kazać sobie płacić za lepszą ekspozycję. Twórcy są tak samo zależni od wielkich platform: wszystko jedno, czy tradycyjni, czy sex-workerzy. OnlyFans to dobitny dowód, jak niebezpieczne jest uzależnienie się od tych platform – zwraca uwagę Zakrzewska.
A często są to przecież jedyne formy zarobku i niemożność działania nawet tylko przez kilka dni oznacza finansowe straty. W przypadku OnlyFans nie chodziło o jednostkowe przypadki, ale tysiące użytkowników. Zdaniem Mary Moody z grupy adwokackiej Adult Industry Labourers & Artists to wręcz naruszenie praw człowieka. Kiedy twórcy tracą ostatnie źródło zarobku, pieniędzy mogą szukać dosłownie na ulicy, narażając się na niebezpieczeństwo. Dotyczy to przecież nie tylko branży erotycznej.
Wyobraźmy sobie Ubera mówiącego, że nie potrzebuje już kierowców – bo stawia na autonomiczne pojazdy. Glovo dostarczy jedzenie dronami. Spotify dziękuje za płyty nagrane za pomocą gitar, zostaje tylko muzyka elektroniczna, którą wygeneruje Sztuczna Inteligencja. A przecież za tymi platformami stoją miliony pracowników. Co z nimi się stanie, gdy korporacja powie: nie jesteście nam potrzebni?
– Są już zalążki nowego, być może lepszego internetu: Web 3.0, czyli zdecentralizowanej sieci opartej na blockchainie (systemie do przechowywania i przesyłania informacji o transakcjach zawartych w internecie – przyp. red.). Coraz więcej mówi się o ekonomii twórców. Polega ona na tym, że ci sami znajdują sposoby na dotarcie do użytkowników, budowanie własnej marki i monetyzowanie twórczości – ma nadzieję Zakrzewska.
Według niej to właśnie takich form będą szukali pracownicy. To z tego poszukiwania alternatywnych modeli zarabiania wykluł się choćby fenomen transakcji NFT, czyli Non-Fungible Token. Jest o nim coraz głośno z dwóch powodów: zarabia się w ten sposób duże pieniądze i sprzedawanych jest coraz więcej przedmiotów, z przeróżnych branż. Za 1,3 mln dol. sprzedano już wirtualny kamień, za 3,3 mln dol. algorytmicznie generowany obraz, a 400 tys. kosztowała seria pixel-artów stworzona przez 12-letniego londyńczyka.
To wszystko i tak drobne kwoty, bowiem dom aukcyjny Christie’s sprzedał za 69,3 mln dolarów kolekcję grafik – także w postaci cyfrowej. W formacie NFT sprzedał swoją płytę zespół Kings of Leon i według doniesień medialnych prawie natychmiast zarobił na tym 2 mln dolarów. W dobie kryzysu muzycznego i narzekań na chciwe platformy streamingowe kwota musi robić wrażenie.
Obok technologicznej ciekawostki jest w NFT też przekonanie, że dzięki nim artyści nie muszą już liczyć na koneksje i układy za to mogą wreszcie sprzedawać swoją twórczość za godne stawki.
Ewa Zakrzewska wierzy, że nowy, lepszy internet potrzebuje właśnie takiej decentralizacji. Kate Raworth, ekonomistka i autorka książki „Ekonomia obwarzanka”, postuluje, aby współczesne rządy odwróciły się od zasad i za wszelką cenę dążyły do porzucenia dogmatu, w którym wzrost jest najważniejszy.
Żeby do tego jednak doszło, to twórcy muszą być numerem jeden i to oni muszą ustalać zasady. Pewnym pocieszeniem może być fakt, że niektórzy z nich mimo wszystko są pewni swego i wiedzą, że użytkownicy pójdą po prostu tam, gdzie oni. „Sex-workerzy nigdzie się nie wybierają. Nie przez przypadek to najstarsza branża na świecie” – to opinia Frankie Bouviera, jednego z twórców działających na OnlyFans.
Zdjęcie główne: Mehaniq / Shutterstock.com