Facebook odlubił Australię. Kto będzie następny?

– To zachowanie godne północnokoreańskiego dyktatora – zagrzmiał Mark McGowan, premier Australii Zachodniej. Firma Marka Zuckerberga zdecydowała się na drastyczny krok. Ogłosiła, że w związku z nowym prawem wdrażanym przez Australię, które zobowiązuje platformy cyfrowe do płacenia wydawcom za treści, odcina mieszkańcom kraju możliwość umieszczania linków do wszystkich materiałów pochodzących z mediów. Czy może też tak zrobić nam?

Facebook odlubił Australię. Kto będzie następny?

Przez Australię właśnie przetacza się istna burza. W oku cyklonu jest Facebook. – Naraża na szwank swoją wiarygodność – oficjalnie ogłosił rząd Scotta Morrisona. Opozycyjna posłanka Madeleine King ostro określiła działania Facebooka jako aroganckie. Elaine Pearson, australijska dyrektorka organizacji Human Rights Watch, oceniała, że decyzja Facebooka w środku pandemii „to niepokojący i niebezpieczny obrót wydarzeń”. „Odcięcie dostępu do ważnych informacji w całym kraju w środku nocy jest nie do przyjęcia” – dodała. 

Rzeczywiście decyzję z natychmiastowym wykonaniem Facebook ogłosił w nocy – czasu australijskiego – ze środy na czwartek. I choć takim scenariuszem firma Zuckerberga groziła Canberrze od kilku miesięcy, nikt do końca nie brał go na poważnie. Tym razem przecież nie chodzi o blokadę – naruszających regulamin użytkownika – pojedynczych postów, tylko odcięcie niemal 20 mln użytkowników tego portalu od treści pochodzących z mediów. 

Amerykański gigant zdecydował, że w Australii żadne linki od mediów nie będą możliwe do publikacji, oglądania i odczytania. I to bez względu, czy taki link chciałoby opublikować oficjalne konto danego wydawcy, czy zwykli, prywatni użytkownicy. Co więcej, w Australii nie będą się również wyświetlać treści z serwisów zagranicznych, a reszta świata na Facebooku nie będzie mogła udostępniać i widzieć żadnych medialnych treści z Australii. 

Ale niech nikomu się nie wydaje, że ta decyzja już okrzyczana jako pierwsza masowa cenzura medium społecznościowego, to jakaś wewnętrzna, odległa sprawa tylko Australii. Nad przepisami podobnymi do tych, za które Facebook zbanował Australię, pracuje coraz więcej państw na świecie. Czy możemy więc spodziewać się, że Zuckerberg dopiero pokazał pazurki, a teraz szykuje się do prawdziwego ataku? 

Australia do Big Techów: płaćcie

Za drastyczną decyzją Facebooka stoi nowe prawo uchwalane przez Australię. Przepisy stworzone pod mocnym wpływem Australijskiej Komisji ds. Konkurencji i Konsumentów ACCC (odpowiednik polskiego UOKiK) zobowiązują platformy cyfrowe do płacenia za treści lokalnych wydawców. Czyli w wielkim skrócie: za linki do tekstów zarówno tych publikowanych oficjalnie przez same media na fanpage'ach, jak i wrzucane przez użytkowników. Filozofia jest prosta: skoro platformy cyfrowe korzystają z tych treści, bo przyciągają one użytkowników, którzy dzięki nim spędzają na Facebooku czy w Google News czas, to powinny za to zapłacić coś w rodzaju tantiem na rzecz wydawcom. Ci bowiem ponieśli konkretne koszty stworzenia danych treści.

Australijskie przepisy poszły dalej. Przewidują, że jeśli obie strony same nie dojdą do porozumienia, to powołany ma być panel arbitrów, który będzie mógł wyznaczać wysokość opłaty na rzecz australijskich mediów. Z umów w tej sprawie sieci społecznościowe nie będą się mogły wycofać, a za każde ich naruszenie grozić będzie kara w wysokości do 10 proc. ich łącznych dochodów w Australii. 

Australijski minister skarbu Josh Frydenberg w ubiegłym roku wyliczał, że Google i Facebook mają w garści 70 proc. internetowego rynku reklamowego w Australii. Z kolei tamtejsze media otrzymują jedynie niewielkie kwoty od internetowych gigantów, a przecież ich sytuacja finansowa pogorszyła się jeszcze bardziej w związku z pandemią. Według wspomnianej ACCC Google na tamtejszym rynku w 2019 roku zarobił ok. 103 miliony australijskich dol. (niecałe 80 mln dol.).

Scott Morrison, premier Australii, fot. Naresh777 / Shutterstock.com

Zupełnie inaczej widzą to jednak platformy, a szczególnie Facebook. Zdaniem koncernu wymiana handlowa między platformami a wydawcami w Australii (i nie tylko) od długiego czasu odbywała się z korzyścią dla tych drugich. Jak ogłosiła firma Zuckerberga w oficjalnym komunikacie w 2020 roku, dzięki Facebookowi wydawcy mieli wygenerowane ponad 5,1 mld darmowych linków zwrotnych, które łącznie warte były 407 mln dolarów australijskich. „Zysk biznesowy z treści informacyjnych dla Facebooka jest minimalny. Treści takie stanowią mniej niż 4 proc. wszystkich materiałów jakie widzą użytkownicy” – czytamy w komunikacie. 

Więcej niż ostry stosunek FB do przepisów, które można by nazwać „podatkiem od linków”, był znany od miesięcy. Już w połowie ubiegłego roku portal groził scenariuszem, który właśnie został wprowadzony w życie. Równolegle koncern Zuckerberga podawał, że jest przygotowany do uruchomienia w Australii usługi Facebook News, która także finansowo może wspierać lokalne media, ale zrobi to jedynie wówczas, gdy „wdrożone będą odpowiednie regulacje”.

Premier Australii Scott Morrison miał na to jedną odpowiedź: – To Australia określa, co można robić na terenie Australii. Takie decyzje są podejmowane przez nasz parlament i przez nasz rząd. Tak to u nas działa – ostro mówił w ubiegłym roku.

Facebook jednak uznał, że działa to jednak tak, że należy całkiem podziękować australijskim mediom. 

Google i Murdoch dogadują się

Równolegle Google postanowiło zupełnie inaczej rozwiązać konflikt. Wczoraj ogłoszono, że gigant zgodził się jednak płacić za treści dziennikarskie i podpisał specjalną umowę z News Corporation Ruperta Murdocha, czyli największym koncernem medialnym na świecie, który posiada ok. 2/3 rynku prasowego w Australii.

„Financial Times” podaje, że warunki trzyletniej umowy obejmują opłaty licencyjne za treści wykorzystywane w funkcji News Showcase Google'a, rozwój platformy subskrypcyjnej, dzielenie się przychodami z reklam, a także współpracę przy projektach audio i wideo.

Co więcej, Google w ostatnich tygodniach podobne – oczywiście mniejsze – umowy zawarł z kilkoma australijskimi wydawcami. Z Google dogadały się też dwie największe australijskie telewizje i wynegocjowały opłatę za swoje treści o wartości 60 mln dol. australijskich (ok. 47 mln dol.) rocznie. 

Jednak to ugoda z News Corp. jest kluczowa. Powód jest ściśle związany z pozycją Ruperta Murdocha. Według obserwatorów nowe australijskie przepisy są tak ostre właśnie ze względu na jego lobbing. Murdoch od dawna publicznie i ostro krytykuje amerykańskie sieci społecznościowe.

I w tym starciu odniósł nawet pewne sukcesy. Firma kierowana przez tego 89-letniego potentata, jego syna Lachlana i dyrektora wykonawczego Roberta Thomsona od dawna zdecydowanie szuka źródeł zarobku właśnie w opłatach od platform cyfrowych. Jesienią zeszłego roku Facebook zgodził się płacić korporacji Murdocha miliony dolarów za artykuły z jej tytułów, umieszczane na specjalnej stronie internetowej. News Corp. dogadał się także z Apple. 

Rupert Murdoch i Jerry Hall, fot. Joe Seer / Shutterstock.com

Jednak oferta Google jest znacznie szersza, bo dotyczy nie tylko rynku australijskiego, z którego wywodzi się imperium Murdocha, ale i takich gazet, jak „The Wall Street Journal” i „New York Post” wydawanych na rynku amerykańskim oraz „The Times” i „The Sun” ukazujących się w Wielkiej Brytanii. To największe takie porozumienie między wydawcą a Google. Choć trzeba przyznać, że firma kierowana przez Sundara Pichaia jest coraz bardziej skłonna, by dogadywać się z wydawcami. W styczniu agencja informacyjna Reuters zawarła umowę z Google, aby stać się pierwszym globalnym dostawcą wiadomości dla Google News Showcase.

Europa chciałaby i się boi

Także Europa próbuje zmusić amerykańskich gigantów, by oddawały mediom część swoich dochodów z reklam. Ze średnim jak dotychczas powodzeniem. Gdy w 2014 r. Hiszpania zobowiązała Google do płacenia mediom za publikację tytułów i skrótów artykułów umieszczanych w serwisie Google News, amerykański koncern po prostu je usunął.

Wydawało się, że sytuacja zmieni się na korzyść wydawców po tym, jak w połowie 2019 r. Komisja Europejska przyjęła dyrektywę o prawach autorskich na jednolitym rynku cyfrowym, która ma dać mediom szansę na finansowe rekompensaty za korzystanie z ich treści przez platformy cyfrowe. 

Co ważne, w projekcie po ostrym sprzeciwie platform złagodzono przepisy podobne do australijskich, a nazywane u nas „podatkiem od linków”. Zamiast jednoznacznie obowiązkowej opłaty pojawiły się regulacje opisujące, jakie elementy artykułu dziennikarskiego mogą być publikowane przez agregatory treści bez konieczności wnoszenia opłat licencyjnych, a za jakie wydawcy prasy będą mieli możliwość negocjowania licencji z platformami i agregatorami treści. 

Jednak gdy w 2019 r. Francja jako pierwszy kraj wprowadziła przepisy na podstawie unijnej dyrektywy, Google zapowiedział, że i tak nie będzie płacił francuskim wydawcom za wyświetlanie ich tekstów w swojej wyszukiwarce. Po roku jednak zmiękł. Jesienią 2020 r. ogłoszono, że Google zawarł porozumienie z wydawcami dzienników i magazynów, m.in. „Le Monde”, „Le Figaro”, „Libération” i „L’Express”. Kilka dni temu Reuters podał, że umowa ta ma wartość 76 mln dol. do wypłacenia w ciągu trzech lat łącznie dla 121 francuskich wydawców.

Teoretycznie państwa unijne mają czas na implementację dyrektywy do 7 czerwca 2021 r., kiedy jej zapisy wejdą w życie. Tyle że z tempem tego wdrożenia jest różnie. W tym roku implementację przepisów zapowiedziały Niemcy, które uszczegółowiły, jakie treści mają podlegać ochronie i opłatom. 

Polskie Ministerstwo Kultury na nasze pytania o dalsze losy przepisów nakładających opłaty na platformy cyfrowe odpowiedziało tylko enigmatycznie, że przygotowywany jest obecnie projekt ustawy implementującej dyrektywę. „Nowelizacji będą wymagały: ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych, ustawa o zbiorowym zarządzaniu prawami autorskimi i prawami pokrewnymi oraz ustawa o ochronie baz danych. Szczegółowy harmonogram prac legislacyjnych zostanie określony po wpisaniu projektu do wykazu prac legislacyjnych Rady Ministrów” – twierdzi MKiDN, nie podając żadnych terminów na zakończenie tych prac. 

Z tego, co dowiedział się jednak SW+, ostatnie prace nad implementacją miały miejsce jesienią 2020 r. i polegały na zadaniu wydawcom i platformowym kilkunastu doprecyzowujących pytań. Od tamtej pory nic się wokół tego prawa nie zadziało.

Gdzie dwóch się bije, tam Microsoft… 

Skoro ostry kurs regulacyjny w stosunku do Big Techów przebija w coraz większej części świata, to niespodziewanie przed szereg postanowił wyjść Microsoft. Firma kierowana przez Satya Nadellę oświadczyła, że w pełni popiera proponowane w Australii nowe przepisy. Łatwo im było o takie poparcie, bo – jak sami przyznali – Microsoft nie podlega tym nowym przepisom. „Ale bylibyśmy skłonni przestrzegać tych zasad, gdyby rząd nas wyznaczył” – koncern napisał w specjalnym oświadczeniu. 

O co chodzi Microsoftowi? W świecie zdominowanym przez Google zapominamy, że jest jeszcze wyszukiwarka Bing należąca do korporacji Nadelli. I tu Microsoft zauważył dla siebie szansę, a rząd Australii sposób na zaszantażowanie Google. Rzeczywiście premier Morrison poinformował, że jest po rozmowach z Microsoftem i ten jest gotowy do udostępnienia i rozszerzenia Bing na terenie Australii, jeśli Google wycofa swoją wyszukiwarkę. 

Póki co raczej do takiego scenariusza nie dojdzie. Widać jednak, że groźby regulacji zaczynają w cyfrowych gigantach budzić ochotę do konkurowania na rynkach, które do tej pory wydawały się już być podbite i podzielone. 

fot. Siraj Ahmad / Shutterstock.com

Z drugiej strony w stosunku do Facebooka tak Australii, jak i innym państwom będzie o wiele trudniej przedstawić alternatywę. Dlatego firma Zuckerberga okazała się być bardziej zdeterminowana do drastycznych kroków. Szczególnie, że eksperci z całego świata przyznają: australijskie przepisy mogą okazać się klockiem uruchamiającym domino ostrzejszych regulacji nie tylko w Unii, Wielkiej Brytanii czy Stanach, ale i na takich rynkach, jak Brazylia czy Indonezja, gdzie Facebook ma dziesiątki milionów użytkowników.

Owszem, sama Australia jest właściwie drobnym rynkiem, a ewentualne koszty wynikające z zablokowania treści medialnych nie będą silnie odczuwalne dla spółki Zuckerberga. – Przepisy wdrażane globalnie mogłyby jednak kosztować już miliardy dolarów – ocenia ekspert ds. nowych mediów dr Andrew Hughes w rozmowie z serwisem nine.com.au.
I o te kolejne państwa i kolejne korporacje medialne idzie gra.