Design nie zbawi świata. Ale dlaczego nie miałby zaprojektować zmiany. Zaczynając od opracowania zamiennika plastiku

To już nie jest tylko greenwashing. Coraz częściej nie są to też tylko hasła reklamowe. Biznes na poważnie zaczyna brać pod uwagę to, jaki wpływ na otoczenie mają jego produkty. Ale nie bylibyśmy sobą i nie żylibyśmy w drugiej dekadzie XXI wieku, gdyby przy okazji nie miało być ładnie, ciekawie i estetycznie.

Design nie zbawi świata, ale coraz częściej chce mu pomagać

Zmiana zaszła niespodziewanie. Bez większego zastanowienia. Od lat bezrefleksyjnie wkładaliśmy do – oczywiście plastikowych – toreb na zakupy kolejny napój, kupowaliśmy nowe sweterki, jeansy, co sezon kolejne klapki, dawaliśmy dziecku wymarzoną złotowłosą Barbie. Owszem, gdzieś tam było słychać ostrzeżenia, że masa produkowanych przez człowieka przedmiotów podwaja się średnio co 20 lat. Ale te 20 lat zawsze brzmiało jak taka odległa przyszłość.

Niespodziewanie przyszłość nadeszła, a wraz z nią taka skala zaśmiecenia, która stała się wręcz symboliczna. Masa produkowanych przez nas materiałów przekroczyła w końcu masę całego biologicznego życia na Ziemi.

Ziemia, planeta ludzi, zmienia się w Ziemię, planetę śmierci. 

Można ten proces jeszcze powstrzymać, ale najpierw trzeba porzucić model życia „weź-zrób-wyrzuć” a w jego miejsce wypracować sobie nową zrównoważoną konsumpcję i produkcję.

Zmiana w życiu Pauliny Górskiej wydarzyła się, jak sama opowiada, w dość typowych okolicznościach. – Byłam kobietą korporacji – mówi. Przez lata pracowała w korporacji mediowej, zajmowała się m.in.rozwojem serwisów internetowych. Potem urodziła pierwsze dziecko i wszystko się zmieniło. Postanowiła zwolnić, zaczęła podejmować bardziej świadome decyzje zakupowe czy żywieniowe i po prostu bardziej dbać o to, jaki ma wpływ na otoczenie. Dziś bloguje i edukuje ludzi w sprawach ekologii, zrównoważonego rozwoju i CSR, czyli społecznej odpowiedzialności biznesu. 

Zmiany w jej podejściu nie miały charakteru rewolucyjnego, tylko ewolucyjny. Paulina krok po kroku modyfikowała swoje nawyki, z czasem rezygnując z jedzenia mięsa, odrzucając produkty z nieekologicznych hodowli. Potem pojawił się też problem plastiku czy dostrzeganie potrzeby zrównoważonej produkcji odzieży. 

– Przy okazji przeprowadzki, podczas sprzątania szafy okazało się, że mam mnóstwo ubrań. Niektóre założyłam tylko raz. Wcześniej kupowałam kompulsywnie, rekompensując sobie życie polegające głównie na pracy. Zaczynałam rozumieć, że mój sposób konsumowania jest szkodliwy – opowiada nam Górska.

Krok po kroku kobieta stawała się coraz bardziej świadoma. I zaczęła zmieniać swoje życie, choć nie był to prosty proces. Przekonuje, że nie ma innej, szybkiej i równie rozsądnej drogi. Widzi też, jak zwiększa się świadomość całego społeczeństwa. – Moje odczucia to jedno, ale spójrzmy na badania: świadomość ekologiczna Polaków się zwiększa. Pokazuje to choćby najnowszy raport „Ziemianie Atakują”. 97 proc. Polaków przyznaje, że to my, ludzie, odpowiadamy za stan planety. 72 proc. ocenia, że stan, w jakim znalazła się Ziemia, jest poważny i wymaga natychmiastowych działań.

Pytanie tylko, czy ta świadomość przekłada się już na zauważalne zmiany nawyków?


Upcycling, czyli jak przerobić zamiast wyrzucić


„Seaglass” – Agata Matlak-Lutyk, Jan Lutyk; fot. szajewski.com

Uszkodzone butelki nie trafiają do śmietnika – można je obciąć, oszlifować, wyrównać tak, by złagodzić ich krawędzie. Następnie ścianki zmatowić, by przypominało to naturalny proces matowienia szkła w morzu. To pomysł Agaty Matlak-Lutyk i Jana Lutyka, twórców projektu Seaglass. 

Absolwenci wzornictwa warszawskiej ASP inspirowali się widokiem szkła zmienionego pod wpływem kontaktu z wodą i dnem morskim. W ramach Seaglass tworzą szlachetne karafki i szklanki, pokazując sposób na praktyczne i estetycznie atrakcyjne wykorzystanie surowców wtórnych.

Ułamane gałązki drzew stają się budulcem gniazd, puste pnie domem dla owadów, martwe istoty życiodajnym pożywieniem dla innych. Trudno odmówić naturze efektywności, a nawet swoistej elegancji w kwestii wykorzystania posiadanych już zasobów. Człowiek od dawna próbuje naśladować naturę, ale ten konkretny aspekt jej mądrości długo mu unikał.

Czy raczej zaczął nam unikać: wraz z rewolucją przemysłową, umasowieniem produkcji i stworzeniem zjawiska globalnej konsumpcji. Po co naprawiać, gdy można kupić nowe – zaczął przekonywać kolejne pokolenia marketing. I przekonywał tak długo i skutecznie, że dziś powrót do naturalnego porządku rzeczy wydaje się być wręcz rewolucyjny.

Dopiero niedawno zaczęliśmy na większą skalę tworzyć produkty tak, żeby śmierć szklanej butelki była tylko stanem przejściowym, a jej reinkarnacja – czy to w nowe szklane opakowanie, czy w dekoracyjny wazon – naturalnym etapem życia, a nie fanaberią ekologicznej hipsterii.

Czerpanie inspiracji z tego naturalnego modelu ma na celu gospodarka obiegu zamkniętego. Jej orędownicy skupiają się na takim wykorzystaniu zasobów, by minimalizować negatywny wpływ produkcji na środowisko m.in. przez zmniejszenie zużycia surowców i ich ponowne wykorzystanie. Gospodarkę obiegu zamkniętego jako swój docelowy model ma na sztandarach także Unia Europejska. 

W Unii produkuje się 2,5 mld ton odpadów rocznie. W samej Polsce wytwarzamy na głowę średnio 332 kg odpadów komunalnych rocznie. Na pierwszy rzut oka to jeszcze nie dramat. Szacuje się, że średnia ilość odpadów komunalnych wytworzonych w Unii Europejskiej wynosi 486 kg na osobę. Liczba ta pozostaje niezmieniona od 2016 r. i jest o 7 proc. niższa niż najwyższa wartość z 2002 r., kiedy to na jednego mieszkańca przypadało 525 kg odpadów na osobę – wylicza Eurostat.

Jak jednak przekonują eksperci, nasze wyliczenia są mocno dziurawe i choć nie jesteśmy największymi śmieciarzami świata, to i tak mamy sporo toreb... za plastikowymi uszami.

Politycy, naciskani przez coraz bardziej świadome ekologicznie społeczeństwa, nie mogą dłużej ignorować tego problemu. W maju 2018 r. przyjęto nowe unijne przepisy dotyczące gospodarowania odpadami przez kraje członkowskie. W ich myśl zwiększyć ma się recykling odpadów komunalnych do 55 proc. w roku 2025, 60 proc. w roku 2030 i 65 proc. do 2035 r. Od 1 stycznia na terenie Unii zacznie obowiązywać podatek 0,8 euro za kilogram plastiku, który nie zostanie poddany recyklingowi. 

– Obecnie nasza gospodarka jest nadal w dużej mierze linearna. Jedynie 12 proc. surowców wtórnych i zasobów ponownie trafia do gospodarki. Wiele produktów psuje się zbyt łatwo, nie można ich ponownie użyć, naprawić ani poddać recyklingowi lub są to wyroby jednorazowego użytku – mówił jeszcze w marcu tego roku Frans Timmermans, wiceprzewodniczący wykonawczy do spraw Europejskiego Zielonego Ładu.

Urzędnicze młyny mielą jednak powoli. Perspektywy realizacji założeń sięgają 10, 20 czy 30 lat, a ich realizacja pozostawia wiele do życzenia. Co więcej, choć teoretycznie nowe opłaty powinni ponosić producenci, by skłaniało to ich do wprowadzania bardziej przyjaznych opakowań, praktycznie są spore obawy, że koszty i tak poniosą konsumenci.

Dlatego nie czekając na systemowe rozwiązania, powstaje coraz więcej oddolnych inicjatyw propagujących zmiany w tym, co robimy z opakowaniami i produktami szybkiego zużycia. Co ciekawe, kluczowym impulsem okazują się być naciski odpowiedzialnych za design.

– Projektanci mogą edukować tych, dla których pracują. Jeśli są dobrze przygotowani, to mogą namawiać i przekonywać do tego, że cyrkularność jest wartością dodaną do produktu. Projektant w procesie projektowym tłumaczy: „zobaczycie, jeśli wybierzemy ten, a nie inny materiał to będzie trochę drożej, ale bardziej etycznie, zostawimy mniejszy ślad węglowy, ludzie będą tego dłużej używać i do nas wrócą”. Projektanci mogą realnie wpływać na strategię firmy, ale ta musi być na ich sugestie otwarta. Działania nie mogą kończyć się na włożeniu produktów w tekturowe pudełka i odhaczeniu tego, że teraz jesteśmy już eko – mówi SW+ Agnieszka Jacobson-Cielecka, dyrektorka programowa School of Form, dziekan wydziału projektowania Uniwersytetu SWPS.

Designerzy przewrotnie przez lata bronili się przed odpowiedzialnością legendarnym już hasłem „design nie zbawi świata”. Ale tak naprawdę od dekad mają wręcz przeciwne ambicje naprawiania tego, co człowiek sam popsuł.

Już na początku lat 70. Victor Papanek, amerykański projektant i teoretyk w klasycznej książce „Dizajn dla realnego świata” wytykał projektantom granie na zachciankach konsumpcyjnego społeczeństwa, a przy okazji produkowanie ton śmieci i zatruwanie środowiska. Ale równolegle przekonywał, że możliwa jest dobra zmiana.


Zrównoważona architektura: energooszczędna, nieinwazyjna i praktyczna


Fot: Boyloso / Shutterstock.com

Najważniejsze realizacje projektów Shigeru Bana powstają szybko i są tanie w budowie. I to nie dlatego, że nad głową znanego na całym świecie projektanta wisi główny księgowy i zarząd rządny szybkich efektów. On nie zmaga się z mrocznymi korporacyjnymi silami, jego przeciwnikiem – i sprzymierzeńcem – jest natura. 

Japończyk Shigeru Ban jest jednym z najbardziej znanych i cenionych designerów. Ale to nie liczne nagrody i piękne projekty, które ma na koncie, budzą szacunek i zachwyt kolegów po fachu i obserwujących jego karierę laików. Odpowiada za nie przede wszystkim kreatywność, wrażliwość i zaangażowanie, z którym pomaga zmieniać świat na lepsze. Ban od 1994 r. pracuje w miejscach katastrof naturalnych, ludobójstw, tragedii, tworząc z ich ofiarami tymczasowe domy, do których budowy wykorzystuje często np. łatwe w pozyskaniu i recyklingu kartonowe tuby. 

Przez portfel prosto do naszych serc. Tani w produkcji plastik na rynki wszedł przebojem, wzbudzał zachwyt nie tylko ceną, ale i swoją plastycznością, dostępnością, krzykliwymi barwami. Dziś widzimy w nim wroga. Ale na początku XX wieku był rewolucją, która naprawdę zmieniła świat. Tani i powszechnie dostępny pozwolił biedniejszym klasom nabywać więcej dóbr, takich jak sprzęty gospodarstwa domowego, zabawki czy ubrania. Tym samym od połowy XX wieku, czyli od kiedy upowszechnił się na masową skalę, był jednym z impulsów stojących za zmniejszeniem nierówności społecznych.

„Life in plastic is fantastic” – nuciły całe pokolenia. Bo jeśli bierzemy pod uwagę tylko finansowe koszty związane z jego otrzymywaniem, materiał ten rzeczywiście wygląda jak święty Graal przemysłu. Problemy pojawiły się, gdy zaczęliśmy patrzeć szerzej: na wysypiska śmieci, wskroś zatrute powietrze, pełne kolorowych śmieci brzuchy wyrzucanych na brzeg wielorybów.

Produkujemy i produkujemy. Badacze szacują, że niemal 80 proc. plastikowych odpadów trafia albo na wysypiska śmieci, albo do lasów, jezior i oceanów, a ok. 10 proc. jest spalanych. Tylko pozostały smutnie mały procent trafia do recyklingu. Ale nawet jeśli wszyscy zawsze sortowalibyśmy śmieci, to i tak za mało. Musimy zmienić sposób myślenia o odpadach i materiałach, z których produkujemy nasze dobra. Wszyscy. Konsumenci, prawodawcy, szefowie małych firm i wielkich korporacji, designerzy.

Unilever to jedna z tych wielkich korporacji, które przez dekady korzystały z plastikowej rewolucji. Dziś – może i z powodów wizerunkowych – zarzeka się, że też dołączyła do frontu walki i do 2025 r. o połowę zmniejszy zużycie pierwotnego plastiku, tym samym redukując zużycie opakowań z tworzyw sztucznych o ponad 100 tys. ton i zwiększając wykorzystanie plastiku pochodzącego z recyklingu.

Tyle że zastąpienie plastiku to wcale nie jest lekka, tania i kolorowa sprawa. Tak, jak na przełomie XIX i XX wieku kolejny wynalazcy pracowali nad nowymi celuloidem, parkesinem, bakelitem, czyli pierwszymi tworzywami sztucznymi, tak dziś obserwujemy podobny boom na nie tylko ekologiczne, ale i estetyczne zamienniki tych wszystkich pochodnych polimerów, które otaczają nas z każdej strony.

Wyobraźmy sobie papier, do którego produkcji nie potrzeba kilkudziesięciu lat i hektarów ściętych drzew. Wystarczy kilka dni na wyhodowanie odpowiedniego materiału. Potem, w zależności od potrzeb, nadanie mu konkretnego koloru i innych cech zewnętrznych. 

– SCOBY to czysta celuloza. Celuloza to też papier, to bawełna, tych celulozowych materiałów mamy dużo. Ale nasza celuloza jest trochę inna niż wszystkie. Może się recyklingować jak papier, ale ma inne właściwości. Włókna naszej celulozy mają strukturę nano, to pozwala nam na wiele adaptacji, zrobienie więcej niż z papierowej pulpy – Róża Janusz zapala się zapytana o to, co właściwie produkuje jej start-up MakeGrowLab.

Mydło, szampon w kostce i inne kosmetyki: takie zapytania ofertowe trafiają obecnie najczęściej do skrzynki MakeGrowLab. Do produkcji opakowań idealnych do takich produktów służy stworzony przez MGL materiał zwany SCOBY. To odmiana nanocelulozy wyprodukowanej przy pomocy procesu biotechnologicznego, czyli przy udziale mikroorganizmów, które tkają materiał o właściwościach folii.

Technologia MGL miała swoje początki jeszcze na studiach Róży na kierunku industrial design w School of Form Uniwersytetu SWPS. Nie sądziła ona, że projekt wyjdzie poza sferę spekulacji i ramy uczelni. Gdy zaczynała studia, powszechna świadomość problemów związanych z nadmiarem tworzyw sztucznych w ekosystemie nie była tak duża, jak teraz.

– Na studiach bardzo dużo zajmowałam się tworzywem, także drukiem 3D. Praca z tworzywami i w pomieszczeniu z drukarką 3D nie jest zdrowa, powoduje bóle głowy. Po jakimś czasie zaczęło to być uciążliwe. Oprócz tego komponenty do produkcji tworzyw są bardzo drogie. Potem dochodzi jeszcze obróbka tworzywa, więc to często zbyt drogie procesy jak na kieszeń studenta. Na początku studiów magisterskich zaczęłam myśleć o bardziej ekonomicznym rozwiązaniu produkcji opakowań – opowiada Róża Janusz.

Jak mówi, obecna forma materiału zupełnie nie przypomina prototypu stworzonego przed kilkoma laty. – Klienci potrzebują czegoś, co nie będzie ani tworzywem sztucznym, ani biotworzywem, który ulega zbyt szybkiej degradacji i nie chroni produktu. Znalezienie złotego środka jest problematyczne, materiał nie może gnić, co zdarza się w przypadku opakowań algowych – tłumaczy nam projektantka. SCOBY nie gnije, rozkłada się w odpowiednich warunkach w kompostowniku czy w ziemi. Umieszczony w niej znika po trzech miesiącach, ale jednocześnie jest też wytrzymały. Na półce Róży znajdują się gotowe opakowania stworzone ponad dwa lata temu, którym nadal nic nie jest.

Co ważne, produkty uboczne nie są traktowane jak odpady. MGL ciągle myśli o tym, jak z tych materiałów tworzyć kolejne. A wszystko dzieje się na wschodzie Polski – w Puławach. Owszem, póki co MakeGrowLab celuje w klientów produktów luksusowych. Ale według Róży użycie SCOBY na rynku towarów powszechnych to tylko kwestia czasu. – Nanoceluloza będzie coraz częściej używana – podsumowuje Róża Janusz.

I ma jak najbardziej rację, co widać po istnym boomie na eksperymenty z najbardziej nawet zaskakującymi materiałami, jakie właśnie tworzą kolejne laboratoria i start-upy. Amerykański Ecovative Design opracował metodę przerabiania grzybni na materiał do pakowania np. kosmetyków. Jego współtwórca Eben Bayer ponad rok temu podczas finałów Europejskiej Nagrody Patentowej, do której wraz ze swoją firmą był nominowany, wyciągnął kawałki tych nowych materiałów, byśmy same mogły ich dotknąć i poczuć, jak wygląda przyszłość opakowań. Struktura skóry, rzeczywiście lekko grzybowy, ziemisty zapach i największy plus: zakopane w ziemi po kilku miesiącach całkowicie znikają.

Największy minus: to wciąż materiał wielokrotnie droższy od plastiku (choć Ecovative Design ma już klientów w postaci Della czy Ikei). Z jego faktycznym umasowieniem nie będzie więc łatwo.


Surowce odzyskane z elektrośmieci


Fot: IOC / Tokyo 2020 Organizing Committee

Z 78 985 ton elektrośmieci zebranych w całej Japonii odzyskano 4100 kg srebra, 2700 kg brązu i 30 kg złota. Wykonane z tych surowców medale miały zdobić olimpijskie szyje najsprawniejszych ludzi na świecie – najszybszych biegaczy, najsprawniejszych skoczków, najsilniejszych miotaczy kul. Pasek, na którym medale wiszą, stworzony został z odzyskanych w recyklingu włókien poliestrowych. Za wyłoniony w konkursie zwycięski projekt odpowiada Junichi Kawanishi. 

5 tysięcy medali, które pysznią się wybitym napisem „Tokyo 2020”, zostanie wykorzystanych na przyszłorocznej olimpiadzie. Dzięki temu, że zdecydowano się utrzymać nazwę Tokyo 2020 (mimo rocznego opóźnienia), wyprodukowane już materiały reklamowe nie wylądują na śmietniku. 

Tworzywa sztuczne to nie tylko opakowania. To tak naprawdę także ogromna część przemysłu odzieżowego. Z jednej strony dzięki niemu mamy takie odzieżowe wynalazki, jak nylon, lycra czy poliester, które całkiem zmieniły to, jak się ubieramy i jak dostępna stała się moda w ostatnich dziesięcioleciach.

Z drugiej strony cała ta technologiczna rewolucja zrobiła z tego przemysłu jednego z największych trucicieli świta. I właśnie teraz ta smutna prawda zaczęła do nas docierać.

– Konsument coraz częściej chce wiedzieć, jak powstała dana rzecz, skąd przyjechała, jakie były warunki towarzyszące jej produkcji. Zawiązują się ruchy na rzecz zrównoważonej mody, tworzą się ich lokalne oddziały. Choćby Fashion Revolution Poland czy Clean Clothes Polska – opowiadała Harel na łamach portalu Elle pod koniec zeszłego roku.

Harel od 2006 roku prowadzi niezależny blog o modzie. Zauważa, że w 2020 roku kupiła więcej ubrań z drugiej ręki, niż wcześniej, choć od lat promuje ciuchy vintage. Tyle że wcześniej raczej dlatego, że były nietuzinkowe, oryginalne. Jej osobista zmiana to także cześć większej zmiany.

Marki modowe w ostatnim roku bardzo zmieniły swoje podejście w kwestii ekologii – tak uważa Harel, która jako blogerka dostaje sporo upominków od producentów. Wcześniej były to głównie niepotrzebne gadżety zapakowane w piękne, pełne plastiku opakowania. – Zrobiłam kiedyś eksperyment: chciałam przez miesiąc nie wyrzucać opakowań, które dostałam. Ale nie wytrzymałam, bo po dwóch tygodniach zaczęło brakować mi przestrzeni życiowej. Na szczęście firmy odchodzą od tego typu działań. Także w kwestii samej produkcji ubrań i edukowania swoich klientów – opowiada blogerka.

Nie chodzi jednak nawet o same opakowania. Niestety masowa branża modowa jest jedną z najbardziej szkodliwych dla środowiska. Według raportu „Czy ekologia jest w modzie”, przygotowanego przez firmę Accenture oraz portal Fashion Biznes, do 2050 roku udział przemysłu tekstylnego w światowej produkcji CO2 wyniesie 26 proc. (w 2015 było to 2 proc.). Wzrost szkodliwości branży nie idzie w parze ze świadomością konsumentów. Z tego samego badania wynika, że według oceny respondentów przemysł tekstylny znajduje się dopiero na 6. miejscu sektorów mających najbardziej negatywny wpływ na środowisko. 

Widać jednak wciąż niszową i powolną, ale jednak dobrą zmianę. Osnowa, Elementy Wear, There is no more – na polskim rynku jest coraz więcej marek produkujących zgodnie z zasadami zrównoważonego rozwoju. Takie podejście to tzw. projektowanie „od kołyski do kołyski”. Bierze się w nim pod uwagę każdy aspekt życia produktu: to, jak został pozyskany surowiec, jak był transportowany, jakie procesy wdrożono, by zmienić go ze sterty materiału w kuszący klienta towar. Oraz, oczywiście, co z nim się może stać, gdy jego pierwszy żywot dobiegnie końca. Ważne są nie tylko koszty finansowe, ale także etyczne, społeczne i ekologiczne jego powstawania.


Biodegradowalność nowych produktów


Biodegradowalna urna KAMI

W bardzo bliskiej przyszłości społeczeństwa będą musiały zmienić sposób myślenia o tradycyjnych pochówkach. Powód? Zaczyna brakować miejsca na nasze doczesne szczątki. A tradycyjne trumny rozkładają się za wolno. Rozwiązanie przygotowała firma Nurn. Jej twórczynie zaprojektowały biodegradowalną urnę do morskich pogrzebów prochów. Urna stworzona jest z celulozy na bawełnianym stelażu. Po zatrzaśnięciu nie można jej otworzyć, gdy zaś znajdzie się w wodzie, rozkłada się w ciągu kwadransa.

– W Polsce nie można legalnie rozsypać prochów, ale według niezmienionego od 1959 r. prawa pogrzebowego prochy można zatopić. Stąd pomysł właśnie na taki alternatywny, naturalny pogrzeb na wodzie. Choć oczywiście urnę można zakopać również w ziemi i rozłoży się tak samo, tylko potrwa to troszeczkę dłużej – opowiada Martyna Ochojska, jedna z założycielek Nurn. 

Najmocniej pod lupę brane są oczywiście działania tych największych odzieżowych gigantów, jak H&M, C&A czy Primark. Każdy przejaw bardziej racjonalnego działania – jak choćby zbiórki używanej odzieży w H&M czy decyzja Reserved, by część ubrań szyć z organicznej bawełny, ekologicznej wiskozy, poliestru pochodzącego z recyclingu czy nawet lyocellu produkowanego z celulozy drzewnej – są mocno nagłaśniane i wykorzystywane w marketingach tych marek. 

Jak jednak przekonuje Harel, w tych działaniach nie ma niczego wyjątkowego, one po prostu muszą się wydarzyć. W ciągu najbliższych kilku, może kilkunastu lat wszystkie produkcje tekstylne będą musiały opierać się na tworzywach ekologicznych. Takie po prostu będą wymogi prawne.

– Skończyły się czasy ściemniania, ukrywania, z czego zrobione są materiały. Marki muszą być transparentne, udostępniać swoje raporty, wyniki kontroli w swoich fabrykach. Zwłaszcza po tym, co działo się w fabrykach szyjących dla H&M w Bangladeszu – podkreśla Harel.

O piekle banglijskich fabryk zrobiło się na głośno 24 kwietnia 2013 r., gdy w Rana Plaza, wielopiętrowym budynku mieszczącym fabryki odzieżowe na przedmieściach Dhaki, wybuchł dramatyczny pożar. Zginęły 1133 osoby, a ok. 2,5 tys. zostało rannych. Giganci odzieżowi obiecywali nowe standardy. Niestety skończyło się głównie na obietnicach. W efekcie w 2019 r. w Bangladeszu odbyły się liczne protesty. Pracownicy branży tekstylnej domagali się podwyżki płac oraz podniesienia płacy minimalnej. A bogaty Zachód po raz kolejny dostał wyraźny sygnał, że masowa produkcja ubrań to patologia na każdym możliwym poziomie.

Patologia – bo to, co dzieje się w biznesie modowym, dawno przekroczyło jakiekolwiek racjonalne uzasadnienia. W parze z szybkością idzie ilość: każdego roku produkuje się 150 bilionów sztuk odzieży. To pociąga za sobą gigantyczne marnotrawstwo. Niesprzedane ubrania firmy wyrzucają na śmietnik. Czasem palą, co ujawnili dziennikarze szwedzkiej telewizji SVT. Tamtejszy H&M w 2016 roku puścił z dymem 19 ton ubrań. A to dane pochodzące wyłącznie z jednej spalarni.

Noszenie ubrań z drugiej ręki od dawna nie jest już obciachem, a zupcyklingowane ubrania czy dodatki są dowodem kreatywności. Coraz więcej marek zachęca do oddawania używanych ubrań, by potem można było je recyklingować.

Potencjał rynku najlepiej pokazuje istny boom na onlinowe secondhandy. W 2013 roku w Polsce zaczął działać Vinted: platforma do sprzedawania i kupowania używanych ubrań. Start-up powołali do życia Milda Mikute i Justas Janauskas w 2008 w Wilnie. Choć firma działa już od kilkunastu lat, właśnie teraz ma najlepszy moment. Coraz więcej konsumentów widzi potrzebę ograniczenia swojej szafy w imię bardziej świadomych i przemyślanych wyborów zakupowych.

O tym, że to już nie jest nisza, najmocniej jednak świadczy decyzja Zalando, czyli istnego giganta e-handlu ubraniami w Europie. Ta niemiecka firma w tym roku przeprowadziła badanie na europejskich rynkach (w Polsce, Niemczech, Hiszpanii, Belgii, Francji i Holandii), aby sprawdzić, jak wygląda stosunek klientów do odzieży z drugiej ręki. Efekt: na jesieni uruchomiono Pre-owned, czyli nową sekcję z używanymi ubraniami w niższych cenach.

Patrick McDowell, londyński projektant, który już od lat słynie z kolekcji opartych na upcyclingu niedawno rozpoczął współracę z marką PIMKO. W magazynach firmy designer wybrał zalegające ubrania ze starych kolekcji i przerobił je w zupełnie nowe projekty. Dekonstrukcja i ponowna rekonstrukcja każdej rzeczy trwała średnio od 6 do 12 godzin, a nowe życie dostało ponad 1000 m tkanin. Tak powstała kapsułowej kolekcji REIMAGINE. Chwyt marketingowy? Jak najbardziej. Sposób na rozwiązanie problemu nadprodukcji ubrań? Wątpliwe. Sygnał, że można inaczej tworzyć ubrania niż tylko szyć nowe? Jednoznaczny.

Przykładem dobrego upcyklingu odzieżowego na lokalnym polskim podwórku jest marka ZODZYSQ. Firma prowadzona przez Michalinę Ziętkiewicz, zawodową krawcową, sprzedaje ciuchy, które kiedyś miały całkiem inny wygląd. Michalina wyszukuje egzemplarze nienadające się już do użytku czy niechciane skrawki i robi z nich nowe ubrania.

To, że uczestniczenie w naprawdę zrównoważonym obiegu jest czymś więcej niż tylko chwytem marketingowym, na własnej skórze odczuła w tym roku jedna z najbardziej znanych polskich influencerek. Jessica Mercedes promując swoją markę Veclaim, opowiadała, że stawia na patriotyzm gospodarczy. Zapewniała, że wszystkie ubrania są szyte w Polsce. Gdy okazało się, że niektóre sprzedawane przez nią t-shirty powstają na bazie koszulek firmy Fruit of the Loom, która szyje w masowych szwalniach w Azji, w mediach społecznościowych zawrzało. Może nie aż tak, żeby całkiem pogrzebać ten greenwashingowy biznes, ale pojawił się niezbity dowód, że nawet modowy światek za design uważa także zadbanie o proces produkcji ubrania.


Recycling produkcyjny, czyli faktyczne drugie życie


Adidas FUTURECRAFT.LOOP - Material Story

Adidas w 2015 roku pokazał prototyp buta wykonanego w ogromnej mierze ze śmieci zebranych z oceanów. Co ważne, nie była to tylko jednorazowa pokazowa współpraca z zajmującą się oczyszczaniem oceanów organizacją Parley for Oceans. Buty szybko wyszły z fazy prototypu i trafił na sklepowe półki, a do asortymentu firmy zaczęły trafiać kolejne produkty pozyskane z morskich „bogactw” – spodnie i bluzy.

W zeszłym roku firma zrobiła kolejny krok, pokazując projekt Futurecraft.Loop. To stworzone w całości z jednego rodzaju plastiku buty, które można będzie wreszcie w pełni recyklingować. 

Zanim jednak popadniemy w zachwyty nad tymi wszystkimi mniejszymi i większymi objawami nowego zrównoważonego podejścia do projektowania i sprzedawania, i tak warto pamiętać: to wciąż jest kropla w morzu. Owszem, kropla, która drąży skałę, ale wciąż za często tylko po to, by wyglądała ona na czystszą.

– Duże firmy czasami składają deklaracje, że np. do 2030 r. wyczyszczą wszystkie oceany albo zaczną robić wszystko z materiałów wtórnych. Trzeba się uważnie przyglądać im działaniom, czy to przypadkiem nie jest greenwashing. Adidas jedną ręką rzeczywiście wyciąga plastik z oceanu i robi z niego buty, koszulki i inne rzeczy, inwestuje w badania i przetwarzanie śmieci ogromne środki i to jest bardzo dobre, ale drugą ręką do tych butów przyczepia podeszwy z pianki EVO, której póki co nie umiemy przetwarzać – ostrzega Agnieszka Jacobson-Cielecka, dyrektorka programowa School of Form. 

Greenwashing, zwany także „zielonym kłamstwem”, to w największym skrócie zjawisko polegające na wytwarzaniu przez daną firmę komunikatów, jakoby ich produkt powstawał w zgodzie z ekologią. Choć trzeba przyznać czasem i za tym marketingiem stoi faktyczna dobra zmiana.

– Dużo kwestii w związku z greenwashingiem nie wynika z tego, że ktoś usiadł na spotkaniu biznesowym i zaplanował świadomie i złośliwie, że posłuży się ekologią, żeby przemycić pewne treści. Często wynika to z braku wiedzy, nieświadomości. Firmy potrzebują konsultacji, wsparcia – tłumaczy Patrycja Górska i jako przykład podaje druk kolorowanek na ekopapierze.

– Niektórzy powiedzą, że to greenwashing, bo prawdziwie eko byłoby nieprodukowanie tych kolorowanek. Ja uważam, że to mrzonka. Nie da się ograniczyć wszystkiego i zaprzestać produkcji. Ważne, żeby produkować bardziej odpowiedzialnie, co tutaj oznacza godne wynagrodzenie dla osób zaangażowanych w projekt, ekologiczne opakowania czy druk.

Wydawca:
Sylwia Czubkowska

Grafiki:
Przemysław Śmit
Sylwia Czubkowska

Partner merytoryczny tekstu:
MakeGrowLab