iPhone 17 to symbol statusu? Kiedyś to działało, ale dziś już chyba nie
Kiedyś nowy iPhone w kieszeni robił naprawdę efekt wow. Teraz już nie wzbudza aż takiego zainteresowania. Czy sprzęt Apple to w 2025 r. naprawdę wyznacznik statusu?

Pamiętacie jeszcze pierwsze iPhone’y? To były telefony, które naprawdę wnosiły powiew świeżości. Były ciekawe, innowacyjne, atrakcyjne. Dla wielu były niemal obiektem kultu. W Polsce posiadanie takiego telefonu oznaczało, że albo macie świetną pracę, albo bogatego wujka w Stanach. iPhone był swego rodzaju biletem do świata luksusu. Czymś więcej, niż tylko gadżetem. Był symbolem przynależności do elity technologicznej. Wyciągałeś go z kieszeni i od razu zyskiwałeś kilka punktów do respektu.
A dziś? Dziś wyciągnięcie iPhone’a w towarzystwie na nikim nie robi wrażenia. W najlepszym razie ktoś zapyta, która to seria i ponarzeka, że zła Unia kazała Apple’owi zmienić kabel, a Lightning to przecież taki świetny standard.
Wielka rewolucja, która zaczyna się już nudzić
I tu dochodzimy do sedna sprawy. Co roku Apple zmienia cyferkę i ogłasza wielką rewolucję. Tyle że różnice między iPhonem 16 a 17 są mniejsze, niż między dzisiejszą a wczorajszą pogodą. Owszem, optyka robi odrobinę lepsze zdjęcia księżyca, zmienili wyspę aparatu, dodali nową wersję kolorystyczną, a bateria trzyma pół godziny dłużej. Ale czy naprawdę warto wymieniać telefon dla takiego postępu? Apple sprzedaje nam nie tyle urządzenia, ale obietnicę. Obietnicę, że będziemy nowocześni, wyjątkowi, fajniejsi, może nawet szczęśliwsi. To taka świecka wersja raju, dostępna w 24 ratach po 299 zł netto u operatora.
Ironia polega na tym, że większość użytkowników i tak wykorzystuje swojego iPhone’a do tych samych rzeczy: pisania na Messengerze, zamawiania pizzy i oglądania śmiesznych kotków na TikToku. Niezależnie od tego, czy masz piętnastkę czy siedemnastkę, twoje codzienne życie wygląda tak samo.
Większy szacunek wzbudzają we mnie osoby, które potrafią korzystać z jednego telefonu przez kilka lat
Może więc prawdziwy status społeczny polega na czymś zupełnie innym? Paradoksalnie większy prestiż ma dziś ten, kto potrafi nie wymieniać telefonu co rok. Ten, kto nie da się wciągnąć w rytuał corocznych premier i spokojnie korzysta z modelu sprzed kilku lat. To on wysyła nam jasny komunikat: nie muszę udowadniać swojego znaczenia nowym gadżetem.
W świecie przesyconym elektroniką status zaczyna się przesuwać z posiadania rzeczy w stronę wolności od tej pogoni. To trochę tak jak z modą: kiedy wszyscy kupują najnowsze sneakersy, najbardziej cool jest ten, kto chodzi w starych trampkach i wcale się tym nie przejmuje.
Od kultu do codzienności. Coroczny update, w którym nie musisz uczestniczyć
iPhone, który kiedyś był relikwią konsumpcjonizmu, stał się narzędziem codziennego życia. Trochę jak zegarek – nadal może być drogi i elegancki, ale już nikogo nie szokuje, że go nosisz. Zresztą, zegarki mają dziś większą moc statusową, bo rzadziej ktoś je kupuje z czystej konieczności. Apple nie przestanie produkować nowych modeli, a my nie przestaniemy ich kupować. Ale to, co kiedyś było symbolem wyjątkowości, dziś jest raczej znakiem konformizmu.
W gruncie rzeczy ta cała premiera to nic więcej, jak coroczny update – taki, w którym absolutnie nie musimy brać udziału. To trochę jak z aplikacją, która pyta, czy chcemy zainstalować nową wersję dla lepszego komfortu użytkowania, a my i tak klikamy: przypomnij mi jutro… i jutro, i pojutrze. Apple też co roku wciska nam to okienko, tylko w bardziej błyszczącym opakowaniu. Różnica jest taka, że update systemu nie kosztuje kilku tysięcy. Czy kupię nowego iPhone’a? Odpowiedź znajdziesz w tym felietonie.
Przeczytaj także inne nasze felietony: