Światem rządzą nafurczani multimiliarderzy. Czytam o problemach Muska i robi mi się słabo
Elon Musk podczas pracy u boku Donalda Trumpa miał codziennie żonglować koktajlem narkotyków jak DJ na techno imprezie. Ketamina, ecstasy, grzyby halucynogenne, plus pudełko zawierające około 20 różnych narkotyków. Żyjemy w świecie, w którym najważniejsze decyzje technologiczne i polityczne podejmują frustraci, którzy traktują rzeczywistość jak grę RPG, w której wszystko można zresetować.

Obserwując dzisiejszy krajobraz technologiczny trudno oprzeć się wrażeniu, że wkroczyliśmy w erę, którą badacze nazywają technipolar moment - okres, w którym władza polityczna i technologiczna zespalają się w niepokojący sposób. To nie jest już świat, w którym miliarderzy dyskretnie lobbują za swoimi interesami. To era, w której otwarcie deklarują, że są jedynymi osobami zdolnymi do zarządzania państwem jak korporacją.
Elon Musk to tylko najbardziej spektakularny przykład tego trendu. Jego zachowanie podczas pracy w DOGE (Departamencie Wydajności Rządowej) przypomina scenariusz z cyberpunkowego thrillera - podróżowanie z walizką pełną narkotyków, chaotyczne wypowiedzi, gestykulacja przypominająca hajlowanie na inauguracji Trumpa. Ale to nie jest fikcja. To rzeczywistość, w której człowiek odpowiedzialny za obcięcie wydatków o 2 biliony dolarów (co okazało się równie realistyczne co większość obietnic na Kickstarterze) kończy swoją misję, zwolniwszy tysiące ludzi bez widocznej przyczyny. Najbardziej niepokojące jest to, jak społeczeństwo to akceptuje. Wyborcy dali się przekonać, że ekscentryczni miliarderzy są ostatnią namiastką sprawczości w naszym świecie.
Czytaj też:
Populistyczna gra o wszystko
Żeby zrozumieć fenomen tech-miliarderów-populistów, warto przypomnieć, jak działa populizm. To zawsze ta sama mechanika: przeciwstawienie ludu skorumpowanej elicie, obietnica prostych rozwiązań na skomplikowane problemy, kreowanie się na silnego przywódcę, który wszystko naprawi. Trump, Le Pen, Modi - wszyscy grają według tego samego podręcznika.
Ale tech-populiści dodali do tej recepty nowe składniki. Mają fortuny przekraczające PKB całych krajów, kontrolują platformy komunikacyjne docierające do miliardów ludzi, i - co kluczowe - potrafią zmonetyzować swoją ekscentryczność. Musk nie musi udawać człowieka ludu. Może być ekscentrycznym geniuszem, który myśli poza schematami, a jego dziwactwa będą interpretowane jako dowód na to, że nie jest częścią establishmentu.
To perfekcyjna pułapka dla entuzjastów technologii. Widzimy kogoś, kto rzeczywiście rewolucjonizuje branże - rakiety lądują pionowo, samochody jeżdżą bez kierowcy, mózgi łączą się z komputerami. Łatwo jest uwierzyć, że taka osoba może również zhakować politykę i zarządzanie państwem. Problem w tym, że algorytmy społeczne są znacznie bardziej skomplikowane niż SpaceX.
Kryptowaluty jako nowy feudalizm
Jednym z najbardziej fascynujących aspektów obecnej sytuacji jest rola kryptowalut w budowaniu nowej oligarchii. Raport Henley & Partners pokazuje, że liczba kryptomilionerów wzrosła o 79 proc., a kryptomiliarderów o 27 proc. To nie są przypadkowe statystyki - to odzwierciedlenie fundamentalnej zmiany w sposobie akumulowania bogactwa.
Młodzi milionerzy z pokolenia Z robią fortuny na Bitcoinie w tempie, które jeszcze dekadę temu wydawało się niemożliwe. Ale to bogactwo ma specyficzny charakter - jest wysoce spekulacyjne, nieprzewidywalne i w dużej mierze oderwane od realnej ekonomii. To idealny grunt dla populistycznych obietnic o szybkim wzbogaceniu się i demokratyzacji finansów.
Pokazuje to doskonale przykład firmy Strive, współzałożonej przez miliardera Viveka Ramaswamy'ego, która planuje zakup 75 tys. Bitcoinów za ponad 8 mld dol., wykorzystując upadek giełdy Mt. Gox. To nie jest inwestycja - to czysta spekulacja na skalę, która może destabilizować cały rynek. A robi to firma kierowana przez polityka, który aspiruje do władzy.
Sztuczna inteligencja w rękach sztucznych elit
Jeszcze bardziej niepokojące jest to, jak ci sami ludzie kształtują przyszłość sztucznej inteligencji. Spotkania za zamkniętymi drzwiami w Senacie Stanów Zjednoczonych, gdzie Altman, Musk i Zuckerberg debatują nad przyszłością regulacji AI, to nie jest transparentny proces demokratyczny. To oligarchowie dzielący między siebie wpływy w najbardziej strategicznej branży XXI wieku. Musk, ten sam człowiek, który ostrzega przed ryzykiem, że AI nas zniszczy, jednocześnie rozwija własne systemy AI w swoich firmach.
Co gorsza, kultura tech-bros, opisywana przez badaczy jako oparta na agresji, seksizmie i pogardzie dla altruizmu, przenika do projektowania systemów AI. Kiedy 70 proc. zwolnionych z firm technicznych to kobiety, a męscy programiści mobują konferencje dla kobiet w branży, trudno uwierzyć, że systemy AI tworzone przez te firmy będą sprawiedliwe i inkluzywne.
Idiokracja już nie jest fikcją
Oglądając ten cyrk nie mogę przestać myśleć o filmie Idiokracja Mike'a Judge'a. W tej satyrze świat 2505 r. to miejsce, gdzie poziom IQ konsekwentnie spada, a ludzie coraz bardziej głupieją, gdzie głównymi rozrywkami są pornografia i przemoc, a prezydentem zostaje człowiek, który wcześniej był gwiazdą wrestlingu.
Brzmi znajomo? Mamy prezydenta, który jest celebrytą-populistą, otacza się najbogatszymi ludźmi świata, a głównym doradcą czyni miliardera z problemami z narkotykami. Mamy społeczeństwo, które preferuje spektakl nad konkrety, memy nad merytorykę, a wpływy medialne nad kompetencje.
Ale w przeciwieństwie do filmu w naszej rzeczywistości to nie zwykli ludzie degradują intelektualnie. To elity świadomie wykorzystują populistyczne mechanizmy do koncentrowania władzy. Musk nie jest idiotą - to bardzo inteligentny człowiek, który nauczył się monetyzować chaos i nieprzewidywalność.
Gdy algorytmy zastępują demokrację
Najstraszniejsze w całej tej sytuacji jest to, jak tech-bros traktują politykę jak kolejny problem do rozwiązania przez algorytm. To nie jest przypadek, że wielu z nich to ludzie bez formalnego wykształcenia w naukach społecznych czy politycznych. Mają mentalność move fast and break things, która może działać w startupie, ale w polityce oznacza łamanie demokratycznych instytucji i norm społecznych.
Efekt? Mamy do czynienia z tym, co politologowie nazywają oligarchią miliarderów. To nie jest już kapitalizm w klasycznym rozumieniu - to system, w którym garstka najbogatszych ludzi świata ma większy wpływ na nasze życie niż demokratycznie wybrane rządy.
Elektronika konsumencka jako narzędzie kontroli
Dla nas ta sytuacja jest szczególnie bolesna. Produkty, które kochamy - telefony, smart TV, urządzenia IoT, systemy AI - stają się narzędziami koncentracji władzy w rękach garstki korporacji. Każde urządzenie to potencjalny punkt kontroli, każda aplikacja to sposób na zbieranie danych, każdy algorytm to możliwość wpływania na nasze decyzje.
Tesla zbiera dane o tym, gdzie jeździmy. X (dawniej Twitter) analizuje nasze poglądy polityczne. SpaceX kontroluje dostęp do Internetu satelitarnego. Neuralink chce się podłączyć bezpośrednio do naszych mózgów. To nie są oddzielne produkty - to elementy większego systemu kontroli.
A my, jako konsumenci, jesteśmy w pułapce. Produkty Muska są często rzeczywiście innowacyjne i atrakcyjne. Model S wciąż jest jednym z najlepszych samochodów elektrycznych. Starlink zapewnia Internet w miejscach, gdzie żadna inna firma nie może. Ale każdy zakup to głos oddany na system, w którym jedna osoba ma nieproporcjonalnie dużą władzę nad naszym życiem.
Przyszłość należy do regulacji lub chaosu
Pytanie brzmi: co możemy z tym zrobić? Pierwszą odpowiedzią musi być regulacja. Nie można pozwolić, żeby firmy technologiczne rosły bez ograniczeń, gromadząc jednocześnie dane, wpływy polityczne i kontrolę nad infrastrukturą krytyczną. Europa pokazuje drogę z GDPR i Digital Markets Act, ale to wciąż za mało.
Druga kwestia to edukacja. Społeczeństwo musi zrozumieć, jak działają algorytmy, jak zbierane są dane, jak technologia wpływa na nasze decyzje. Nie możemy pozwolić, żeby tech-bros wykorzystywali naszą niewiedzę do manipulacji.
Trzecia - i może najważniejsza - to odzyskanie kontroli nad narracją. Populiści wygrywają, bo opowiadają prostsze historie niż rzeczywistość. Musimy nauczyć się opowiadać równie angażujące historie o demokracji, równości i sprawiedliwości społecznej.
Czas na detoks od tech-mesjaszy
Czytając o problemach Muska z narkotykami odnoszę wrażenie, że to metafora dla naszej zbiorowej relacji z technologią. Jesteśmy uzależnieni od gadżetów, platform i obietnic technologicznych rozwiązań, nawet gdy widzimy, że ludzie za nimi mają poważne problemy.
Może czas na detoks? Nie od technologii - ta jest niezbędna i fascynująca. Ale od kultu tech-mesjaszy, od wiary w to, że miliarderzy z branży IT są z natury lepsi od innych ludzi, od akceptacji dla ich dziwactw tylko dlatego, że robią fajne gadżety.
Bo jak pokazują najnowsze doniesienia za błyszczącymi produktami często stoją ludzie z bardzo człowieczymi problemami. A gdy ci ludzie mają władzę nad naszą przyszłością, ich problemy stają się naszymi problemami.
Świat nie potrzebuje więcej nafurczanych multimiliarderów u władzy. Potrzebuje odpowiedzialnych liderów, którzy rozumieją zarówno potencjał technologii, jak i granice swojej własnej mądrości. Do tego czasu pozostaje nam być czujnymi konsumentami, świadomymi obywatelami i krytykami systemu, który pozwala bogactwu przekształcać się w władzę polityczną bez demokratycznej kontroli.
Bo alternatywą jest świat, w którym nasze życie kształtują ludzie, którzy nie potrafią opanować własnych uzależnień, a co dopiero zarządzać społeczeństwem.
*Zdjęcie otwierające: Frederic Legrand - COMEO / Shutterstock