Bez skrupułów burzą zabytkowe budynki. Tak w Polsce niszczy się historyczne dziedzictwo
Zabytkowy dworek modrzewiowy został „zrównany z ziemią”. Bez żalu na śmietnik trafiają ważne dla historii miast elementy. Dlaczego to sobie robimy? Często jest właśnie tak: nie przez przypadek, nie z wieloletniego niedopatrzenia, nie w wyniku niefortunnego wypadku, za to celowo i bez skrupułów.
Jak donosi Raport Warszawski był to dworek o „oryginalnej, bezcennej konstrukcji”, który najprawdopodobniej powstał w 1805 r. Jego właścicielem był Fryderyk Skarbek, chrzestny Fryderyka Chopina. Lokalnym społecznikom marzyło się stworzenie w nim „ursynowskiej Żelazowej Woli”. Tyle że przez lata dworek niszczał.
Dziś ostały się jedynie fundamenty. Został wyburzony, mimo że prace nie powinny tak przebiegać. W komentarzu przesłanym Raportowi Warszawskiemu Mazowiecki Wojewódzki Konserwator Zabytków wyjaśniał, że nie było informacji o planowanej rozbiórce, a inwestor sam wybrał elementy, które powinny zostać zachowane.
To był dworek, o który każdy chciał zadbać. Tyle czasu zabiegaliśmy, żeby został odrestaurowany (…) Jeśli katedra Notre Dame spłonęła i obecnie jest odbudowywana to uważam, że taki sam obowiązek leży na państwie polskim, żeby odbudować ten ursynowski zabytek i obciążyć kosztami właściciela
– komentuje w rozmowie z Raportem Warszawskim radny Paweł Lenarczyk z "Otwartego Ursynowa".
Kilka miesięcy temu w Łodzi zawalił się Zbór Braci Czeskich. Profil Przestrzeń dla Łodzi odnotował, że „przyczyniła się do tego przeprowadzona częściowa, nielegalna rozbiórka, z dużą dozą prawdopodobieństwa przeprowadzona przez właściciela”. Jak dodano zbór był jedną z niewielu pozostałości po Braciach Czeskich na terenie Łodzi, „a zapewne jedną z ważniejszych”. Kawał historii, która – nie licząc pasjonatów czy aktywistów – okazała się nikomu niepotrzebna. Ot, stary budynek blokujący szansę na wspaniałą, dochodową inwestycję. Aż za dobrze znamy i za często widzimy takie podejście.
To spektakularne przykłady – chociaż zapewne nie ma sensu oszukiwać się, że pomimo niepowetowanych strat pojawi się refleksja, po której do kolejnych podobnych zdarzeń już nie będzie dochodziło. Znacznie częściej historie miast, osiedli, ulic, domów wymazuje się codziennie po cichu, niepostrzeżenie, może nawet przez przypadek lub z powodu niewiedzy, że pozbywa się czegoś, co dla wielu mogłoby być wartościowe.
Autor profilu Jestem z Woli, komentując planowaną zmianę czcionki cyfr taborowych na warszawskich tramwajach, zwrócił uwagę na takie bezgłośne odchodzenie świadków historii.
Przy okazji remontu elewacji przy Obozowej 78 znikła stara latarnia i tabliczka, jeszcze przedwojenne - z nazwą ulicy, numerem, numerem hipotecznym i przynależnością do Komisariatu.
Spacerując ostatnio po Olsztynie byłem zaskoczony, jak wiele zachowało się starych tablic informujących o nazwie ulicy. Z perspektywy turysty nie byłem w stanie stwierdzić, jak bardzo są leciwe i czy w ogóle – w końcu równie dobrze mogą pochodzić np. z wczesnych lat 90. Ale mimo wszystko w przyjemny sposób wybijały z rytmu, zwracały uwagę na przeszłość. Jedynie ją sygnalizowały, bo przecież w żaden sposób nie mówiły o losach miasta, danej ulicy czy budynku.
Nie są to cenne zabytki, ale jednak to pocztówki z minionych czasów
Znacznie częściej historia przegrywa. Kamienice na olsztyńskiej starówce mają przepiękne dekoracje. Powstały w latach 60. i 70. Wyjątkową pracę przedstawiającą polowanie przecina rynna i zasłania znak drogowy. Inną „wzbogaciła” kamera monitoringu. Można to tłumaczyć wyższą koniecznością, ale i tak rodzi się pytanie, czy nie dałoby się wybrać dogodniejszej lokalizacji.
W dyskusji nt. czcionki cyfr czy warszawskich tablic pojawiają się argumenty, że to przecież nic wielkiego, trzeba z żywymi naprzód iść, nie trzymać się kurczowo przeszłości. Nawet to rozumiem, ale jakoś trudno mi się z tym podejściem zgodzić.
Uwielbiam takie drobne znaleziska – stare napisy przebijające się przez farbę bądź jeszcze utrzymujące się na ścianie. Fragmenty szyn w miejscach, gdzie od dawna nie ma tramwajów czy pociągów. Dawną lampę albo kocie łby na ulicy.
W Łodzi od niedawna jest nowa uliczka. Bardzo krótka, łączy ulicę z pasażem. Spacerując niedługą ścieżką można natknąć się na stare pofabryczne płytki i fragmenty ściany z charakterystycznej czerwonej cegły. Śmiało można byłoby uznać, że to niepotrzebna ruina – na dodatek nieprzystająca do wyremontowanej nieopodal fabryki - ale za każdym razem przechodząc obok cieszę się, że elementy zostały zachowane i przypominają o przeszłości miasta. Mówią nawet więcej niż te pobliskie odpicowane budynki.
Sam nie wiem, co mnie do tych śladów ciągnie. W końcu nawet nie wychowałem się na danej ulicy, a moi przodkowie nie pracowali w fabryce, której szczątki gdzieniegdzie pozostały. Nie mogę powiedzieć, że „jestem stąd” i dlatego bronię miejsc znanych mi z dzieciństwa. A jednak smuci mnie każda zapadająca się kamienica czy wyburzony budynek. Można byłoby przywołać słynne cytaty o konieczności pamiętania o przeszłości, ale mimo wszystko daleko mi do tak wielkich słów.
Może to reakcja na to, że miasta coraz częściej się do siebie upodabniają? Te same szyldy, te same sieci, te same sklepy, te same automaty paczkowe zalewające chodniki, kurierzy z tymi samymi plecakami dostarczającymi jedzenie, te same hulajnogi blokujące drogę, te same osiedla z nowymi „apartamentowcami”. Przepraszam, już nie osiedla – dystrykty. Właśnie z takim określeniem spotkałem się na jednej z deweloperskich reklam.
Wszystkie stare tablice, znaki, szyldy, napisy, fragmenty budynków, fabryk czy kamienic są pamiątką po mieście, które było jedyne w swoim rodzaju. A w zasadzie dzięki nim ciągle możemy mówić, że dalej jest.
Zdjęcie główne: Avillfoto / Shutterstock