W metaverse nie zarobisz. Meta pochwaliła się, jaki haracz będzie ściągać z twórców
Metaverse mógł być przyszłością internetu. W obecnej formie przyjął jednak rolę przede wszystkim pralni pieniędzy i miejsca, w którym cwaniacy naciągają naiwniaków na bezwartościowe, często nieistniejące dobra cyfrowe mamiąc ich perspektywą zysku w bliżej nieokreślonej przyszłości. Wygląda też na to, że Meta chce sobie zrobić z metawersum miejsce, w którym internetowi twórcy będą pracować za miskę ryżu.
Temat haraczu pobieranego przez big-techy od ludzi, którzy tworzą treści na ich platformach, już dziś jest dość drażliwy. Artyści zarabiają śmieszne grosze na streamingu, a twórcy, którzy publikują serwisach takich jak TikTok czy Instagram, nabijając wyświetlenia reklamodawcom, na koniec dnia otrzymują jakieś nędzne ochłapy.
Myślałby kto, że metaverse to doskonała okazja, by ten stan rzeczy odrobinę zmienić, zwłaszcza gdy spojrzeć na platformy NFT, które zwykle pobierają ledwie niewielki procent od transakcji. Wygląda jednak na to, że twórcy nadal będą pracować za przysłowiową miskę ryżu, a znakomita większość zysków skapywać będzie właścicielom platformy.
W metaverse Zuckerberga nie zarobisz.
Meta właśnie ogłosiła, że umożliwi firmom i twórcom sprzedaż cyfrowych towarów i usług w swojej platformie Horizon Worlds, dostępnej na goglach Oculus Quest. Platforma będzie też oferować płatności w wirtualnym świecie, od których oczywiście będzie pobierać sowity procent.
Jak bardzo sowity? Cóż, sama Meta zgarniać będzie dla siebie 25 proc. wartości każdej transakcji. O ile brzmi to racjonalnie, tak trzeba tu jeszcze dodać procent dla producenta platformy sprzętowej. Oculus dla przykładu pobiera 30 proc. prowizji od deweloperów. Do tego z pewnością trzeba będzie dorzucić inne opłaty, np. hostingową, którą pobiera choćby konkurent Mety, Roblox. Można więc założyć, że twórcom i programistom zostanie góra 40 proc. z pierwotnej wartości towaru, usługi czy mikrotransakcji.
Meta oficjalnie potwierdziła te wartości w oświadczeniu dla The Verge, jednocześnie zaznaczając, że to „konkurencyjna stawka” na rynku.
Prowizje big-techów jak mafijny haracz.
W zapowiedzi pobierania sowitej prowizji przez Horizon Worlds najbardziej smuci fakt, że te 40 proc., które zostanie w kieszeni twórcy, to rzeczywiście „konkurencyjna stawka”. Dla przykładu, działający w tej samej sferze Roblox wypłaca programistom tylko 28 proc. zarobionej kwoty – reszta jest dzielona między Robloxa, oraz (w największej części) cyfrowe sklepy Google’a, Apple’a i Microsoftu.
A przecież już w dzisiejszym krajobrazie cyfrowym widać, że podział zarobków między twórcą a platformą może być bardziej adekwatny do włożonego wysiłku. Epic Games od lat toczy batalię z Apple’em o bandycką prowizję 30 proc. pobieraną nie tylko od zakupu danej gry czy aplikacji, ale również od każdej mikrotransakcji czy nawet subskrypcji rozliczanej poprzez iTunes. Jednocześnie firma Tima Sweeneya sama pobiera zaledwie 12 proc. prowizji w Epic Games Store – 88 proc. zarobionej kwoty leci do twórców gier.
I ok, nawet prowizja rzędu 30 proc., jaką pobierają dziś największe sklepy z grami - Xbox Store, PlayStation Store, Nintendo eShop czy Steam - wydaje się być uczciwą stawką; w końcu operatorzy tych sklepów dają nie tylko miejsce na wirtualnej półce, ale też sieciową infrastrukturę dystrybucji i utrzymania treści.
Tymczasem prowizję narzucaną przez Facebooka, TikToka, Google’a czy Apple’a trudno nazwać inaczej niż haraczem, zwłaszcza w przypadku tych dwóch pierwszych, bo przecież twórcy i programiści publikujący swoje dzieła na ich platformach nie tylko sprzedają swój produkt, ale też... napędzają zyski big-techów. Facebook żyje z reklam. Nie ma wątpliwości, że Horizon Worlds również będzie żyło z reklam. "Senator, we sell ads" - powiedział Mark Zuckerberg podczas przesłuchania w kongresie, zapytany o to, na czym Facebook zarabia. A cała Meta zarabia na tym, że twórcy, którzy przyciągają ludzi na jej platformy, skupią dość gałek ocznych na emitowanych w serwisie reklamach. Gdyby nie twórcy, nikt by na te platformy nie zaglądał; ludzie nie wchodzą na Facebooka czy Instagrama, by oglądać reklamy, lecz wchodzą, by zobaczyć co tam u znajomych i ulubionych twórców lub sieciowych idoli.
Ktoś może powiedzieć, że "przecież galerie sztuki też pobierają prowizje". Owszem, ale nie pobierają jej za nic i zazwyczaj nie zarabiają na wystawianych tam obrazach w inny sposób, niż je sprzedając. Galeria sztuki udostępnia miejsce do podziwiania obrazu, promuje aukcję czy wystawę i w końcu sprawuje pieczę nad transakcją - i za to właśnie pobiera 30 do 60 proc. prowizji. Przekładając tę analogię na grunt tego, co robi Facebook: wyobraźmy sobie, że galeria sztuki pobiera połowę wynagrodzenia twórcy, a do tego każe mu dodatkowo zapłacić za promowanie wystawy i rozwiesza obok obrazów plakaty reklamujące kabanosy, bo ich producent zapłacił za to galerii, a w zamian za parówki wiszące obok dzieł sztuki, odpali artyście kilka groszy.
Mniej więcej tak wyglądają realia sprzedaży na platformie Marka Zuckerberga. Wygląda więc na to, że w kwestii zarobków w sieci metaverse nie tylko nie poprawi sytuacji twórców, co wręcz ją pogorszy. Jedyną nadzieją na zmianę tego stanu rzeczy jest Web 3.0 i proponowana idea decentralizacji oraz Blockchain. Patrząc jednak na to, jakich szarlatanów już dziś skupia środowisko kryptowalut i NFT, poprawy możemy się nie doczekać.