REKLAMA

Jak zostałem „niewolnikiem lewego nadgarstka”. Tyle, że nie

I wcale nie chodzi mi o to, że akurat zegarek śledzący aktywność trzymam na prawej ręce. Zmieniłem obóz i już nie jestem w drużynie, która z ukosa patrzy na sprzęty monitorujące każdy nasz ruch. Zacząłem dostrzegać w nich niemal same pozytywy.

02.06.2021 04.00
sportowe gadżety
REKLAMA

„W moim świecie ciągle nie płaci się zegarkiem” – zaśmiała się znajoma barmanka, kiedy przyłożyłem nadgarstek do terminala płatniczego. Po krótkiej rozmowie o współczesnej absurdalności pieniądza (wszak takim formom realizowania transakcji bliżej do wydatków w grze niż do poważnej, szarej rzeczywistości) temat zszedł na prywatność. A raczej jej brak. Koleżanka była lekko zdziwiona, że lekką ręką, dosłownie, godzę się na to, że „oni wiedzą wszystko” o moim pulsie, krokach, a nawet tym, jak śpię (i dlaczego tak krótko).

REKLAMA

W podobne tony uderzyła Zuzanna Kowalczyk w najnowszym numerze „Pisma”, gdzie ukazał się jej esej „Niewolnicy lewego nadgarstka”. Autorka przywołała podobną historię ze swojego życia. Tyle że ona była tą zdziwioną, gdy na spacerze z koleżanką słyszała brzęczenie opaski znajdującej się na jej nadgarstku, monitorującej ruch.

W swoim eseju Kowalczyk przytacza opowiadanie Davida Sedarisa, w którym pokazane jest, do czego rzekomo prowadzi oddanie się statystykom. Bohater również nosi gadżet zliczający kroki, przez co spacery stały się obsesją zdobywania osiągnięć. Kiedy w końcu podczas jednej z takich wypraw sprzęt się rozładowuje, narrator niby poczuł wolność, ale potem przyszło przerażenie. Po co cokolwiek robić, jeśli nie dostanie się za to nagrody? Jaki jest sens we wchodzeniu po schodach, gdy aplikacja nie pochwali, że udało się zrealizować dzienny cel.

Poczułem się lekko urażony, bo to jakby przytyk w moją stronę

Żeby było jednak ciekawiej, jeszcze kilka miesięcy temu zgodziłbym się z każdym słowem Kowalczyk. Sam z olbrzymim dystansem – a to naprawdę delikatnie powiedziane – podchodziłem do wszelkich gadżetów mierzących aktywność. Manifestem mojej filozofii był wolnobieg, rower, w którym poza łańcuchem i hamulcem nie ma dosłownie nic. Ma się liczyć przyjemność z jazdy. Ale takiej zwykłej, niezmąconej przerzutkami, próbą bycia coraz szybszym. Jestem tylko ja, moje nogi i lekki rower, którym naprawdę świetnie mi się jeździło.

Ostatnio obudziła się dusza gadżeciarza i po testach hulajnogi stwierdziłem, że to naprawdę świetny sprzęt do jazdy po mieście. Już zdecydowałem się na jeden z modeli, kiedy przyszło olśnienie: głupi ty, masz przecież rower do takiej prostej, rekreacyjnej jazdy, do księgarni lub osiedlowego sklepu. Zamiast sprzętu elektrycznego kup rower, którym wyjedziesz za miasto i poszalejesz. Wybór szybko więc padł na szosę.

Nowy rower tylko rozpalił gadżeciarskie zapędy. Zdecydowałem się na licznik z GPS-em, bo jednak w trasie głupio wyciągać telefon, a mapa pod nosem jest wygodna. Zamontowałem też czujnik ruchu, który zliczał mi średni rytm kręcenia, a dane wyświetlał właśnie na ekranie licznika. A jakby tego mało, na nadgarstek trafił sportowy zegarek, który miał w trakcie jazdy kontrolować puls.

Stałem się tym, kim zazwyczaj lekko pogardzałem.

No bo co – już nie można po prostu wyjść na rower, nie patrząc na to, ile spaliło się kalorii, ile przejechało kilometrów i w jakim czasie? Podobnie jak Kowalczyk, tak i ja kilka miesięcy temu uznawałem, że to pogoń za nieuchwytnym. Próba spełnienia oczekiwań okrutnego systemu, który chce, żebyśmy byli jeszcze lepsi, jeszcze wydajniejsi, a przecież to niemożliwe, bo porzeczka zawsze zawieszona jest za wysoko. Pozostaje więc rozczarowanie i poczucie winy, że nie dajemy z siebie maksimum.

Problem w tym, że takie podejście jest absurdalnie zero-jedynkowe. Oczywiście być może twierdzę tak, bo stałem się tym, który za sprawą zegarka pomyka po schodach, zadowolony z tego, że udaje się spełnić dzienną liczbę pokonanych pięter. Mogę się więc trochę usprawiedliwiać, ale tak naprawdę zastanawiam się, co w tym złego.

Odkąd noszę zegarek i za sprawą GPS-u w rowerze pozwalam się śledzić również podczas jazdy, jakoś nie czuję, bym karmił system oparty na kontroli, który w ten sposób sprawuje nade mną władzę – jak opisuje to autorka eseju z „Pisma”. Być może to kwestia (naiwnego?) podejścia, że systemu raczej nie interesuję – ważniejsze jest to, co może mi sprzedać. Ale nie bardzo sobie z tym radzi, skoro facebookowe reklamy ciągle pokazują mi oferty rowerów. Serio, podobno te algorytmy są takie mądre i wszystko wiedzą, a nie potrafią wyciągnąć sensownych wniosków.

Bardziej niż niewolnikiem czuję się… panem

W pewien sposób poddaję się technologii, ale ze świadomością, że robię to dla własnego dobra i przyjemności. Bo nagle okazało się, że bieganie może mi sprawiać frajdę. Tak, za sprawą zegarka też zacząłem truchtać, mimo że zawsze wydawało mi się to nudne w porównaniu z jazdą na rowerze.

Pewnie dlatego, że robiłem to źle i od razu rzucałem się na głęboką wodę. Tymczasem teraz zegarek powoli wprowadza mnie w treningowe meandry, dostosowuje tempo, więcej spacerowania niż biegania, ale dzięki temu się nie zniechęcam.

Te wszystkie statystyki, które spływają z aplikacji, działają nie tylko motywująco, ale przede wszystkim informacyjnie. Jasne, i na trasie czułbym, że mam lepszą kondycję i wydolność, jednak dzięki analizie wiem, że to nie kwestia przypadku, lepszego dnia czy dobrych warunków, ale efekt.

Wcale nie twierdzę, że to musi być potrzebne każdemu, ale ja jakoś lepiej się z tym czuję. I nawet zachęcałbym innych, żeby od razu inwestowali w te bardziej zaawansowane sprzęty, nie bojąc się ograniczeń. Wręcz przeciwnie, może okazać się tak, że nagle odkryjemy ćwiczenia, których sami byśmy nie rozpoczęli.

REKLAMA

Czy to niewolnictwo? Maniakalna chęć analizowania statystyk, bycia lepszym i lepszym? Pewnie są skrajne przypadki. Mam jednak wrażenie, że sportowe gadżety po prostu rozszerzają wiedzę, w podobny sposób jak robią to podcasty, flimiki na YouTubie czy specjalistyczne książki.

Muszę przywołać banalne „technologia to tylko narzędzie”, ale to akurat prawda. Dlatego tym bardziej musimy szukać innych rozmów o technologii, niż tylko bicie w alarm o inwigilacji, naruszeniu prywatności i ciągłej kontroli. To również problem, który sam zauważam i przed którym wielokrotnie ostrzegałem – ale sam przekonałem się, że czasami warto spojrzeć nieco szerzej, poszukując zalet i podchodząc nieco mniej radykalnie.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA