Windows, Android czy iOS? Wkrótce wybór systemu operacyjnego nie będzie miał żadnego znaczenia
Już dziś wybór systemu operacyjnego ma coraz mniejsze znaczenie dla coraz większej grupy użytkowników. Wiele wskazuje na to, że spór o wyższość Androida nad Windowsem będzie coraz bardziej przypominać ten o wyższości iPoda nad Discmanem.
Czym właściwie jest system operacyjny? Według definicji Wikipedii, to oprogramowanie zarządzające systemem komputerowym, tworzące środowisko do uruchamiania i kontroli zadań. Czyli że to program, który stanowi pomost pomiędzy aplikacjami a sprzętem komputerowym a także zarządzający pamięcią i czasem procesora, by stosownie rozdzielać zasoby pomiędzy rzeczone aplikacje.
Tyle oficjalnej definicji. My jednak dużo chętniej wykorzystujemy znaczenie potoczne. Do systemu operacyjnego zaliczamy też szereg rozwiązań, usług i aplikacji, które są wraz z tym systemem dostarczane. Chrome, Outlook, iMessage, widżety, usługa synchronizacji z zegarkiem, i tak dalej – to przecież systemowe funkcje. Są częścią systemu operacyjnego.
I coraz częściej – boję się używać wyrażenia niemal zawsze, więc się nieco asekuruję – to właśnie one decydują o tym na jaki system się decydujemy. Jestem przekonany, że większość użytkowników Windowsa 10 nie wybrała go dlatego, że właściwym OS-em jest tu Windows NT. Czy macOS-a, bo jego sercem jest BSD. Wybieramy je, bo kojarzą nam się ze stosownym sprzętem, lub z aplikacjami czy odpowiadającym nam interfejsem.
Jako pierwszy zasady gry zmienił Google. Jego Chrome OS pojawił się zdecydowanie zbyt wcześnie – dziś jednak mało kto z niego drwi.
Premiera pierwszego Chromebooka była dla mojej kariery szczególnie ważna – bo to właśnie wtedy poznałem niejakiego Przemka Pająka, a efektem tego spotkania jest możliwość dzielenia się z wami moimi przemyśleniami na łamach Spider’s Web. Pamiętam jednak równie dobrze reakcje na pomysł Google’a. Krytykanci, ze mną włącznie, drwili z Chrome OS-a, uważając go za mało śmieszny żart i nieudolną próbę kierowania klientów na usługi Google’a. Komputer, na który nie ma aplikacji? Dobre sobie.
Nasza krótkowzroczność – w sensie tych kręcących nosem – miała jednak pewne uzasadnienie. W tych czasach aplikacje webowe były prymitywne i niewygodne, a wszechdostępna i szybka łączność internetowa mrzonką. Przewijamy do 2021 r. i coraz ciężej znaleźć aplikacje, które nie są budowane w oparciu o technologie webowe. Przynajmniej na rynku konsumenckim, bo trudno ignorować specjalistyczne programy dla inżynierów, muzyków, montażystów czy wielu innych. Do tego wrócimy za momencik.
Popularne apki jak Netflix, Spotify, Gmail, YouTube, Mapy Google i wiele innych można wręcz zainstalować za pośrednictwem przeglądarki – i nie mam na myśli pobrania za jej pośrednictwem pliku binarnego z instalatorem, a bezpośrednią instalację widocznej na ekranie aplikacji webowej jako natywnej apki.
Coraz częściej też i tradycyjne aplikacje w rzeczywistości są obudowanymi w prostą ramkę interfejsu aplikacjami webowymi. Niezwykle popularny Electron – technologia napędzająca, między innymi aplikacje Microsoft Teams, Discord, Slack czy nawet specjalistyczny Visual Studio Code – to nic innego, jak środowisko Chromium, Node.js i aplikacja webowa w ramach jednego opakowania. Dla tych co nie kojarzą tych nazw: w nieznacznym uproszczeniu to obdarta z niepotrzebnych funkcji przeglądarka Chrome uruchamiająca aplikację webową.
Na tym nadal nie koniec. Czy wiecie że od pewnego czasu priorytetową platformą dla aplikacji Microsoft 365 – w tym Microsoft Office – jest platforma webowa? To właśnie tam nowości trafiają jako pierwsze, dopiero później do wersji na Windowsa, macOS-a, Androida i reszty. Przykład z zupełnie innej beczki? Adobe Lightroom, podstawowe narzędzie pracy większości fotografów. Wersja webowa i natywna są na dziś już niemal nie do odróżnienia.
Aplikacje budowane o rozwiązania webowe mają jedną wspólną cechę: system operacyjny jest dla nich bez większego znaczenia.
Znaczy się, to nie tak do końca jest prawda. Wizja lansowana przez Chrome OS-a jest kopiowana przez resztę rynku od względnie niedawna, więc nadal są pewne różnice pomiędzy platformami. Dla przykładu, apki webowe zainstalowane za pośrednictwem Safari na iPadzie czy iPhonie nie mogą działać w tle, a więc i wysyłać powiadomień. Microsoft nadal szlifuje kontrolki interfejsu dla tych aplikacji w swoim Windowsie, na dodatek – choć to już ważne głównie dla programistów – jest w trakcie wymiany systemowego silnika webowego z EdgeHTML do Chromium.
To jednak są co najwyżej niuanse. Istotne na dziś, bez wątpienia, ale różnice w obsłudze przez system takich aplikacji będą się między sobą coraz bardziej zacierać. A już dziś jedno możemy stwierdzić z całą pewnością: nie ma większego znaczenia, czy daną webową apkę uruchomimy na Ubuntu, Windowsie czy macOS. Będzie miała identyczne funkcje, sposób obsługi a nawet wygląd, co programy coraz mniej trafnie określane mianem natywnych.
Faktem jest, że istotna część takich aplikacji nadal nie potrafi funkcjonować bez stałego dostępu do Sieci. Nie jest to jednak wina samej technologii – aplikacje webowe zdecydowanie mogą pracować w trybie offline, jak chociażby część aplikacji biurowych Google’a. Na dodatek zaryzykuję teorię, że brak dostępu do Internetu i tak w dzisiejszych czasach czyni pracę na komputerze nieco bezsensowną. Faktem jest jednak, że dla niektórych zastosowań konieczność wpięcia się w chmurę czyni całe rozwiązanie bezsensownym.
Dla przykładu, trudno oczekiwać od takiego Marcina Połowianiuka przerzucenia kilkudziesięciu gigabajtów danych do chmury po to, by móc zmontować kolejny materiał na Spider’s Web TV. To nie ma sensu – nie przy bieżącym stanie rozwoju łączności bezprzewodowej. Nie wydaje mi się jednak ryzykowną teza, że i to niebawem przestanie być barierą. Łączność komórkowa nowej generacji powoli staje się faktem. Nie sądzę, by odległymi były czasy, w których kopiowanie danych z komputera do chmury było równie czasochłonne, co zgrywanie danych z pendrive’a przez USB.
Barierą jest co innego. Technologie webowe są dość ograniczone i nie wszystko da się za ich pomocą osiągnąć. Ale przecież i na to znalazło się rozwiązanie.
Zupełnie czym innym jest zbudowanie działającego w przeglądarce klienta pocztowego czy komunikatora, a zupełnie czym innym stworzenie odpowiednika AutoCAD-a, Final Cuta czy Cyberpunka 2077. Nie chcę tu używać słowa niemożliwe – bo przykład Lightrooma nauczył mnie być nieco mniej kategorycznym – jednak z pewnością jest to na tyle trudne, że niemal pozbawione sensu. Technologie webowe nigdy nie były projektowane z myślą o tworzeniu tak zaawansowanych projektów. Dlatego też nieustannie polegamy na Swiftcie, Win32, Android Runtime i reszcie.
Wieloletnie doświadczenie w tej branży nauczyło mnie jednak jednego. Jeżeli chcesz poznać przyszłość rynku elektroniki konsumenckiej – obserwuj to, co się dzieje na rynkach korporacyjnych. Bo to właśnie tam, gdzie krążą największe pieniądze, dokonują się kolejne przełomy w informatyce. Konferencje takich firm, jak Dell, Vmware, IBM, Microsoft czy Oracle są niejednokrotnie zwiastunami tego, co nas czeka za kilka lat pod strzechami.
A przecież świat korporacji już od długiego czasu zmaga się z problemem efektywnego dostarczania pracownikom oprogramowania na jakiekolwiek urządzenie, jakie zostało im użyczone. Niejednokrotnie w ramach tej samej firmy pracownicy korzystają z iPadów, ThinkPadów, Galaxy Tabów czy MacBooków – tworzenie dla każdego z urządzeń aplikacji z osobna byłoby koszmarem dla korporacyjnego działu IT. Ale i na to znaleziono rozwiązanie.
Technologiami zapewniającymi rozwiązanie tych problemów stały się wirtualizacja, konteneryzacja i streaming. Przestrzeń robocza pracowników korporacji na ich służbowych urządzeniach coraz rzadziej i rzadziej ma większy związek z tymi urządzeniami. Pulpit, foldery z danymi i aplikacje są uruchamiane i przetwarzane na firmowych serwerach – i dostarczane użytkownikom przez Sieć. Rola służbowego urządzenia ogranicza się do tak zwanego cienkiego klienta, czyli wyświetlacza, klawiatury, modułu łączności bezprzewodowej i to w zasadzie tyle. Nie ma większego znaczenia czy to iPadOS, Red Hat czy Windows – wszyscy korzystają z dokładnie tych samych danych i aplikacji.
Te korporacyjne rozwiązania już częściowo trafiły pod strzechy. Znają je świetnie użytkownicy Stadii, Xbox Game Pass czy GeForce Now.
To nawet pod pewnym względem dużo trudniejsze w realizacji i bardziej złożone programy od tych typowych w korporacjach. Gry wideo muszą być strumieniowane z niezwykłą precyzją, a infrastruktura informatyczna takiej gamingowej usługi musi cechować się jak najwyższą responsywnością. Jeżeli literki na ekranie pojawiają się z kilkumilisekundowym opóźnieniem podczas wpisywania danych z faktur działu sprzedaży użytkownik prawdopodobnie nawet tego nie zauważy. W grach akcji takie milisekundowe opóźnienia mogą stanowić różnicę pomiędzy zwycięstwem a porażką.
Tym niemniej usługi te działają wykorzystując podobne pryncypia. Możemy się o tym przekonać najłatwiej korzystając z GeForce Now – usługi, która ma najmniej elegancki interfejs z tych oferowanych w Polsce. Niejednokrotnie uruchamiając grę w usłudze Nvidii musimy najpierw przeklikać się przez okienka usług Steama, Ubisoftu czy innych. Odpalając grę na macOS-ie widzimy rzeczone okienka w windowsowych ramkach. Bo – tak, zgadliście – nie ma to większego znaczenia, że na tym naszym komputerze jest macOS. Identycznie to będzie działać i wyglądać na Windowsie czy Androidzie.
Skoro to takie oczywiste, to dlaczego to się jeszcze nie dzieje? Ale… kto powiedział, że się nie dzieje?
My, polscy konsumenci, jesteśmy zaskakująco rozpieszczani nowoczesną infrastrukturą sieci bezprzewodowej. Branża telekomunikacyjna w naszym kraju ma się świetnie – niedrogi Internet typu no limit w ramach szybkiej sieci LTE to już u nas oczywistość, czego, na przykład, do niedawna nie można było powiedzieć o rynku amerykańskim. To jednak powoli się zmienia, a giganci IT również reagują.
Na razie ciut potajemnie, jednak chciałbym tu przytoczyć reportaże niezastąpionej Mary Jo Foley – świetnej dziennikarki, która zbudowała swoją karierę na pilnowaniu Microsoftu. Według jej informacji, jeszcze w tym roku zadebiutuje Cloud PC. Czyli środowisko uruchomieniowe Windowsa dla wszystkich. Znaczy się, za opłatą abonamentową i początkowo dla klientów firmowych. Jednak za sprawą Cloud PC będziemy mogli uruchamiać aplikacje Win32 na w zasadzie dowolnym urządzeniu.
Cena nie jest znana, ale wiadomo, że będą trzy plany abonamentowe: Medium (dwa wirtualne procesory, 4 GB RAM, 96 GB pamięci SSD), Heavy (dwa wirtualne procesory, 8 GB RAM, 96 GB pamięci SSD) oraz Advanced (trzy wirtualne procesory, 8 GB RAM, 40 GB SSD, akceleracja GPU). Być może szczegóły tej oferty będą jeszcze zmieniane – świadczyć może o tym dziwnie mniejsza ilość pamięci w najdroższym z abonamentów.
Rola systemu operacyjnego z punktu widzenia jego użytkownika będzie coraz mniejsza i mniejsza.
Oczywiście nie stanie się całkowicie nieistotna. System operacyjny nadal powinien dbać, by w jak najmniejszym stopniu zużywać energię z ogniwa w urządzeniu, by zapewnić użytkownikowi stosowne bezpieczeństwo podczas łączności z siecią. Czyli wróci do swojej roli w ramach tradycyjnego rozumienia czym właściwie jest system operacyjny.
Na to oczywiście poczekamy sobie jeszcze kilka, może nawet kilkanaście długich lat. System operacyjny w nowoczesnym pojmowaniu tego słowa przestanie być jednak istotny. Tak jak powoli przestają być istotne płyty optyczne z filmami czy muzyką, cyfrowe fotograficzne aparaty kompaktowe czy przenośne odtwarzacze muzyczne. To już, w mojej, a także w ocenie większości ekspertów, wyłącznie kwestia czasu.