Wbiłem maksymalny poziom w Pokemon GO. Sekretem szybkiego awansu było… wygodne granie na TV
Najlepszym być naprawdę chcę, Jak nigdy dotąd nikt, Zdać muszę ważny test, Wyszkolić wszystkie z nich!
Na początku 2020 r. wróciłem do Pokemon GO. Założyłem nowe konto, stworzyłem nowego awatara, a następnie ruszyłem na łowy. Nie przypuszczałem wtedy, że aplikacja tak bardzo mnie pochłonie. Nie wiedziałem również, że niebawem dziwny wirus dotrze do Polski, zmieniając życie milionów obywateli. Beztroskie granie w terenie, między ludźmi, na zatłoczonym rynku miejskim, przyjmowałem za coś oczywistego.
COVID zmienił sposób, w jaki gra się w Pokemon GO.
Oczywiście w dalszym ciągu można bawić się w terenie, zamieniając kilometry wydeptanych kroków na powiększającą się kolekcję stworków. Producenci PoGo doskonale jednak wiedzą, że motywowanie graczy do wychodzenia z domów i mieszkań, gdy na całym świecie szaleje pandemia, nie jest najlepszym wyjściem. Zarówno z wizerunkowego, jak i zdroworozsądkowego punktu widzenia.
Pokemon GO musiał się zmienić i tak też się stało. Do gry trafiły proste wyzwania, które można realizować bez wychodzenia z domu. Wzmocniono siłę przedmiotów przyciągających i zwabiających stworki do użytkownika. Powiększono zasięg interakcji z pobliskimi obiektami na mapie świata. Skrócono odległość niezbędną do aktywacji bonusów. Najważniejszą zmianą były jednak zdalne rajdy, pozwalające wspólnie zdobywać najpotężniejsze pokemony na odległość.
Załapać się na zdalne rajdowanie nie jest jednak łatwo.
Jeśli znajdujesz się w dobrze zorganizowanej grupie graczy, np. na Discordzie albo Messengerze, można zsynchronizować swoje działania. Jeżeli jednak nie korzystasz z tego typu struktur, nawet przy dużej liczbie znajomych w Pokemon GO, trudno załapać się na wspólny rajd. Problemem jest mała ilość czasu między uruchomieniem sieciowego lobby, wysyłaniem zaproszeń, a ich przyjęciem i rozpoczęciem rajdu.
Dokładnie 120 sekund. Tyle czasu ma gospodarz na wysłanie zaproszeń, z kolei gracze na dołączenie do sieciowej aktywności. Nawet dostając powiadomienie o zaproszeniu na smartfonie, nie jest pewne, czy zdążymy wejść do lobby. Nim załaduje się gra, nim wejdziemy do zakładki rajdów, nim wczyta się nam lokalizacja aktywności, mijają kolejne cenne sekundy. Notorycznie natrafiałem na zamknięte poczekalnie, które jeszcze kilka sekund temu były gotowe na przyjęcie chętnych graczy.
Postanowiłem więc przenieść Pokemon GO… na telewizor.
Chciałem skrócić proces przyjmowania zaproszeń i otwierania aplikacji. Zamiast polegać na dźwiękach powiadomień smartfonu znajdującego się na biurku lub w kieszeni, postanowiłem włączyć PoGo na stałe. Tyle tylko, że na ekranie telewizora, aby cały czas widzieć nadchodzące powiadomienia podczas popołudniowego relaksu przy jakiejś konsolowej grze wideo, filmie lub serialu.
Mam to szczęście, że akurat rezydował u mnie testowany Samsung Q95T. To przedstawiciel linii QLED na 2020 r., wsparty ciekawymi funkcjami dodatkowymi. Jedną z nich jest zupełnie nowy, opracowany od zera tryb Picture-in-Picture. Za jego pomocą można oglądać na TV obraz z dwóch źródeł jednocześnie. Czytelnicy Spider’s Web napiszą, że to żadna rewolucja, bo PiP działa w telewizorach przynajmniej od lat 90. Będą mieli rację, ale tylko częściowo.
Większość rozwiązań Picture-in-Picture jest pożałowania godna.
Zazwyczaj mamy do czynienia z rozwiązaniem, gdzie na aktualne źródło obrazu nakładane jest drugie źródło, w formie mniejszego prostokąta. To w zasadzie tyle. Nie mamy możliwości wybrania z którego źródła chcemy słyszeć dźwięk. Nie możemy miksować obu źródeł dźwięku. Ponadto istnieją rygory dotyczące tego, z jakiego źródła może pochodzić obraz na dodatkowym ekranie.
Wraz z serią telewizorów na 2020 r. Samsung zaproponował nowe podejście do PiP, oferując standard MultiView. Wdrożono tak oczekiwany przeze mnie mikser dźwięków. Za pomocą pilota skalujemy indywidualną głośność każdego źródła. Możemy również skalować wielkość ekranów na telewizorze. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby oba obrazy zajmowały idealną połowę powierzchni panelu. Co najlepsze, treści strumieniowane ze smartfonu formują się w pionowy prostokąt, pozwalając zaoszczędzić masę przestrzeni dla drugiego źródła.
W ten sposób Pokemon Go na stałe zagościł z prawej strony telewizora.
Aplikacja strumieniowana bezpośrednio z iPhone’a wyświetla się na Samsungu Q95T również wtedy, gdy gram na PlayStation 4 albo Nintendo Switchu. Jest tam podczas oglądania Modern Family na Netfliksie i The Office na HBO GO. Dzięki unikalnemu pionowemu formatowi pozostała przestrzeń jest na tyle wielka, że spokojnie mogę uruchamiać tytuły cRPG z masą dialogów. Czytelność pozostaje na akceptowalnym poziomie.
Dzięki MultiView wiedziałem, gdy w okolicy pojawiał się Pokemon, którego nie miałem jeszcze w kolekcji. Co ważniejsze, od razu zauważałem, kiedy któryś ze znajomych wysyłał mi zaproszenie do rajdu wewnątrz gry. Każdy taki udany rajd to przynajmniej 10 000 punktów doświadczenia. W ten sposób mój awatar bardzo szybko awansował z poziomu na poziom, aż do maksymalnej 40 rangi.
Dziwi mnie, dlaczego porządny Picture-in-Picture to taka rzadkość.
Chociaż rozwiązanie ma kilka dekad na karku, większość producentów telewizorów nie stara się go ulepszyć. MultiView to pierwszy PiP od lat, który zrobił na mnie naprawdę dobrze wrażenie. To także pierwszy telewizyjny PiP, który naprawdę mi się przydał, nie tylko do Pokemonów. Rozwiązanie Samsunga pomogło mi również w poważniejszych i bardziej dojrzałych aktywnościach, jak np. praca zdalna.
Za pomocą MultiView wrzuciłem sobie na bok telewizora służbowego Slacka. Dzięki temu od razu wiedziałem, gdy ktoś coś do mnie pisze i czegoś ode mnie chce. Nie będę pisał, co w tym czasie znajdowało się na głównym wyświetlaczu, żeby nie drażnić pracodawcy.