Mój iPad + iPadOS = „format c”. Historia prawdziwa
Gdy dwa lata temu debiutował iOS 11, sieć zalały głosy oburzenia na jakość oprogramowania Apple’a. W przypadku iOS 13 i iPadOS może być podobnie, choć doświadczenie podpowiada mi, żeby zbyt łatwo nie spisywać na straty systemów Apple’a.
Nie mogłem się nachwalić bety iOS 13. Apple znacznie poprawił płynność działania mojego iPhone’a X, przyspieszyło też Face ID. Również beta iPadOS nie sprawiała mi problemów, choć trzeba uczciwie przyznać, że testowałem ją na ostatnim iPadzie Pro, a nie iPadzie 5. generacji, którego na co dzień używam.
Dobre wrażenie utrzymało się również po premierze regularnej wersji iOS-a 13. Owszem niesmak budził fakt, że Apple zdecydował się na udostępnienie wersji 13, a nie nowszej, 13.1, ale była to kwestia polityczna i to dosłownie. Nie napawał również optymizmem fakt, że za chwilę otrzymaliśmy iOS-a 13.1.1 i 13.1.2 (oraz iPadOS-a w tych wersjach). 4 aktualizacje w ciągu dwóch tygodni to więcej niż większość użytkowników Androida zobaczy w ciągu całego życia ich telefonu.
Kolejne aktualizacje stały się świetnym orężem w plemiennych walkach zakutych łbów z zielonym robocikiem na tarczy przeciwko tym z jabłkiem w herbie.
Nie mogę przyczepić się do działania iOS 13 na iPhonie, ale mój iPad po aktualizacji działał tragicznie.
Z niecierpliwością czekałem na finalną wersję iPadOS, bo mój tablet coraz częściej służy nie tylko do rozrywki i przeglądania stron, ale również do pracy. Testując funkcje zwiększające produktywność na iPadzie Pro z betą iPadOS, chwaliłem sobie rozszerzone możliwości wielozadaniowości.
Gdy iPadOS wylądował wreszcie na moim iPadzie czar prysł błyskawicznie. Sprzęt miał problemy z płynnością działania, ale także ze zmianą orientacji ekranu. Błyskawicznie przypomniały mi się spiskowe teorie o celowym postarzaniu sprzętu. Korzystanie z mojego ostro wykraczało poza granice przyjemności i ocierało się o masochizm.
Co tu dużo mówić...
Było T.R.A.G.I.C.Z.N.I.E.
Niewiele się zastanawiając sięgnąłem po dość radykalne środki, jak na Apple’a. Zrobiłem backup do iCloud i przywróciłem iPada za pośrednictwem iTunesa, a następnie odtworzyłem dane z utworzonej wcześniej kopii zapasowej.
Problemy zniknęły jak ręką odjął. iPad zaczął działać jak przed aktualizacją, czyli bardzo płynnie. Nie notuję już przycięć i korzystam bez przeszkód ze wspomnianych funkcji wielozadaniowości. Nie mogę przyczepić się do wydajności.
Powyższe działanie przypomniało mi oczywiście sytuacje, gdy korzystałem z Windowsa i jedynym sposobem przywrócenia go do normalnego działania była ponowna instalacja systemu wraz formatem dysku systemowego. Były to dość odległe czasy, tym bardziej niesmaczny wydaje się fakt, że w 2019 r. musiałem przywracać oprogramowanie iPada, by zapewnić sobie wygodną pracę.
„To już nie to samo Apple, co kiedyś”
Nie, nie jestem z takiej konieczności zadowolony. Od dawna nie kręci mnie flashowanie ROM-ów i jailbreaki. Stałem się leniwy i oczekuję, by sprzęt działał jak należy, bez konieczności poświęcania mu czasu. Myślę, że podobne podejście ma większość użytkowników elektroniki użytkowej.
Z rzeczywistością trzeba się jednak mierzyć. Zanim zatem wyrzucisz iPada lub iPhone’a przez okno (wersja dla bogatych) lub sprzedasz go i zamienisz na odpowiedniki z Androidem, spróbuj zrobić to, co ja. Poprzeklinasz trochę pod nosem, podsumujesz sprawę stwierdzeniem, że to już nie to samo Apple,co kiedyś, ale ostatecznie będziesz mógł korzystać ze swojego sprzęt zupełnie normalnie, czyli przyjemnie i bezproblemowo.