REKLAMA

Ursus dostał kontrakt na 1000 autobusów. Okazało się, że nie umiał dostarczyć nawet 5 sztuk

Od euforii po depresję w dwa tygodnie – życie akcjonariusza Ursusa przypomina życie z zaburzeniem dwubiegunowym. Dopiero co wycena sięgała rekordowych poziomów, a już polska spółka leci w notowaniach. A wszystko za sprawą mikrokontraktu na dostawę 5 autobusów.

Katowice anulowały zamówienie na autobusy Ursusa
REKLAMA
REKLAMA

W drugiej połowie lutego warszawską giełdę zelektryzował news o wygranej Ursusa na dostarczenie 1000 autobusów elektrycznych. Dla spółki, która ubiegłego roku, delikatnie mówiąc, nie mogła zaliczyć do najlepszych (30 mln zł straty po trzech kwartałach), zdobycie wartego 3 mld zł kontraktu było rewelacyjną informacją. Do czasu.

Dzisiaj rynek dostał pierwszy sygnał, że Ursus może „nie dowozić”.

Dosłownie i w przenośni. Na początku 2018 roku producent wygrał przetarg na dostarczenie 5 ekologicznych autobusów elektrycznych do Katowic. Ale tamtejsze Przedsiębiorstwo Komunikacji Miejskiej już się wycofało. Powód? Opóźnienia w dostawie - pisze Puls Biznesu.

Wizerunkowo wygląda to tragicznie. Ursus dopiero co dostał do zrealizowania gigantyczne zamówienie. Jego autobusy już za kilka lat powinny jeździć na ulicach większości polskich miast. To wszystko będzie wymagało dużych nakładów finansowych i ogromnej dyscypliny czasowej, bo specyfikacja bardzo dokładnie określa czas przeznaczony na opracowanie dokumentacji, stworzenie prototypu i całą resztę.

I co dzieje się w przeddzień realizacji? Spółka wysypuje się na kontrakcie za 10 mln zł. Mało tego. Trudno nawet oskarżyć katowickie PKM o panikowanie, bo pojazdy miały być dostarczone do końca 2018 roku. A to oznacza, że jesteśmy już 3 miesiące po terminie.

Giełda od razu wpadła w minorowe nastroje. Na dzień dobry akcje poszły w dół o 3 proc. do poziomu 1,66 zł, potem ich wartość ustabilizowała się w granicach 1,7-1,72 zł. To dość daleko od poziomu z lutego, gdy za jeden udział trzeba było dać nawet 2,40 zł.

Z drugiej strony – nie żeby Ursus nas do takich akcji nie przyzwyczajał.

Żeby nie szukać daleko. W 2017 roku spółka (mimo niezbyt nastrajającej sytuacji finansowej) zapowiadała międzynarodową ekspansję. Chwaliła się umową na ciągniki za 100 mln dol. z pewną zambijską firmą i robiła kolejną prezentację swojego nowego, innowacyjnego dostawczaka, który lada chwila miał podbijać polskie szosy.

REKLAMA

W połowie 2018 roku spółka pokazała wyniki finansowe, z których wynikało, że traci przychody na działalności w kraju (i to prawie o połowę) i za granicą. A o elektrycznym dostawczaku zrobiło się nagle cicho.

Oby tym razem było inaczej. W przeciwny wypadku wyjdzie na to, że misję rewolucji w miejskim transporcie powierzyliśmy komuś w rodzaju wioskowego bajarza.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA