3 razy TAK, 3 razy NIE. Spędziłem dwa tygodnie z Fujifilm X-T30
Spędziłem dwa tygodnie z Fujifilm X-T30. To aparat kompletnie nie z mojej bajki, który… kompletnie mnie oczarował.
Nie jestem fanem tzw. „aparatów podróżnych”, nie będę się z tym krył. Małe to, niewygodne to, w większości przypadków wykonane tak sobie i robiące takie sobie zdjęcia.
Wiedziałem jednak, że z aparatami Fuji jest nieco inaczej, szczególnie że od wielu osób słyszałem mnóstwo dobrych rzeczy o Fujifilm X-T20. A kiedy Fuji pokazało nowy model, X-T30, wiedziałem, że chcę go sprawdzić.
Po blisko dwóch tygodniach obcowania z tym aparatem muszę przyznać, że gdyby tak wyglądał i działał każdy „aparat podróżny”, świat fotografii byłby znacznie piękniejszym miejscem.
Nie będę w tym miejscu zasypywał was specyfikacją techniczną i detalami – po nie odsyłam do pierwszych wrażeń, spisanych przez Krzyśka Basela. Tutaj skupimy się na trzech rzeczach, które bardzo mi się w Fujifilm X-T30 podobały i trzech, które można by było poprawić.
Pierwsze TAK – jakość wykonania i obsługa.
Większość małych aparatów podróżnych to tandetne, plastikowe zabawki, tragiczne pod względem ergonomii. Fujifilm X-T30 jest ich dokładnym przeciwieństwem.
Korpus jest niebywale solidny i pomimo niewielkich gabarytów (118,4 x 82,8 x 46,8 mm) oraz relatywnie niewielkiej masy (383 g) sprawia doskonałe wrażenie w dłoni. Nic nie trzeszczy, a gdybym miał podsumować odczucia z obcowania z X-T30 jednym zdaniem, byłoby to „miniaturka X-T3”.
Do pełni szczęścia zabrakło mi tylko uszczelnień korpusu, co przydałoby się w takim aparacie, żeby móc go bez stresu wyciągnąć np. w czasie deszczu.
Pod względem ergonomii Fujifilm X-T30 również jest (niemal) wzorowy. Testuję aktualnie dwa inne korpusy Fuji, tym razem z profesjonalnej półki, i ze zdumieniem stwierdzam, że wygoda obsługi w małym „amatorskim” X-T30 była wyższa. Przyciski i pokrętła robią naprawdę świetne wrażenie, a obsługa trójkąta ekspozycji przy użyciu pokrętła ISO pod kciukiem, pokrętła czasu naświetlania na górze obudowy i pierścienia przysłony na obiektywie szybko wchodzi w krew.
A wszystko, do czego nie mamy dostępu pod dedykowanym przyciskiem lub pokrętłem, możemy błyskawicznie skonfigurować wciskając przycisk Q tuż pod kciukiem, wywołujący menu podręczne. Bardzo to użyteczne.
Jedyny zarzut, jaki mam do X-T30 od strony ergonomicznej, to umiejscowienie joysticka. Ten powinien być umieszczony około centymetra wyżej, by z aparatu dało się korzystać jedną dłonią. Niestety, grip jest za płytki, by po oderwaniu kciuka od obudowy i sięgnięciu do joysticka utrzymać w ten sposób aparat.
Poza tym jednak nie mam uwag. Od strony obsługi aparatu X-T30 spisywał się wzorowo, szczególnie połączony z obiektywem Fujinon 35 mm f/2.0 WR. Ogólnie mam wrażenie, że jeśli ktoś zdecyduje się na zakup małego Fuji, to do kompletu powinien nabyć właśnie szkła z tej serii, bo idealnie pasują one do gabarytów i możliwości X-T30.
No i powiedzmy to sobie szczerze – czyż ten aparat nie wygląda prześlicznie?
Drugie TAK – jakość obrazka.
O matrycach Fujifilm krążą wśród fotografów legendy. I teraz rozumiem, dlaczego.
[gallery link="file" ids="912165,912162,912159"]
W X-T30 mamy do czynienia z sensorem X-Trans o rozdzielczości 26,1 Mpix – takim samym, jak w topowym Fujifilm X-T3. Nie dziwię się, że Krzysztof Basel w recenzji X-T3 napisał, że nie tęskni za pełną klatką. Choć matryce w X-T30 i X-T3 to sensory APS-C, to ich jakość, odwzorowanie barw i plastyka obrazu na pierwszy rzut oka nie ustępują najlepszym matrycom pełnoklatkowym.
Czy widać różnicę w szumach i głębi ostrości? Oczywiście. Wprawione oko bez trudu dostrzeże, że rozmycie tła (szczególnie przy obiektywie o jasności f/2.0) jest inne od kremowego bokehu pełnej klatki. I nie ma się co oszukiwać – szumy powyżej ISO 6400 są wyraźne i znacznie bardziej dotkliwe niż w pełnej klatce.
Na szczęście w przypadku Fujifilm X-T30 można te różnice uznać za bez znaczenia. Obrazek i tak jest śliczny. Bokeh i tak jest piękny. Szumy mają na tyle przyjemną strukturę, że w niczym nie przeszkadzają, a też – w przeciwieństwie np. do matryc micro 4/3 – zdjęcia zrobione na ISO 6400 i wyższym nie tracą wiele na szczegółowości.
Dzięki dwóm tygodniom z Fujifilm X-T30 rozumiem też w końcu, o co chodzi tym wszystkim piewcom „kolorów Fujifilm”. Rzeczywiście coś w tym jest, że kolory przechwytywane przez matryce X-Trans wyglądają po prostu lepiej niż w wielu aparatach profesjonalnych, szczególnie tych od Sony. Wrzucając surowe RAW-y do Lightrooma poświęcałem im znacznie mniej czasu niż w przypadku wielu innych aparatów, by osiągnąć satysfakcjonujące rezultaty. W zasadzie nie musiałem dotykać panelu HSL – kolorystyka „prosto z puszki” była w 9/10 przypadków idealna.
Dla równowagi powiem, że w ogóle nie chwyciły mnie za serce te „legendarne” pliki JPEG w Fujifilm X-T30. Ok, symulacje różnych rodzajów klisz są fajne i pewnie przydają się, jeśli ktoś chce po prostu pstrykać zdjęcia na automacie.
Nie mają jednak szans w starciu z wywołanym RAW-em, szczególnie w scenach o szerokiej rozpiętości tonalnej, np. gdy fotografujemy pod słońce i ustawiamy ekspozycję na prześwietlenia, by później wyciągnąć cienie. JPEG-i w Fuji mają przyzwoite kolory, ale nadal ustępują RAW-om pod każdym innym względem.
[gallery link="file" ids="912069,912156,912129,912150,912153,912084"]
Jeśli jednak pozostaniemy przy „surówce” i fotografowaniu na ustawieniach manualnych, Fujifilm X-T30 produkuje niesamowicie piękne rezultaty, zwłaszcza sparowany z dobrym obiektywem.
Trzecie TAK – autofocus w trybie pojedynczym.
Jak wspominałem, testuję obecnie dwa inne, profesjonalne korpusy Fuji – X-Pro2 i X-H1. I ze zdumieniem stwierdzam, że Fuji X-T30 ma od nich lepszy autofocus. I to nie „odrobinkę” lepszy, a znacznie, znacznie lepszy.
W trybie pojedynczym autofocus w Fujifilm X-T30 jest w zasadzie bezbłędny. Punkty AF pokrywają praktycznie 100 proc. kadru i niezależnie od wybranego trybu łapania ostrości działają bezbłędnie. W trybie pojedynczym mogłem być pewny w zasadzie każdego strzału i to nie tylko za dnia, ale także po zmroku, gdyż skuteczność AF sięga -3 EV. Aż żałuję, że do dyspozycji miałem tylko 35 mm f/2.0, który - choć ostrzy szybko - jest dość miękki, zwłaszcza na brzegach kadru, przez co nie do końca oddaje jakość, jaką jest w stanie osiągnąć X-T30.
Fujifilm X-T30 wyposażono również w tryb rozpoznawania twarzy i oka. Możemy nawet ustawić, czy AF ma śledzić oko lewe, czy prawe. W trybie single AF rozpoznawanie twarzy i oka działa znakomicie, rozpoznając nie tylko ludzi, ale np… posągi czy zdjęcia, na których są ludzie (choć jako posiadacz dwóch kotów i psa żałuję, że nie rozpoznaje zwierzęcych pyszczków). Coś czuję, że ten tryb będzie najbardziej popularny wśród tych konsumentów, którzy zdecydują się zakupić Fuji X-T30 jako aparat do zdjęć wyjazdowych i rodzinnych.
Szkoda tylko, że nie w każdym trybie AF działa równie różowo. Co prowadzi mnie do wad Fujifilm X-T30.
Pierwsze NIE – autofocus w trybie ciągłym.
Po przełączeniu na tryb ciągły sytuacja z AF zmienia się diametralnie. Na co dzień fotografuję na zmianę lustrzanką Nikona i Olympusem EM-1 mk II – w obydwu tryb ciągłego AF działa wzorowo, szczególnie w Olympusie, który w zasadzie zawsze trafia. Na ich tle Fuji X-T30 wypada… blado.
Tryb rozpoznawania twarzy w AF-C przestaje być użyteczny. Aparat notorycznie się gubi i czasem ma problem z rozpoznaniem twarzy (ten problem, tak podejrzewam, może zostać łatwo wyeliminowany aktualizacją firmware’u).
Po przełączeniu się w tryb stref autofocusu, jest odrobinkę lepiej, ale… tylko odrobinkę. Na domyślnych ustawieniach Fujifilm X-T30 potrafił spudłować w 14 strzałach na 16 w serii. Co jest o tyle bolesne, że używając mechanicznej migawki i pełnej rozdzielczości możemy nim fotografować z prędkością nawet 8 kl/s (do 30 kl/s z migawką elektroniczną).
Sytuacja ulega poprawie, gdy pogmeramy w ustawieniach. Tyle że jest to skrajnie niepraktyczne, że w każdej sytuacji trzeba uciekać się do ustawień, by zmienić tryb pracy AF-C. Inne ustawienie trzeba stosować dla śledzenia obiektów zbliżających się w linii prostej. Inne ustawienie dla obiektów przesuwających się wzdłuż kadru. To koszmarnie niepraktyczne i w efekcie ostatecznie przestałem używać AF-C w Fujifilm X-T30, bo liczba spudłowanych albo wręcz przegapionych kadrów (przegapionych w czasie grzebania w ustawieniach) była tak wielka, że równie dobrze można było pozostać w trybie AF-S.
Drugie NIE – brak stabilizacji matrycy.
Ok, ten punkt to czepialstwo, ale trzeba to podkreślić – Fujifilm X-T30 nie ma stabilizowanej matrycy, a większość obiektywów Fujinon nie ma wbudowanej stabilizacji. W efekcie możemy zapomnieć o kadrach z czasem naświetlania zbliżonym do sekundy „z ręki”, a także o filmowaniu bez wykorzystania dodatkowego stabilizatora.
Szkoda, bo stabilizację znajdziemy w zbliżonych pod względem ceny i możliwości aparatach micro 4/3 – Lumiksie GX9 i Olympusie EM-5 mkII. Brak stabilizacji skutecznie ostudził też mój zapał do filmowania tym aparatem. Nie dysponuję gimbalem, a noszenia ze sobą statywu nie trawię, odkąd używam Olympusa. Ale niestety, smutna prawda jest taka, że przepiękny obrazek produkowany przez matrycę X-Trans, z filmowym profilem Eterna, w 4K, jest... kompletnie bezużyteczny, jeśli nie został nagrany ze statywu lub gimbala.
Trzecie NIE – czas pracy na jednym ładowaniu.
Powiem wprost – kupując Fujifilm X-T30 trzeba kupić od razu 2-3 zapasowe akumulatory lub duży powerbank, nie ma drogi naokoło.
Producent deklaruje, że akumulator X-T30 wystarczy na ponad 200 zdjęć. Cóż… może tak jest w trybie zwykłym, ale w trybie podwyższonej wydajności udało mi się uzyskać ledwie 120-130 zdjęć.
A niestety, wykorzystanie trybu podwyższonej wydajności uważam w tym aparacie za absolutny mus. Bez tego jesteśmy skazani na notoryczne „przycięcia” w wyświetlaczu i wizjerze, które nie powinny mieć miejsca w aparacie za ponad 4000 zł. Przełączenie aparatu w tryb wysokiej wydajności niweluje te problemy do zera – kosztem czasu pracy.
Tyle dobrego, że aparat możemy ładować jak smartfona, złączem USB-C. Więc jeśli planujecie dłuższe wojaże z tym aparatem, lepiej od razu zaopatrzyć się albo w zapasowe akumulatory, albo duży powerbank.
Nie udało mi się niestety sprawdzić łączności Bluetooth w Fuji X-T30.
Pomimo usilnych prób, aplikacja Fuji Camera Remote uparcie odmawiała współpracy zarówno na iPhonie XR, jak i na trzech smartfonach z Androidem, na których próbowałem zmusić ją do posłuszeństwa. Na iPhonie nie udało się w ogóle połączyć z aparatem (status zamarzał na komunikacie „connecting"), zaś na Androidzie każda próba przerzucenia zdjęć z X-T30 kończyła się zamknięciem aplikacji i komunikatem błędu.
Szkoda, bo X-T30 wydaje się być aparatem wprost stworzonym do tego, żeby przesyłać zdjęcia na smartfona i publikować je bezpośrednio w mediach społecznościowych. Nie mogę jednak powiedzieć, żeby Fuji w tym aspekcie odosobnione – aplikacje wszystkich producentów aparatów są jednakowo do kitu i wszystkie wyglądają, jakby projektował je zespół tkwiący w piwnicy od 1999 r., bez dostępu do nowych wytycznych stylistycznych.
Fujifilm X-T30 – kupić, czy nie kupić?
Kupić, zdecydowanie, jeśli tylko budżet pozwala. X-T30 to znakomity aparat wyjazdowy, ważący tyle, co nic, który na upartego można wcisnąć do kieszeni kurtki. Wygląda pięknie, jest solidnie wykonany i robi zdjęcia w jakości niedostępnej dla żadnego innego aparatu o takich gabarytach.
Na pewno nie polecam go profesjonalistom, chyba że jako backup (o ile brak podwójnego slotu na karty pamięci i cieniutki akumulator nie stanowią przeszkody). Ale dla entuzjastów, podróżników, czy nawet osób chcących zacząć swoją przygodę z fotografią od dobrego aparatu – Fujifilm X-T30 będzie jak znalazł.
4000 zł to sporo, jak za malutki aparat. Ale biorąc pod uwagę ogromne możliwości tego niewielkiego korpusu, muszę z całą stanowczością przyznać, że Fujifilm X-T30 jest wart tych pieniędzy.