Szef Apple zabrał głos w sprawie narzędzi wykorzystywanych do manipulowania ludźmi
Problem wykorzystania platform Google'a i Facebooka w czasie kampanii wyborczej w Stanach Zjednoczonych przerodził się w globalną dyskusję. Głos w sprawie zabrał również szef Apple, Tim Cook.
Na jaw wychodzą nowe fakty dotyczące rosyjskich prób wpłynięcia na wybory w Stanach Zjednoczonych. Póki co, Facebook i Google przyznały oficjalnie, że z kont powiązanych z Rosją nabywano reklamy w okresie amerykańskiej kampanii prezydenckiej. Ze śledztwa przeprowadzonego przez Google wynika, że rosyjska firma, występująca pod nazwą Internetowa Agencja Badawcza, kupiła reklamy za 4700 dol. Oprócz tego Google zidentyfikował 18 kont na YouTubie, z których opublikowano 1108 filmów o łącznej długości 43 godzin. Zyskały one nieco ponad 300 tys. wyświetleń.
Znacznie bardziej intensywna miała być działalność tzw. trolli z Oligno na Facebooku. Treści wyprodukowane przez firmę z Sankt Petersburga miały wyświetlić się 126 mln razy, a reklamy blisko 12 mln razy.
Mówimy w tym przypadku o konkretnym podmiocie. Rosyjskim przedsiębiorstwie, którego działalność opiera się na prokremlowskiej aktywności w Internecie. Wcześniej Facebook przekazał Kongresowi Stanów Zjednoczonych dane 470 fałszywych kont, z których opublikowano reklamy warte 100 tys. dol. Nie jest jasne czy stoi za nimi ta sama firma, ale serwis podkreślał, że niektóre z tych treści nie zostałoby usunięte, gdyby nie ich pochodzenie. Innymi słowy nie naruszały zasad Facebooka.
Patrząc na skalę działań, które udało się wykryć, są one w zasadzie marginalne. Podobne wnioski wysnuł Tim Cook.
Szef Apple udzielił wywiadu NBC, w którym skomentował ostatnie doniesienia mediów dotyczące rosyjskiej działalności w Internecie podczas kampanii.
Zdaniem Cooka problemem nie są reklamy obcych rządów. "Wierzę, że to 0,1 proc. problemu" - stwierdził CEO Apple.
Narracja dotycząca możliwego wpływu Rosjan na wybory jest bardzo jednostronna.
Afera rozgrywa się przede wszystkim za oceanem, dlatego ton dyskusji nadają głównie tamtejsze media. Trudno się temu dziwić, bo Amerykanie odkryli właśnie, że obce państwo próbowało wykorzystać Internet, by wpłynąć na proces wyborczy. Gdy się nad tą kwestią zastanowimy, łatwo dojdziemy do wniosku, że mamy do czynienia z ogromnym uproszczeniem.
Gdy zaczniemy czytać komunikaty prasowe, między wierszami zobaczymy taki obraz: oto demokratyczne państwo stało się areną działania obcych służb, które wykorzystały Internet do niecnych celów. Następuje polaryzacja po linii: dobre Stany Zjednoczone - zła Rosja.
Rzecz jasna próby ingerencji obcego państwa w wybory należy oceniać - przynajmniej z nieco idealistycznego punktu widzenia zasad demokracji - jako coś godnego potępienia. Tyle że w przypadku Stanów Zjednoczonych można zastosować znane przysłowie - nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka. Każdy kto choć trochę interesował się historią amerykańskich agencji wywiadowczych łatwo przywoła z pamięci działalność CIA w Ameryce Środkowej i Południowej w latach 70. czy 80. Taki argument oczywiście żadną miarą nie usprawiedliwia rosyjskich działań, ale zmienia nieco optykę.