Dlaczego dobry wulgaryzm nie jest zły
Ostatnio ktoś mi w twitterowej dyskusji rzucił: ty przeklinasz? Miałem cię za kulturalną osobę. Dało mi to do myślenia. Jednak nie w kierunku, o jakim myślicie.
Tak, przeklinam. Często. Lubię. W duchu klnę notorycznie. W kontakcie z innymi nieco mniej, choć… to uzależnione od konkretnych osób - w towarzystwie jednych nie przeklinam w ogóle, w towarzystwie drugich nieprzekleństwa trzeba by mocno odgrzebywać. Zresztą, co ja wam będę mówił - zapewne u was jest dokładnie to samo.
Nie, nie uważam przekleństw za coś złego. Szczególnie tych, które coś w dyskusji wnoszą, a nie są tylko oznaką ubogiego zasobu słów (niestety, bardzo częsta norma). Nie uważam, że w sferze publicznej należy bezwzględnie unikać przekleństw. Wcale nie uważam też, że dobre przekleństwo nie może się pojawić w - wiecie - dobrym uznanym medium, na papierze.
A uwaga „to ty przeklinasz?” dała mi do myślenia dlatego, że… nie wszyscy (jeszcze) odbierają przekleństwa tak, jak ja.
Swego czasu kwestią przekleństw - ich funkcjami, etymologią, porównaniem w różnych językach - żywo się interesowałem. Kolega na studiach językoznawczych napisał doskonałą pracę magisterską porównując użycie polskich słów „pierdolić/jebać” z angielskim „fuck”, która otworzyła mi oczy na wiele spraw.
Na przykład na to, jak szybko się zmienia kwestia akceptacji słów wulgarnych w sferze publicznej. Nie wszędzie jest tak samo. W naszym mocno konserwatywnym społeczeństwie (niestety coraz bardziej, co mnie martwi) społeczna akceptacja wulgaryzmów postępuje znacznie wolniej, niż na przykład w świecie anglosaskim. Tam, „fuck” już dawno straciło swoje społeczne tabu i niewielu się hamuje, by powiedzmy na żywo w tv nie pozwolić sobie na ich kilka.
Ba, niektórzy, szczególnie ci ze sfery artystycznej, uczynili z dosadnego i jednocześnie uroczo słowotwórczego języka wulgarnego swoją medialną siłę. Spróbujcie na przykład posłuchać jakiegoś wywiadu z jednym z dwóch braci Gallagher (dla niewtajemniczonych - z byłej już grupy Oasis, namaszczanej przez całe lata 90 ubiegłego wieku na następców Beatlesów) - toż to potoki wszelkiej frazeologii i idiomatyczności słowa fuck.
Nie kojarzę, by ktoś z polskiego medialnego mainstreamu pozwalał sobie na dosadny wulgarny język w oficjalnych wystąpieniach. A znam prywatnie kilku mocno znanych polskich celebrytów i… wszyscy oni używają pięknych potoków wspaniałych polskich wulgaryzmów. Często i obficie.
Ja jestem liberałem z krwi i kości (dziś niestety liberał mylony jest i kwitowany obraźliwym stwierdzeniem lewak). Jestem za postępem, więc mocno kibicuję, żeby wulgaryzmy zyskały w Polsce nieco lepszej prasy. Szczególnie że nasz język jest przecież tak wspaniały w tym zakresie, prawda?
Byłoby przynajmniej… weselej i przyjemniej.
A to dlatego, że wulgaryzmy to bardzo specjalne słowa także w ujęciu biologicznym. Nie wszyscy o tym wiedzą, ale mają one specjalne miejsce w naszych mózgach. Pamiętam, jak pewna pani profesor na anglistyce opowiadała o swoim częściowo sparaliżowanym ojcu. Otóż ów pan jedyne co mógł komunikować werbalnie to… stek przekleństw. To dlatego, że za zdolność do przeklinania odpowiada prawa półkula mózgu, która jest powiązana z emocjami. Za ośrodek mowy odpowiada za to kora mózgowa znajdująca się w lewej półkuli.
Cóż, przekleństwa to właśnie nic innego jak emocje. Kiedy ich używamy, w mózgu aktywują się ośrodki, które odpowiadają właśnie za inicjację emocji, czyli jądra podstawne i ciało migdałowate. A skoro tak jest, możemy być pewni, że przekleństwa są tak stare, jak zdolność człowieka do werbalizacji swoich emocji, czyli są z nami od (prawie) zawsze.
Czy należy więc tłumić pierwotne emocje? Czy naprawdę są one złe? Nie przystoją?