REKLAMA

Poleciałem do Stanów Zjednoczonych, żeby łapać Pokemony - z pamiętnika trenera

Jak się łapie Pokemony poza granicami Polski? Postanowiliśmy sprawdzić pod kątem Pokemon GO takie miasta jak Los Angeles i Nowy Jork podczas służbowego wyjazdu do Stanów Zjednoczonych. Bogatsi w nowe doświadczenia postanowiliśmy się podzielić nimi z czytelnikami.

Reklamy w Pokemon Go / Pokemon Go w Japonii / Pokemon GO w USA
REKLAMA
REKLAMA

O tym, że Pokemon GO nadal ma się dobrze, wbrew wyciąganym pochopnie przez wiele osób wniosków, może świadczyć zainteresowanie grą nie tylko w Polsce, ale również w Ameryce. Słysząc wiele dobrego o polowaniu na Pokemony na odległym kontynencie sprawdziłem w praktyce, jak bardzo rozgrywka różni się od tej w Polsce.

Pierwszym przystankiem w naszej podróży było spalone słońcem Los Angeles.

Do Stanów wybrałem się, by relacjonować imprezę Call of Duty: XP. Będąc na miejscu nie odmówiłem sobie oczywiście włączania raz na jakiś czas Pokemonów. Już na lotnisku pojawił się Lure, z którego wyskoczył mi Charmander i kilka innych rzadkich stworków… z perspektywy mieszkańca Polski.

Tak jak można było się spodziewać, różne rejony świata mają inne listy najczęściej wyskakujących stworków. W przypadku Los Angeles, które położone jest w ciepłej strefie klimatycznej, bardzo często wyskakują Pokemony skaliste, ziemne i ogniste, które w Polsce są spotykane stosunkowo rzadko.

W dodatku przez tydzień nie widziałem ani jednego pomarańczowego psychola!

Mieszkając w Warszawie nie mogę już patrzeć na takie Pokemony jak Pidgey, Rattata i nieszczęsne Drowzee. Ten ostatni stworek psychicznego typu jest u nas niezmiernie popularny i w przeciwieństwie do ptaków i szczurów nie nadaje się do szybkiego nabijania punktów doświadczenia przez wykonywanie ewolucji.

Okazuje się, że jak wprowadzony zostanie system wymian pomiędzy graczami, taki Drowzee może być przydatnym okazem, bo za wielką wodą jest rarytasem. Z drugiej strony niesamowicie popularne - tak jak u nas ptaki i szczury - w Los Angeles i okolicznym miastach okazały się takie stworki, jak:

  • Growlithe;
  • Geodude;
  • Ekans;
  • Sanshrew;
  • Nidoran;
  • Machop;
  • Diglett;
  • Ponyta.

To wszystko Pokemony, które w Polsce dość trudno zdobyć.

Z początku wystąpił efekt wow, ale po kilku dniach te stworki zdążyły się opatrzyć - tak samo jak w Polsce takie Pokemony jak Spearow czy Krabby. Niemniej jednak to był dobry sposób na to, by zrobić farmę ciężko dostępnych w Polsce candy, ale nie przywiozłem z wyjazdu zastępów smoków, Snorlaxów i Charizardów. Te tak samo trudno zdobyć, jak u nas.

Najlepszym łupem był całkiem niezły Arcanine, ale jeszcze lepszy okaz tego stworka dorwałem przed wyjazdem w Polsce, więc nie zrobiło to większego wrażenia. Z rzadszych Pokemonów wspomnieć mogę jedynie Hitmonchana i jako zabawny fakt mogę dodać to, że kosztował mnie 2 dolce, bo przez łapanie go spóźniliśmy się minutę po auto i musieliśmy zapłacić za parking…

Nie licząc innej listy spawnów, wbrew temu co wiele osób podejrzewa, duże miasta w Stanach Zjednoczonych wcale nie są wylęgarnią.

Na ulicy co chwilę łapie się inne Pokemony niż u nas, ale gra się podobnie, jak w Warszawie: farmi się całymi dniami popularne stworki i tak samo trudno jak u nas jest przypadkiem spotkać drugą albo trzecią formę Pokemona lub prawdziwie rzadkie okazy. Nieco lepiej niż w Los Angeles było na molo w Santa Monica.

Na dzień przed dalszą trasą wybrałem się na plażę i nie odmówiłem sobie wyciągnięcia telefonu z Pokemon GO z kieszeni. Polowanie na stworki okazało się jednak rozczarowujące i upierdliwe i to nie ze względu na samą grę, a… problemy techniczne z dostępem do internetu.

Wszystko przez beznadziejny zasięg!

Internet mobilny w Stanach Zjednoczonych (przynajmniej ten od T-Mobile’a) działa w kratkę. Nie dość, że za pakiet 6 GB zapłaciłem 65 dol. to w dodatku karta działała tylko z siecią 4G/LTE. W centrum miasta telefon potrafił gubić zasięg, a w Santa Monica dopiero późnym wieczorem, gdy plaża opustoszała, telefon zaczął działać w miarę stabilnie.

Mimo tych problemów, to molo w Santa Monica oglądane przez pryzmat Pokemon GO robiło wrażenie. Na małym obszarze jest kilkanaście Pokestopów, a przez cały dzień na każdym z nich widać było uruchomiony wabik. Oprócz tego pomiędzy wabikami były naturalne spawnpointy i trenerzy mogli przebierać w Pokemonach, które chcieli złapać.

Tylko co z tego, że prawdziwie rzadkie stworki wyskakiwały nie częściej, niż w warszawskich Łazienkach?

Kilkanaście wabików - tzw. Lure’ów - obok siebie przez cały dzień robi wrażenie, ale w praktyce nie da się z nich skorzystać. Pomijając to, że zwykle podchodząc do ich największego skupiska mój telefon gubił zasięg, to i tak naraz można być w zasięgu 4–5 wabików, a i tak przywołują one zwykłe Pokemony spotykane co kilkaset metrów na ulicy.

Zagęszczenie graczy było co prawda ogromne i nie widziałem tylu entuzjastów łapania Pokemonów w jednym miejscu w naszym kraju, ale nie przełożyło się to na wyższą częstotliwość wyskakiwania rzadkich stworków, niż w warszawskich miejscówkach takich jak Balaton, Pałac Kultury i Nauki, Park Saski czy wspomniane Łazienki.

Zapomnieć można natomiast o walkach w Gymach.

Trudno powiedzieć, na ile to okoliczni zawodnicy, a na ile ustawione w popularnych miejscówkach boty, ale areny zmieniają kolory kilka lub kilkanaście razy na godzinę. Nie ma szansy na to, by Pokemon gracza utrzymał się dłużej, niż kilka minut, skoro Gym atakuje jednocześnie kilkanaście osób.

Nie przeczę, że w Los Angeles zebrałem kilka z brakujących Pokemonów i zbliżyłem się do ukończenia Pokedeksu, ale wycieczka nie sprawiła, że po powrocie porzuciłem Pokemon GO. Sytuacja graczy w Warszawie bynajmniej nie jest wyraźnie gorsza, niż w przypadku Stanów Zjednoczonych.

Tyle dobrego, że po półtora tygodnia w Stanach przywiozłem ze sobą do domu pięć Taurosów.

Niantic zaprogramowało w swojej grze 145 stworków ze 151 składających się na pierwszą generację - niedostępne są nadal Ditto, Mew, Mewtwo i trio legendarnych ptaków: Articuno, Moltres, Zapdos. Gracze mogą jednak złapać tylko 142 nie ruszając się poza granice swojego kraju ze względu na występowanie Pokemonów regionalnych.

Są cztery stworki, które można złapać tylko w obrębie danego regionu: Mr. Mime w Europie, Far’fetch’d w Azji, Kangaskhan w Australii oraz Tauros w Ameryka. Dzięki wycieczce do Stanów Zjednoczonych mogłem przywieźć do Polski pięciu przedstawicieli gatunku występującego tylko za oceanem. Trzy dorwałem w Los Angeles i okolicach.

Pozostałe dwa Taurosy złapałem już w Nowym Jorku.

Manhattan był kolejnym przystankiem w mojej podróży i poleciałem tam prosto z Los Angeles by uczestniczyć w premierze nowego PlayStation. Zachęcony opowieściami mieszkańców Nowego Jorku odpaliłem na miejscu Pokemon GO… i w sumie to się rozczarowałem. Kilka Lure’ów obok siebie obok Times Square wyrzucało z siebie same pospolite stworki i to takie jak u nas.

W Los Angeles fauna znacznie różniła się od tej spotykanej w Polsce, a pomiędzy wieżowcami na Manhattanie zalęgły się przede wszystkim Pidgeye, Rattaty i Weedle - a ich pod dostatkiem mam pod swoim blokiem w Warszawie… Racja, oprócz tego sporo było też Magnemite’ów i Voltrobów, ale nie są to znowu aż tak rzadkie Pokemony. Startery widziałem zaledwie kilka razy.

Central Park też nie okazał się takim pokemonowym rajem, jakim malowali go użytkownicy Reddita chwalący się połowami.

Spędziłem co prawda w parku zaledwie półtorej godziny, a telefon wykorzystywałem przede wszystkim do komentowania premiery nowego iPhone’a na liveblogu Spider’s Web i robienia zdjęć, ale w kilku miejscach uruchomiłem na chwilę Pokemony. Ku mojemu rozczarowaniu nie pojawiły się nagle w okolicy liczne Dragonite’y i Blastoise’y.

Prawdę powiedziawszy, to w Central Parku nie widziałem nic ciekawego. Na radarze tylko raz na chwilę pojawił się Scyther i Exeggcutor, a Pokemony wyskakujące z Lure’ów przypominały te spotykane w Polsce. Byłem tam koło południa lokalnego czasu, więc możliwe, że później miejscówka się rozkręca - ale pierwsze wrażenie było bardzo kiepskie.

Trawa zawsze wydaje się bardziej zielona, a w rzeczywistości mieszkańcy Nowego Jorku wcale nie mają nad graczami z Warszawy ogromnej przewagi.

Rozumiem rozgoryczenie mieszkańców wsi, gdzie nie ma żadnego Gymu, Pokestopów jest jak na lekarstwo, a gra generuje tylko kilka gatunków Pokemonów. Jeśli jednak ktoś mieszka w większym polskim mieście to teraz wiem, na przykładzie Los Angeles i Nowego Jorku, że doświadczenie z gry u nas wcale nie różni się zbytnio od tego z Ameryki.

Tak jak i u nas, tak samo w amerykańskich miastach, by skutecznie polować trzeba odkryć dobre miejscówki. Stany Zjednoczone bynajmniej nie okazały się w moim przypadku pokemonowych Eldorado, chociaż takie wrażenie miałem przed wylotem czytając opowieści osób, które w tamtych miastach regularnie polują.

Ucieszyło mnie to, że zabawa w Polsce wcale nie traci uroku.

Spodziewałem się, że po półtora tygodnia z Pokemon GO w Stanach Zjednoczonych nie będzie mi się chciało już uruchamiać gry po powrocie do kraju. Tak się jednak wcale nie stało i nadal chętnie wyciągam telefon z kieszeni na spacerze, by sprawdzić okolicę - tym bardziej, że na miejscu niemal skończyłem kompletować Pokedex i brakuje mi już tylko czterech gatunków.

Przed samym wylotem koło przystani dla promów w Nowym Jorku trafiłem Muka i potrzebuję do skompletowania listy już tylko (nie licząc oczywiście niemożliwych do zdobycia bez kolejnej wycieczki dwóch regionalnych stworków) Venusaura, Charizarda, Dragonite’a - tu brakujące candy zbiorę bez problemu dzięki tzw. buddy system z nadchodzącej aktualizacji - oraz nieszczęsnego Chansey, którego jak na złość widziałem jeden jedyny raz w Santa Monica.

Możecie sobie wyobrazić moje rozczarowanie, gdy zwiał mi sprzed nosa!

REKLAMA

PS Okazało się, że w praktyce Pokemon GO faktycznie może robić za ubogiego krewnego Trip Advisora, a podglądając Pokestopy trafiłem na kilka ciekawych pomników i innych ciekawych miejsc, które były w przeciwnym razie bym przegapił!

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA