Wróciłem ze Stanów i obiecuję: nie będę już narzekał na polskich operatorów komórkowych
Internet mobilny w Polsce rozwinął się w szaleńczym tempie. Pokrycie LTE jest duże, transfery satysfakcjonujące, a zasięg całkiem niezły. Operatorom naprawdę można wybaczyć przejściowe problemy w dostępie do usług. Wcale nie jesteśmy w takiej złej sytuacji, jak mogłoby się wydawać.
Wielokrotnie gubiąc zasięg kląłem pod nosem na polskich operatorów - Plusa, Orange, Playa i T-Mobile, bez wyjątku, w zależności od tego, jaką akurat kartę miałem włożoną do telefonu lub tabletu. Po wizycie w Stanach Zjednoczonych obiecałem sobie jednak, że postaram się nie wieszać psów na telekomach.
W tym przypadku typowe polskie narzekanie, że w bogatszych krajach pewnie nie borykają się z takimi problemami jak my, nie ma zastosowania.
Polski internet mobilny naprawdę nie jest taki zły, jeśli porównać go z tym, z którego korzystają nasi sąsiedzi. Przypominam o tym sobie co jakiś czas podróżując po Europie. Można się nim za to wręcz zachwycić, jeśli pomyśli się o tym, że ludzie za oceanem są w znacznie gorszej sytuacji.
Na ostatnim spotkaniu z szefem Netfliksa poruszony został temat dostępu do materiałów w trybie offline. Chociaż Reed Hastings nie odcina się od tego pomysłu tak stanowczo, jak przedstawiciele firmy mieli w zwyczaju w przeszłości, to nie jest to priorytet dla firmy.
Hastings zauważył przy tym, że… w Polsce LTE działa naprawdę bardzo sprawnie.
Szef serwisu Netflix był pod wrażeniem jakości sieci LTE w naszym kraju i to dla niego wystarczający argument, by nie myśleć o trybie offline. Netflix to serwis streamingowy, a jego CEO uważa pobieranie filmów i seriali za krok wstecz.
Oczywiście nie kupuję tego argumentu, bo w przewidywalnej przyszłości nie będę w stanie obejrzeć ulubionych serialu w streamingu na pokładzie samolotu lub naszego rodzimego Pindolino.
Wypowiedź Hastingsa przypomniała mi natomiast o tym, że naprawdę nie mamy co narzekać na nasze LTE.
Podczas ostatniej podróży do Stanów Zjednoczonych kupiłem kartę T-Mobile. Nie tylko była ona pieruńsko droga - 65 dol. za 6 GB transferu danych - ale jakość usług w miastach, w których przebywałem - Los Angeles, Santa Monica i Nowy Jork - pozostawiała naprawdę wiele do życzenia.
Nie była to zresztą moja pierwsza styczność z usługami T-Mobile, ale tym razem było jeszcze gorzej, niż poprzednio. Przez półtora tygodnia, które spędziłem w Stanach Zjednoczonych, sieć komórkowa odmówiła posłuszeństwa i zerwała połączenie więcej razy, niż przez ostatni rok w naszym kraju.
Zasięg na zachodnim wybrzeżu USA woła o pomstę do nieba.
T-Mobile na karcie którą kupiłem oferował łączność LTE i 4G. Nie przypominam sobie sytuacji, bym widział na którejkolwiek z nich wszystkie pięć kresek zasięgu. Notorycznie musiałem wznawiać wysyłanie zdjęć i klipów wideo na Snapchata i Instagram Stories, a Facebook i Twitter sypały komunikatami o błędach.
Klip na YouTubie? Zwykle wyłączałem go przed obejrzeniem do końca. Wysyłanie zdjęć z konferencji do redakcji? Droga przez mękę. Wideo na żywo na Facebooku? Nawet nie próbowałem. Pokemon GO? Częściej widywałem komunikat o braku połączenia niż Pokemony. Przykłady mógłbym zresztą mnożyć.
To zdumiewające, że w Stanach Zjednoczonych internet mobilny działa tak słabo.
Zdaję sobie sprawę, że przez lata rozwijane były w Stanach Zjednoczonych równolegle standardy GSM i CDMA. Wiem, że pokrycie tak dużego kraju stacjami bazowymi to ogromne wyzwanie. Mogę domniemywać, że obciążenie tychże stacji jest tam znacznie większe niż u nas, a operatorzy działają w zupełnie innej skali.
Niemniej jednak jako konsument jestem po prostu rozczarowany, a po powrocie do kraju nie krzywiłem się już na tymczasową utratę zasięgu po wejściu na klatkę schodową, bo wiem, że gdy z niej wyjdę, to znów będę widział wszystkie kreski przy napisie LTE na wskaźniku zasięgu w moim telefonie.
Największe problemy z zasięgiem były w Santa Monica.
Wspominałem już o problemach z zasięgiem w materiale z wyjazdu, w którym opowiadałem o tym, jak poluje się na Pokemony w Stanach Zjednoczonych. Może powodować to mnóstwo frustracji, bo telefon stale odmawiał posłuszeństwa. Wystarczyło wejść na molo, a internet po prostu przestawał działać.
Włączenie i wyłączenie trybu samolotowego czasem pomagało, czasem nie. To samo tyczy się opcji transferu danych i innych przycisków dotyczących sieci w telefonie. Zdarzało się, że telefon z LTE przełączył się na sieć 4G, ale i to nie zawsze dawało efekt.
Mobilny internet w centrum miasta w Stanach Zjednoczonych działa tak, jak w Polsce podczas podróży pociągiem w szczerym polu i to nie jest przerysowane stwierdzenie. Nieco lepiej jest w Nowym Jorku, ale i tak zasięg T-Mobile na Manhattanie nie umywa się do tego, jaki mam na co dzień w Warszawie.