Windows 10 potrafi porządnie zirytować
Z Windows 10 korzystam od wersji przedprodukcyjnej. Gdy tylko pojawiła się taka możliwość przystąpiłem do programu Windows Insider. Decyzję o aktualizacji głównego komputera podjąłem ostatecznie na kilka dni przed 29 lipca.
Windows 10 od razu mi się spodobał. O ile na moim podstawowym pececie korzystałem głównie (i świadomie) z Windows 7, używałem też hybryd i laptopów z Ósemką. Ta ostatnia nigdy nie przypadła mi do gustu. Przede wszystkim ze względu na niezbyt fortunny sposób przełączania się między „nowym” i „starym” pulpitem. Dla mnie Windows 8 nie był wygodny ani na PC, ani na hybrydach. Używanie ich, jako tabletów to w zasadzie temat rzeka. Jeżeli ktoś wcześniej posiadał iPada lub urządzenie z Androidem poznał przepaść w doświadczeniu użytkownika na Windows 8. Argument, że na „tablecie” mogę korzystać z programów z klasycznego Windowsa nigdy do mnie nie trafił, bo zupełnie inaczej używam iPada, niż peceta i zaleta szybko stała się wadą. Szczególnie podczas pracy z desktopową przeglądarką.
Po pierwszym zainstalowaniu Windows 10, jeszcze w wersji Preview odetchnąłem z ulgą. Microsoft sprawił, że wilk się nasycił, a owca była cała. Klasyczny pulpit plus kafle w menu Start to świetny kompromis. Poza tym system wygląda nowocześnie. Problem zobaczyłem gdzie indziej. Przede wszystkim w wydajności. Oto okazało się, że kilkuletni komputer z procesorem i5-2430M z 4 GB RAM-u przestał radzić sobie dobrze. Szczególnie dotyczyło to przeglądarek: Chrome’a (a jakże) i Firefoksa. Gdy ktoś pracuje w Internecie uzna tę okoliczność za kluczową. Podwojenie RAM-u znacznie poprawiło jakość pracy, ale nadal różnica między 7 i 10 jest odczuwalna, choć teraz minimalna.
To nie koniec. Już w wersji Preview dopadł mnie problem z paskiem zadań. Niektóre jego elementy przestały po prostu działać. O ile w wersji przedprodukcyjnej taka anomalia jest do zaakceptowania, to bardzo się zirytowałem, gdy po zainstalowaniu komercyjnego systemu znów doświadczyłem tego problemu. Objawy? Brak odpowiedzi po kliknięciu ikony Windowsa oraz godziny i daty. Co ciekawe Microsoft nie naprawił tego błędu w kolejnych buildach, o czym można było się przekonać wertując fora. Mało satysfakcjonujące było też rozwiązanie, czyli utworzenie kolejnego konta użytkownika.
Mimo że minął już rok od udostępnienia ostatecznej wersji i faktu, że na dniach wypuszczony zostanie Windows 10 Anniversary Update, jako użytkownik mam poczucie, że system jest niedopracowany.
Kiedyś śmiano się, że Windows XP zaczynał działać dopiero po drugim Service Packu. Mam wrażenie, że z najnowszym system będzie podobnie (choć niedosłownie). Przykładów mogę wymienić sporo, ograniczę się do tego sprzed... dwóch godzin. Po zainstalowaniu aktualizacji komputer uruchomił się ponownie. Przywitał mnie pulpit wyczyszczony z ustawień, tapety, pieczołowicie dobranych kafli w Starcie i przede wszystkim folderów. Łatwo wyobrazić sobie irytację. I niby restart komputera wystarczył, by wszystko wróciło do normy, ale niesmak pozostał. Takich denerwujących drobnostek jest naprawdę wiele. Brak możliwości odpalenia zarówno Chrome'a i Edge'a po uruchomieniu komputera to inny przykład. Czasem mam wrażenie, że najnowszy OS Microsoftu powinien nazywać się Windows 10 Reboot. Właśnie przez takie małe zawody do ostatniej chwili zastanawiałem się czy na swoim podstawowym pececie aktualizować system.
Windows 10 to system pełen sprzeczności. Skupiłem się na problemach, bo to one wpływają na odbiór produktu. Prawda jest jednak taka, że wcześniej czy później niedociągnięcia zostaną wyeliminowane, a pozostanie przy starszej wersji byłoby nierozsądne (choćby ze względu na wsparcie dotyczące bezpieczeństwa). Żyć się z tym wszystkim da, ale coraz częściej zaczynam się zastanawiać czy nie ma racji kolejny systemowy konwertyta z Windowsa do OS X (wkrótce macOS), który proponuje mi zakup Maka.
*PS Korzystam z Windows 10 po czystej instalacji.
Zobacz również: Windows 10 - dlaczego (nie) warto aktualizować systemu