Kickstarter to siedlisko chybionych pomysłów. Nic dziwnego, skoro sam w nie inwestuje
Kickstarter, czyli platforma crowdfundingowa, której zawdzięczamy m.in. zegarek Pebble i tysiące innych, ciekawych produktów (oraz wielokrotnie więcej niewypałów), tym razem sama wybrała się na pierwsze zakupy. Kupując startup Drip, który teoretycznie bardzo pasuje do jej profilu działalności, ale czy długofalowo ta inwestycja ma większy sens?
Zacznijmy od tego, czym jest Drip. To otwarta platforma dla artystów niezależnych, posiadająca własny model subskrypcyjny… dla każdego, indywidualnego artysty. Twórca udostępniając swoją muzykę na Dripie sam decyduje, jakiej kwoty miesięcznie zażądać od swoich słuchaczy w ramach abonamentu. Ten model - jak czytamy na stronie Dripa - zapewnia artystom wszystko to, czego brak gdzie indziej, w dodatku w jednym miejscu. A zatem stały dochód (generowany z abonamentu), bazę słuchaczy, społeczność, analizę i kontrolę nad zasięgiem własnej muzyki, oraz możliwość stworzenia dla słuchaczy “czegoś wyjątkowego”, poprzez unikalną stylizację strony subskrypcyjnej.
Co ciekawe, twórcy udostępniający swoją muzykę w platformie Drip pozwalają na dowolne “samplowanie” swoich utworów, czyli wycinanie ich fragmentów przez innych ludzi, w celu tworzenia remiksów. Dzięki temu Drip zgromadził wokół siebie liczne grono mniej i bardziej znanych twórców muzyki (głównie elektronicznej), i - jak czytamy w opisie na stronie - przez 4 lata swojej działalności wygenerował “miliony dolarów przychodu” i “zapewnił lukratywne kontrakty z wytwórniami wybranym artystom”.
Drip określa też siebie mianem "fanclubu przyszłości". Cokolwiek to znaczy, bo w praktyce przekłada się to wyłącznie na to, że ludzie mogą w jednym miejscu słuchać muzyki artysty i wchodzić z nim w interakcję.
Jeśli dla was też brzmi to jak kompletnie nierealistyczna koncepcja (w starciu z realiami Internetu), która nie ma szans na powodzenie to… macie pełną rację. Niespełna miesiąc temu twórcy Dripa napisali post na Medium, w którym zapowiadają, iż 18 marca usługa zamyka swe podwoje i przestaje istnieć.
Tak się jednak nie stało, gdyż usługę wykupił Kickstarter. Tylko w zasadzie… po co?
Głowię się nad tym od wczoraj i nie bardzo potrafię wyobrazić sobie sensowny scenariusz rozwoju Dripa pod kontrolą Kickstartera, ani też jakichkolwiek korzyści dla samego Kickstartera, które wynikałyby z przejęcia Dripa. Co śmieszne - Kickstarter też tego nie wie. Ani Drip. Obydwie strony opisując sytuację z przejęciem mówią tylko, że są “podekscytowane” przyszłą współpracą.
Przy okazji otwarcie podkreślając, że jeszcze nie wiedzą, co z niej wyniknie i że nie mają żadnych planów. Oczywistą korzyścią dla Dripa jest fakt, że ich okręt JESZCZE nie zatonie. Ale jak długo utrzyma się na wodzie?
Drip jest okropnie niekompletnym tworem - ta usługa nie ma nawet swoich aplikacji mobilnych! Choć jej założenia są bardzo piękne i nie wahałbym się stwierdzić, że to taki streamingowy odpowiednik CD-Baby czy BandCamp, to elementarne braki i stosunkowo niewielka liczba artystów sprawiają, że Drip w moim odczuciu nie ma najmniejszych szans chociażby z SoundCloud, który niebawem również uruchomi swój serwis subskrypcyjny.
Realistycznie widzę tylko jeden wynik tej fuzji - Drip da artystom możliwość prostego stworzenia kampanii kickstarterowej, np. w celach uzbierania środków na nowy album czy trasę koncertową. Być może nawet opcja zbiórki społecznościowej pojawi się wewnątrz samego serwisu streamingowego. Sęk w tym, że to nadal jest sztuka dla sztuki, bo i bez połączenia dwóch firm artyści mogą wykorzystać Kickstartera, by sfinansować swoje projekty.
Wszystko wskazuje na to, że Kickstarter kupił Dripa… bo mógł.
I tym samym pokazał, że nie tylko użytkownicy platformy czasem sypią groszem w kierunku projektów, które po prostu nie mają szansy wypalić.