Cały dzień pickowałem mida, rushowałem i farmiłem miniony pod turretem. A przynajmniej mam nadzieję, że to robiłem, czyli LoL oczami laika
Rzadko zdarza się, żeby w redakcyjnych poszukiwaniach osoby pod jakimś względem „naj”, wybór padał ostatecznie na mnie. Z wyjątkiem może jednego przypadku - osoby najmniej obeznanej w dziedzinie e-sportu. Tak, w tym jestem zdecydowanie dobry.
Nie chodzi oczywiście o to, że całkowicie ignoruję istnienie e-sportu, neguję jego wartość, czy uważam, że to „zabawa dla dzieciaków”. Po prostu nigdy w żaden sposób nie ciągnęło mnie do tego, żeby stanąć po którejkolwiek stronie tych zmagań - ani widza, ani uczestnika.
Zresztą gry wieloosobowe, w jakiejkolwiek formie, nigdy mnie specjalnie nie pociągały. Gram wprawdzie sporo, może nawet więcej, niż powinienem, ale jestem raczej typowym „piątkowym graczem konsolowo-kanapowym”. Poziom trudności zawsze ustalony na domyślny (czyli względnie łatwy), fabuła ma się przesuwać do przodu względnie płynnie, wraz z moim mniej lub bardziej losowym wduszaniem przycisków na padzie.
Mówiąc wprost, bardziej interesuje mnie świat gry i jej historia, którą chętnie zgłębiam nawet po odejściu od konsoli, niż sama mechanika gry i szlifowanie moich umiejętności. Czyli, przechodząc do sedna, w jakiejkolwiek zabawie wieloosobowej nie miałbym żadnych szans.
Gdy więc tylko padło hasło „Barycki, siadaj do kompa i graj w LoL-a”, na początku musiałem… sprawdzić, czym ten LoL jest.
Oczywiście bez przesady - jakie jest rozwinięcie skrótu „LoL” (League of Legends) wiedziałem i wiedziałem, że w tę grę grają tysiące (albo i więcej) osób na całym świecie. Nie miałem jednak nawet bladego pojęcia o co w niej chodzi. Najmniejszego.
Nie widziałem jej nawet na oczy z wyjątkiem kilkuminutowego sensu przed telewizorem, kiedy trafiłem na transmisję z turnieju właśnie z tym tytułem. O co chodziło? Nie wiem, nie zrozumiałem nic - ani z tego, co działo się na ekranie, ani z tego, co mówił komentator. Z drugiej strony nie rozumiem też nigdy o co chodzi w snookerze, więc równie dobrze mogliby mnie wysłać do jakiegoś baru, czy gdzie tam się w snookera gra.
Ale jednak zdecydowali się posadzić mnie przed komputerem i kazali grać. I to było jedno z dziwniejszych doświadczeń w moim życiu.
Pobrałem i zainstalowałem LoL-a w pełnej nieświadomości tego, co mnie czeka. Nie sprawdzałem nawet jak w to się gra i o co chodzi. Zresztą już po przeczytaniu kilku komentarzy na blogu gry zaczęła mnie boleć głowa, po jakichś „reworkach”, „cooldownach”, „devouerach”, „campach”, „splashach”, „wbijaniu się na Q” i podobnych (może to wszystko jest jedną rzeczą, nie wiem, nie mam pojęcia).
Im więcej czytałem, tym mniej wiedziałem. Postanowiłem więc sobie darować przypadkową edukację i przystąpić do dzieła. Pooglądałem tylko obrazki - na moje potrzeby wystarczyło całkowicie.
Poza tym, przecież to nie może być trudne - tyle osób w to gra i bawi się świetnie. Z drugiej strony, dla kogoś kto nigdy nie grał w piłkę nożną, może się wydawać, że nie ma w niej nic trudnego - ot, podbiec do piłki, kopnąć przed siebie i jakoś to się sklei. I chyba popełniłem dokładnie ten sam błąd ignorancji.
Krótkie ciekawego początki
Oczywiście nie byłem całkowicie bezczelnym ignorantem i przy pytaniu o to, czy chciałbym włączyć samouczek, kliknąłem „Tak”. I się zaczęło.
Nie powiem, że samouczek poszedł bezboleśnie. Odzwyczajony od grania na komputerze musiałem sprawdzić w Sieci, jak w ogóle mam się poruszać postacią (to chyba było zbyt oczywiste dla samouczka). Potem było już trochę lepiej - przede wszystkim, za sprawą ciepłego i miłego głosu przewodniczki dowiedziałem się, na czym polega gra i całość - w tym moje wcześniejsze oglądanie LoL-a w telewizji - zaczęło układać się w jakiś w miarę konkretny obraz.
Przede wszystkim dowiedziałem się, że w tej całej naparzaninie jest jakiś konkretny cel - mam dostać się do bazy wroga i zniszczyć jego Lexusa Nexusa. Wszystko co porusza się po planszy (albo nie porusza się), a ma inny kolor niż ja, chce mnie zabić. Z drugiej strony, ja chcę zabić te cosie i, co wydaje się istotne, zadać im to ostatnie, śmiertelne obrażenie. Czy tam lasthita, cokolwiek.
Wydaje się proste. Samouczek też przeszedłem bez większych trudności. No, prawie zginąłem, ale może lepiej się do tego nie przyznawać. Nexus zniszczony, podstawy opanowane, wiem o co chodzi z tym „wjazdem na Q” (albo „W”). Postarałem się też przy okazji nauczyć, jak jednocześnie trzymać jedną rękę na myszce, a drugą obsługiwać połowę klawiatury. Ech, gdzie mój idiotoodporny pad.
Czas na trening bojowy!
Skoro jeden samouczek udało mi się pokonać, to z tym drugim, bojowym, też pewnie sobie poradzę. Wydałem trochę golda zdobytego na lashitowaniu minionów, kupiłem sobie jakieś eleganckie buty (moja postać na nie zasługiwała) i… do boju! W końcu zasady znam.
Pobiegłem i długo nie nacieszyłem się moim wirtualnym życiem.
Nie wiem dokładnie ile przeżyłem, bo z litości nie włączałem sobie stopera, ale jestem pewien, że nie minęło dużo czasu od pojawienia się pierwszej czy drugiej fali stworków. I czegoś, co rzucało we mnie czymś ostrym. I czegoś wielkiego. I czegoś, co powodowało, że na moim ekranie wyświetlał się spory napis „Spowolnienie”. Przewodniczka krzyczała w kółko „wracaj na platformę”, „nie zbliżaj się sam do wieży przeciwnika”, „trzymaj się za stworkami”. A ja, głuchy na jej prośby, parłem do przodu, jechałem frajerów „W” i kosiłem golda. No, nie kosiłem go zbyt długo.
Taktyka „na Jana” nie okazała się więc specjalnie skuteczna. Odrodziłem się w bazie (na platformie?). I postanowiłem spróbować dostosować nieco strategię do możliwości. Może „strategia” to dużo powiedziane - po prostu uznałem, że nie będę moją łuczniczką pchać się w sam środek bitewnego zamieszania.
Jak postanowiłem, tak zrobiłem. Dało mi to może minutę albo trochę ponad minutę życia więcej. Ba, przetestowałem nawet, co robią pozostałe poza „Q” i „W” przyciski.
Jak zginąłem (a właściwie mój bohater, Piesełusz I) raz i drugi, tak ginąłem też za kolejnymi razami. Czasem udało mi się nawet zabić bota przeciwnika, choć jestem pewien, że więcej w tym udziału miały moje miniony i jakiś szczęśliwy zbieg okoliczności, niż faktyczny wzrost umiejętności wraz z kolejnymi grami.
Przy wirtualnej śmierci, której numeru nie jestem w stanie podać, poziom frustracji - potęgowany tylko miliardem dodatkowych opcji i ustawień - doprowadził do tego, że zamknąłem grę. Postanowiłem się, znając absolutne podstawy podstaw, doszkolić. W końcu coś już wiedziałem.
No i dopiero wtedy się zaczęło
Przeczytałem trzy poradniki dla początkujących. Zrozumiałem może połowę tekstu. Poszukałem więc dalej, żeby znaleźć wytłumaczenia rzeczy, których nie zrozumiałem. Lista rzeczy, których nie rozumiem jeszcze bardziej zaczęła rosnąć. I rosnąć. Z każdą odwiedzaną witryną było tych rzeczy jeszcze więcej, a najgorzej było w momencie, kiedy trafiłem na jakiekolwiek forum związane z tą grą, gdzie moje oczy łzawiły na widok tego typu kwiatków:
Albo:
O co chodzi? Nie mam bladego pojęcia. Czy to jest odpowiedź, na pytanie, które zadałem w tamtym momencie wyszukiwarce? Może, nie wiem. O gankach, dżungleniu, wspieraniu tanka na bocie i podobnych nawet nie mówię. Bo chyba niespecjalnie wiem, co napisałem w tym zdaniu.
Trochę się jednak dowiedziałem i po ponownym włączeniu gry szło mi już lepiej. Farmiłem miniony pod turretem (mam nadzieję, że właśnie to robiłem), ogarnąłem mniej więcej o co chodzi z liniami, kto na której powinien się znaleźć, nie dawałem się już tak łatwo zabijać, choć też ani razu nie udało mi się wygrać - może to kwestia braku determinacji, a może po prostu gra nie trafiła do mnie swoimi mechanizmami czy ogólnym pomysłem na zabawę.
Jestem przy tym pewien, że dopiero liznąłem całą grę. Rzeczy, których powinienem się nauczyć, dowiedzieć czy zrozumieć jest jeszcze multum. Może do prostego grania wystarczyłoby jeszcze trochę praktyki, ale do znośnego dla mnie poziomu - z pewnością nie. Tu naprawdę trzeba poświęcić sporo czasu na to, żeby zostać „kimś”.
Zauważyłem natomiast jedno
Chyba dłużej, niż faktycznie grałem w LoL-a, oglądałem (po pierwszych porażkach) nagrania z tym, jak powinno się grać, o co dokładnie chodzi, jak co robić i z rosnącym rozczarowaniem stwierdzałem coraz dobitniej, jak wielka jest różnica pomiędzy mną, a zaawansowanymi graczami.
Jasne, byłem świadomy, że nie stanę się od razu mistrzem, ale w grze, którą wielu nadal kojarzy z nieletnimi nerdami, którzy nie mają nic ciekawego do roboty, spodziewałem się przynajmniej względnie szybko osiągnąć poziom przynajmniej bardzo podstawowego gracza i spróbować się na internetowej arenie. Tymczasem, pomimo kilku poświęconych na zabawę i naukę godzin, postanowiłem sobie odpuścić psucie zabawy innym przez pojawienie się w wirtualnym świecie LoL-a.
I przyznam, że zaczynam powoli rozumieć, dlaczego LoL przyciąga przed ekrany nie tylko jako gra do grania, ale też jako gra do oglądania. To trochę tak, jak za mojej młodości (oj, jak to brzmi) oglądało się mecze piłkarskie głównie po to, żeby potem próbować te same sztuczki powtórzyć na szkolnym boisku. Albo zobaczyć, że ktoś na międzynarodowym stadionie zagrał podobnie do tego, jak my zagraliśmy wczoraj. Mała rzecz, ale potrafi ucieszyć.
Oczywiście można twierdzić, że sport wirtualny a sport „fizyczny”, to dwie różne rzeczy. I tak, jest w tym sporo prawdy. Na dobrego piłkarza (trzymając się już piłkarskiego przykładu) składa się multum cech, w tym także fizycznych. Rzadko kiedy sportowiec czy sport kojarzy nam się z ludźmi, jakby nie było, niekoniecznie… wysportowanymi.
A jednak są sporty, które uprawia się stacjonarnie, a mimo tego przyciągają przed telewizory czy na areny zmagań tłumy. Fakt, wyjście na dwór i pogranie w kosza jest zdrowsze niż siedzenie przed planszą szachową czy komputerem, ale czy to umniejsza „sportowości” tych dyscyplin? Niekoniecznie.
Jest jeszcze wprawdzie inna, dość poważna różnica np. pomiędzy piłką nożną a grą np. w LoL-a. W tym pierwszym przypadku są wprawdzie zasady, są ogólne cele, ale praktycznie wszystko zależy od nas - ograniczeni (poza regułami) jesteśmy tylko własnymi umiejętnościami i prawami fizyki. W grach natomiast jesteśmy odgórnie ograniczeni przez to, jak gra została zakodowana. Możemy mieć świetny pomysł, ale nie wdrożymy go w życie, bo po prostu się nie da, kod gry tego nie przewiduje i tyle.
Z drugiej strony, w takich np. szachach, też jesteśmy mocno ograniczeni, więc nie do końca jest to w stu procentach trafny argument „przeciw”.
Dlatego, choć sam do Katowic na finały IEM nie jadę, w ogóle nie dziwię się tym, którzy z wypiekami na twarzy będą obserwować zmagania w LoL-a czy dopingować „swoich”. Skoro coś może wzbudzić takie same emocje, jak mecz w dowolnej innej dyscyplinie, skoro żeby osiągnąć w rozgrywce odpowiedni poziom potrzebne są długie praktyki, skoro jest się z kim utożsamiać i komu kibicować, a potem próbować powtarzać wyczyny swoich idoli w domowym zaciszu, to dlaczego negować tego istnienie i popularność?