To może być największe rozczarowanie tego roku. Twórcy drona Lilly zebrali już miliony dolarów, a klienci nie otrzymali nic
„Obsługa prosta jak nigdy dotąd”, „nowa jakość w segmencie dronów”, „wystarczy go podrzucić i reszta dzieje się sama”. Taki jest dron Lily. A może miał być? Twórcy zarobili już krocie na przedsprzedaży, a nikt jeszcze nie widział gotowego produktu. I w najbliższym czasie nie zobaczy.
Pamiętacie drona Lily? Urządzenie pojawiło się znikąd, zrobiło duże zamieszanie, po czym zniknęło. Jego twórcy, firma Lily Robotics z San Francisco, pokazali rzecz niezwykłą. Stworzyli wodoodpornego drona, który sam podążał za właścicielem. Wystarczyło go podrzucić, schować do kieszeni niewielki nadajnik i ruszyć w trasę np. na stoku narciarskim.
Wideo promujące drona robiło wręcz piorunujące wrażenie. Szkoda tylko, że…
Dron Lily istnieje tylko teoretycznie.
Redaktorzy The Guardian mieli okazję pobawić się prototypową wersją drona i niestety ich wnioski nie są zbyt optymistyczne. Przedprodukcyjna wersja drona była niestabilna, dość uciążliwa w obsłudze, a jeden z twórców z Lily Robotics, który uczestniczył w pokazie, co jakiś czas musiał przeprowadzać różne kalibracje i drobne naprawy drona. Zmienił się także wygląd koptera, bo do zwartej konstrukcji dodano szpecącą (acz prawdopodobnie niezbędną) antenę.
Nawet słynny start z ręki, czyli jedna ze sztandarowych funkcji drona Lily, nie działała tak, jak powinna. Redaktor The Guardian cudem uniknął ran i szwów, kiedy Lily nie udało się wystartować, a śmigła kręciły się tuż przy twarzy dziennikarza. Fragment pokazujący tę scenę można zobaczyć na poniższym filmie (od 0:52).
Nagranie powstało w maju ubiegłego roku i przedstawia przedprodukcyjną wersję drona, a więc nie wszystko musiało jeszcze działać idealnie. Tyle tylko, że to właśnie dzięki temu prototypowi twórcy Lily przekonali do siebie klientów. Od maja nie zobaczyliśmy żadnych nowych filmów przedstawiających działanie drona.
34 mln dol. z zamówień przedpremierowych
Klienci zamówili już 60 tys. dronów Lily, dzięki czemu twórcy zebrali już 34 mln dol. Całkiem pokaźna suma jak na produkt, którego nikt jeszcze nie widział. 45 proc. zamówień pochodzi ze Stanów Zjednoczonych, a twórców najbardziej zaskoczyła popularność drona w Chinach. Z ankiety przeprowadzonej wśród kupujących drona Lily wynika, że ogromna większość nabywców nigdy wcześniej nie miała drona.
Początkowo Lily kosztował w preorderze 499 dol., a od jakiegoś czasu kosztuje 799 dol. Po oficjalnej premierze cena drona ma wynosić 999 dol.
Strumień pieniędzy płynie w najlepsze, ale co się dzieje z dronami?
Pierwsze drony miały trafić do klientów jeszcze w 2015 roku. Później termin przesunął się na luty 2016. Ta data też nie jest już aktualna, bo Lily ma kolejne opóźnienie. Obecnie przewidywany termin dostaw to sierpień 2016.
Podsumujmy – cała akcja dotyczy drona, którego znamy tylko z oficjalnego filmu promocyjnego. Producentem urządzenia jest zupełnie nowa firma, która nie ma doświadczenia w budowaniu kopterów. Pierwsze loty przy dziennikarzach nie należały do szczególnie udanych. Do tego dochodzą ciągłe opóźnienia w dostawach drona. Sprawa zaczyna wyglądać coraz gorzej.
Jest jednak jeszcze jeden fakt, który w mojej opinii jest gwoździem do trumny. Do tej pory nie zobaczyliśmy jeszcze żadnego (!) nagrania z kamery drona. Taka sytuacja mówi sama za siebie. Jeśli twórcy drona mieliby czym się pochwalić, z pewnością by to zrobili.
Wobec tego naprawdę nie rozumiem skąd bierze się ten (ciągle rosnący!) strumień pieniędzy. Póki co zamówienie drona Lily to jak kupowanie kota w worku.