LUCY I FURMANKA, czyli nasza dziura w historii
Z Lucy miałem przyjemność kilka lat temu. Trudno powiedzieć, czy zrobiłem na niej wrażenie, w każdy razie ona mnie jakoś szczególnie nie zachwyciła. Była niekompletna. I niezbyt żywa.
O Lucy przypomniałem sobie kilka dni temu za sprawą Google Doodle. Jak wiemy, Google od pewnego czasu zajmuje się edukowaniem szeroko pojętej ludzkości. Podrzuca na stronie wyszukiwarki pewne informacje, których znaczna część naszej populacji nie przyjęłaby do wiadomości nawet gdyby je przekazywano w telenowelach. Ostatnio w ramach tej akcji Google przypomniał o Lucy, naszej (chyba) pramatce sprzed mniej więcej 3,2 milionów lat. Trudno mi powiedzieć, czy związane to było z naszą aktualną sytuacją polityczną, ale na wszelki wypadek uznałem to za prowokację.
Bo wygląda na to, że wszyscy jesteśmy Etiopczykami oraz uchodźcami z Afryki.
Tak to by mniej więcej wyglądało w świetle archeologii. Lucy to najstarszy na świecie szkielet wczesnej, próbnej odmiany człowieka, takiej naszej wersji beta. Wykopano ją 41 lat temu w Etiopii przy dźwiękach „Lucy in the Sky with Diamonds”. Stąd imię Lucy. A biorąc pod uwagę skrót, od którego pochodzi tytuł piosenki, można domniemywać, jak archeolodzy uczcili wiekopomne znalezisko. Gdybyśmy to my współcześnie wykopali Lucy, pewnie ochrzcilibyśmy ją „Dopalarka”.
Lucy to taka trochę celebrytka - znana jest z tego, że jest znana. W końcu przecież nie dokonała niczego szczególnego, a przynajmniej zapamiętaliśmy ją nie dzięki jakimś wybitnym osiągnięciom. To bardzo pocieszające dla prezenterek telewizyjnych oraz blogerek modowych. Historia Lucy wskazuje, że najważniejsze to po prostu znaleźć się w odpowiednim miejscu we właściwym czasie.
W sumie jak na swój wiek, to Lucy trzyma się zaskakująco dobrze.
Brakuje jej sporej części kości, ale umówmy się, każdy by tak chciał wyglądać za kilka milionów lat.
Nasza wspólna prababcia Lucy tkwi w gablotce w etiopskim muzeum w Addis Abebie. Pod szkłem, tak nieszczęśliwie od góry oświetlona, że oglądałem raczej odbicia lamp, niż jej kości.
Dokładniej rzecz biorąc, przyglądałem się kopii owej Lucy - prawdziwa znajduje się gdzieś w czeluściach muzeum, niedostępnych dla zwykłych zwiedzających. W Etiopii to standard. W Aksum na przykład mają Arkę Przymierza - tak przynajmniej twierdzą - ale nie pokazują jej nikomu. I to nie żadną tam kopię, ale oryginał, produkcji Mojżesza. Arka rzekomo znajduje się w pewnym dość niepozornym budyneczku, do którego mogłem podejść na kilka metrów, ale nie bliżej. A na przykład kobiety musiały zatrzymać się dużo dalej. Niestety strażnicy, nawet gdy im się zaproponuje „tipa”, nie chcą pokazać Arki Przymierza - co w białym człowieku budzi sporą dozę nieufności.
Przypominając sobie za sprawą Google prababcię Lucy napełniłem się refleksją, co też pozostanie po mnie za kilka milionów lat. Co mojego wykopią nasze prapra(i tak dalej)wnuki. A jeśli już nawet nie mojego - chociaż śmieci produkuję całkiem sporo, więc coś jednak może pozostanie - to chociaż po nas, czyli pierwszym pokoleniu cyfrowym (że się tak trochę odmłodzę).
Musimy przecież założyć, że za czas jakiś zawali się nawet Pałac Kultury i coś na jego miejscu wyrośnie, co znowu się zawali, i znowu, i tak dalej.
Nawet wynaleziony na nowo kampus Apple nie jest wieczny. Może kiedyś z warstwy ziemi datowanej na nasz XXI wiek ktoś wykopie smartfona? Co sobie wówczas o nim pomyśli? Że to głupi pomysł robić lusterko z ciemnym szkiełkiem? Ile powstanie teorii na temat tego narzędzia? Jak bardzo pokłócą się o niego historycy? Bo całkiem prawdopodobne, że szczegółowe zapiski z naszej epoki zawieruszy jakiś niedbały bibliotekarz. Albo zepsuje się cała seria nośników, przechowujących dane dotyczące naszego stulecia. I nagle w historii pojawi się dziura, przeskok od wozu konnego do autonomicznego auta, z pominięciem takiego kierowanego przez żywego człowieka. Zaginie więc również historia smartfonów, bo chyba nie macie złudzeń, że za jakieś sto lat będą wzbudzać takie pożądanie, jak dziś patefony na korbkę.
Pisanie o historii nauczyło mnie jednego - właściwie nieważne, co zdarzyło się w przeszłości, bo istotniejsze okazuje się to, jak ludzie ową historię pamiętają.
Z tego powodu po latach w historii zaczyna się dziać jeszcze więcej, niż w jej teraźniejszości. Nagle w ludzkich głowach rodzą się wspomnienia, które niewiele mają wspólnego z odległą rzeczywistością. Ludzie całkiem poważnie zaczynają wierzyć, że kiedyś byli bohaterami, a nie siedzieli w domu na zapiecku. Po drodze jednak zapominają, co zdarzyło się naprawdę i dlatego dziś już mało kto pamięta, jak do Warszawy jeździł na furmance.
A właśnie ten środek transportu zapamiętał mój teść, lat osiemdziesiąt. Kiedy niedawno zmierzaliśmy do Warszawy dość wygodną dwupasmową drogą wspominał lata, kiedy po II wojnie światowej podróżował ową trasą - wówczas oczywiście wyraźnie węższą - właśnie furmanką. Opowieść wydała mi się równie abstrakcyjna, jak zapiski Galla Anonima. Czasy wozów konnych były dość powolne. Nabrały tempa, gdy na drodze pojawiły się samochody. Ich pasażerowie dla zabawy wyrywali baty przysypiającym woźnicom. Tak to nowoczesność drwiła z przeszłości.
Furmanki mają tu o tyle znaczenie, że mój teść opowiadając o nich poruszał się ze mną samochodem dziesięć razy szybciej, niż wozem zaprzężonym w konie. A od powojennych czasów minęło raptem kilkadziesiąt lat. Wiem oczywiście, że procesory przyspieszają jeszcze bardziej w krótszym czasie, ale na razie jestem człowiekiem a nie produktem Intela.
Jak dla mnie człowiek bardzo przyspieszył w ostatnich stuleciach i jeśli nie zwolni, to kiedyś będzie śmigać po całej galaktyce, co narazi nas na koszty związane z utrzymania ambasad w najbardziej zapadłych końcach wszechświata.
Lucy i furmanki to w zasadzie zamknięta, martwa przeszłość, choć wozy konne jeszcze gdzieniegdzie zobaczymy. Najczęściej na znakach drogowych, zakazujących poruszania się furmankami. Każdy jednak w swoim otoczeniu znajdzie jakieś narzędziowe relikty przeszłości. Nie chodzi mi o to, że kupujemy nowe wersje jakiś urządzeń, zastępując nimi starsze. Mam na myśli odchodzące w przeszłość całe kategorie narzędzi. Z dzieciństwa pamiętam na przykład lampy naftowe. Nigdy przy nich nie wkuwałem po nocach elementarza, ale od kiedy pamiętam, zawsze jakaś lampa naftowa mieszkała w rodzinnej piwnicy, czekając, że może jeszcze powróci do gry. Całkiem niedawno wywaliłem maszynę do pisania - dziś to już zupełnie zabytkowe narzędzie. A potem pozbyłem się elektronicznego notatnika Casio. Teraz zastanawiam się, czy jeszcze za mojego życia wyrzucę ostatniego smartfona, tak jak kilka lat temu pozbyłem się ostatniego kablowego telefonu.
Niestety, w tym całym postępie ludzkości kryje się jedna przykra sprawa. W sumie to trochę smutne, że nie za bardzo wiemy, jak wyglądał świat za czasów Lucy ani jak będzie wyglądał za następne miliony lat. Jestem tego tak ciekaw, że mógłby się poświęcić i nie umierać jeszcze przez dłuższy czas. Nawet jeśli to oznacza, że musiałbym parę milionów razy obejrzeć „Kevina samego w domu”.
[Lipinski]