Piotr Lipiński: MYFITNESSPAL, czyli człowiek chudnie w oczach
Jaki ten świat zrobił się prosty! Odkryłem cudowną metodę na odchudzanie. I wcale nie przyszła z kolejnym mailem informującym o niebotycznej wygranej albo zachwalającym przedłużania pewnych męskich części ciała.
Jak się okazuje, wystarczy zainstalować w smartfonie program MyFitnessPal (albo wejść na ich stronę internetową). Klik i już! Człowiek chudnie w oczach.
Przesadzam rzecz jasna, ale wcale nie zamierzam się naśmiewać. Przeciwnie. Pragnę odszczekać moje dawne przekonania. Otóż przez bardzo długo nie dostrzegałem pożytków płynących z MyFitnessPal. A nawet uważałem, że już lepiej niczego nie jeść, niż trudzić się z zapisywaniem tego, co się zjadło.
Dla tych, którzy nie znają MyFitnessPal - czyli dla tych, którzy należą do tej skandalicznej mniejszości w społeczeństwie, która nie ma problemów z nadwagą – krótkie wyjaśnienie. MyFitnessPal to taki serwis, w którym zapisujemy, co pochłonęły nasze żołądki. I dostajemy wyliczenie, ile to wszystko ma kalorii, węglowodanów, białka, tłuszczu a może nawet jeszcze czegoś więcej. Doskonale bezwartościowe informacje, o ile tylko ktoś nie walczy z nadmiarem kilogramów przechowywanych w okolicach brzucha. Nie od dziś jednak wiadomo, że im szybsze procesory w komputerach, tym wolniejszy staje się człowiek. I odkłada mu się coraz większy zapas tłuszczu, jakby był niedźwiedziem szykującym się do zimowego snu.
Nigdy nie byłem zbyt systematyczny w żadnych codziennych zapiskach. W dzieciństwie postanowiłem prowadzić pamiętnik - zakończyło się na dokładnym opisie pierwszego dnia. Potem już tylko dodawałem wpisy „Nic nowego”.
Niestety to przeklęte odchudzanie wymaga systematyczności. Pilnowania się. Czekoladożerstwo to uzależnienie jak alkoholizm albo narkomania. Jak się człowiek nie pilnuje, to jakoś niepostrzeżenie zjada kolejną czekoladę i po chwili zapomina, że jego bilans kaloryczny tego dnia stał się mocno dodatni. A wieczorem w nagrodę, że udało mu się przeżyć kolejny dzień, zjada kolejną.
Jeszcze całkiem niedawno wydawało mi się, że MyFitnessPal to przykład przerostu formy nad treścią. Przypuszczałem, że każdy, kto z niego korzysta, musi spędzać całe dnie na zapisywaniu swoich posiłków. A już w każdym razie poświęca na rejestrowanie obiadów znacznie więcej czasu, niż na ich zjadanie. Przerażająca wizja.
Biję się więc w piersi, że nie miałem racji!
Myślałem: jak tu zapisać pyszną kanapkę, którą zrobiła mi żona? Albo moje ulubione domowe placuszki?
Okazuje się, że to zdecydowanie prostsze niż zrozumienie, o co chodzi kandydatom na prezydenta. Po pierwsze należy założyć, że nie konstruujemy bomby atomowej, więc nie musimy posługiwać się aptekarską dokładnością. Choć powinniśmy jednak zmusić się do pewnej precyzji i - przynajmniej na początku - korzystać z wagi kuchennej. Kiedy zapisywałem ważąc „na oko”, zwykle zaniżałem gramaturę, jak to w dawnych czasach w gospodach Gminnych Spółdzielni.
Początkowo zwróciłem uwagę na walor edukacyjny. Wydawało mi się, że bardzo wzbogacę „żywieniowe” słownictwo anglojęzyczne. Bo kto by tam wiedział, jak jest na przykład „roszponka” po angielsku? A akurat żona dodawała ją do wszystkiego. Przez jakiś czas pieczołowicie więc wpisywałem nazwy po angielsku, aż pewnego dnia spróbowałem odnaleźć coś po polsku. I wtedy okazało się, że cały mój trud był pozbawiony sensu, bo bez problemu można wyszukiwać produkty posługując się polskimi nazwami. Niedługo pewnie okaże się, że za sprawą elektronicznych translatorów straci sens studiowanie języków obcych.
Kolejne moje odkrycie to skanowanie kodu kreskowego. Jako urodzony sceptyk uważałem, że nawet nie ma co tego uruchamiać, bo prędzej znajdę zgubioną rok temu rękawiczkę, niż MyFitnessPal odnajdzie mój ulubiony jogurt. I znowu myliłem się. Wygląda na to, że właściciele serwisu (od niedawna Under Armour) stwierdzili, iż Polacy obiecująco tyją. Sam zaś MyFitnessPal od jakiegoś czasu jest już w wersji smartfonowej po polsku. W wydaniu webowym niestety nasz język wciąż lekceważy. Musimy więc pewnie jeszcze trochę przytyć.
Skupiam się na zaletach MyFitnessPal w przypadku odchudzania. Ale może przecież posłużyć też budowaniu „masy”, którą tak kochają kulturyści. Nawet u kogoś przeczytałem hasło: „Kto nie ma masy, ten jest nikim”. Podejrzewam, że MyFitnessPal dopomoże, aby uzyskać jak Arnold Schwarzeneger sylwetkę posągową, albo jak dzisiejsi kulturyści - komiksową.
Można by mi tu zarzucić, że człowiek przecież chudnie głównie od sportu, a nie od jakiegoś tam MyFitnessPala. Teoretycznie – tak. Ale w moim przypadku jednak to się nie bardzo sprawdza.
Z odchudzaniem poprzez sport jest taki problem, że człowiek zyskuje wilczy apetyt. Ja w każdym razie z naddatkiem uzupełniam spalone kalorie. Biegając czy jeżdżąc na rowerze zawsze miałem ten problem - dopóki nie pilnowałem, żeby mniej jeść, zupełnie nie chudłem. Być może jestem nawet jedynym człowiek na świecie, który chodząc po górach tyje a nie chudnie.
I dlatego tak zachwalam MyFitnessPal. Bo całkiem nieźle zajmuje się tym, co oprócz sportu jest potrzebne przy odchudzaniu - dietą.
Te wszystkie fitnessowe wspomagacze, które pojawiają się co chwila – a to nowe serwisy, a to zegarki, a to opaski - mają jedną zaletę: dają sporą porcję wiedzy. Niby wiemy, że słodycze są zgubne. Niby na opakowaniu czekolady możemy przeczytać, ile to kalorii. Ale ile możemy zjeść szynki, żeby tych kalorii było tyle samo, co w tabliczce czekolady? Teoretycznie da się to wszystko policzyć nawet na kartce papieru. Ale w praktyce wygodniej posłużyć się elektroniką. I dokonując takiego porównania robi się istotny krok w kierunku praktycznego poznania, co bardziej posłuży naszemu zdrowiu. A już z pewnością pomaga podjąć racjonalną – czy wręcz przeciwnie – decyzję, co pochłonąć wieczorem.
Pstrykając w MyFitnessPal całkiem sporo schudłem. Serwis po prostu cyferkami skłonił mnie do poskromienia apetytu. Trochę bolało, przyznaję, ale z efektów jestem bardzo zadowolony, a znajomi nawet zadziwieni. Liczbą straconych kilogramów (sporą!) nie będę się jednak chwalił, bo potrzebuję jeszcze przynajmniej pół roku, żeby zobaczyć, czy nie ulegnę efektowi yo-yo.
Rzecz jasna cały czas męczyłem też swoje ciało orbitrekiem, biegami, rowerem. Przy okazji okazało się, że MyFitnessPal przyzwoicie integruje się ze sprzętem i serwisami sportowymi. Używam systemu Garmina, który dostarcza mi informacji o tym, ile dziennie spalam kalorii. MyFitnessPal na tej podstawie wylicza, czy mój dzienny bilans jest dodatni czy ujemny. Komunikacja niekiedy szwankuje, ale generalnie i tak jest przyzwoicie.
To zresztą ciekawa sprawa - serwisy sportowe mnożą się w ostatnich latach jak konta w bankach. W każdym razie w szybszym tempie niż nadążam sprawdzić, czy przypadkiem jakiś nowy nie oferuje mi ciekawszych funkcji niż ten używany dotąd. Moimi treningami rządzi od paru lat Garmin. Wciąż mam jednak prawie nieużywane konta w Endomondo i Training Peaks. A tymczasem modna stała się Strava.
Dziś decydując się na używanie któregoś serwisu warto sprawdzić, czy potem dane z niego da się przenieść do innego. Bo pewnie za jakiś czas przyjdzie nam na to ochota. Pierwszym tego typu serwisem, jaki używałem, był Nike+. Jak właśnie sprawdziłem, pierwszy raz pobiegłem z nim 20 kwietnia 2007 roku o godzinie 6.30 rano. Proszę, komputer pamięta lepiej ode mnie! Nawet miałem specjalny czujnik do buta i odbiornik przyczepiany do iPoda. Dziś ten zestaw wygląda oldschoolowo jak Nokia 6110. Potem rzecz się o tyle udoskonaliła, że wystarczała aplikacja na iPhone’a. Ale sam Nike+ przestał mi wystarczać - rejestruje tylko biegi. A na dokładkę nie bardzo się rozwija, kolejne zmiany są raczej kosmetyczne.
Tymczasem sprawdzam, że dzięki dzisiejszemu biegowi mogę zjeść półtorej tabliczki czekolady i moja waga nie wzrośnie. Taką technikę to ja lubię.
Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje na PiotrLipinski.pl. Żartuje na Twitterze @PiotrLipinski. Nowa książka „Geniusz i świnie” – o Jacku Karpińskim, wybitnym informatyku, który w latach PRL hodował świnie – w wersji papierowej oraz ebookowej.
* Zdjęcia: Shutterstock