Piotr Lipiński: LEGALNE I DARMOWE, czyli bezinteresowny Internet
Kiedyś na lekcji religii - zanim kolejny raz wyszedłem z niej oknem - zapytałem, jak ochrzcić dziecko na pustyni, gdy zabraknie wody. W pilnej potrzebie, gdyby noworodek bardzo zachorował. Przecież bez chrztu nie dostanie się do nieba – w pewnych kręgach uchodzi to za pewnik.
Katechetka rezolutnie odpowiedziała, że nigdy nie będę miał takiego problemu. Bo przecież nigdy nie pojadę na pustynię.
Co dziś może wydawać się zdumiewające - taka odpowiedź brzmiała całkiem wiarygodnie. Działo się to w latach 70. ubiegłego wieku, kiedy niezmiernie mało Polaków docierało na pustynię. Ich paszporty (o ile je posiadali) spoczywały zamknięte w jakiejś urzędowej szafie. Ale już nawet nie o tę szafę chodziło, a o pieniądze. Podróż na pustynię wydawała się zamiarem na miarę misji na Marsa.
(Z kronikarskiego obowiązku dodam, że od tamtej pory na różnych pustyniach byłem kilka razy. Co łączy mnie z całą rzeszą współczesnych Polaków. Problem z chrztem na szczęście nigdy nie wystąpił, bowiem im gorącej, tym łatwiej kupić wodę, choć jest ona też niestety coraz droższa).
Nawet jednak w odciętym od świata PRL-u lat 70. ubiegłego wieku każde dziecko mogło odbywać dalekie podróże.
Służyły temu globus oraz atlas. Bez nich nie wyobrażam sobie dzieciństwa. Podróżowanie palcem po mapie między zielonymi lądami a niebieskimi ocenami było cudowną przygodą. W przeciwieństwie do lekcji geografii, na których trzeba było nauczyć się, ile kilometrów dróg jest w Związku Radzieckim. Na swój prywatny użytek mam taką teorię, że kiedyś wyobraźnia miała większe znaczenie niż dzisiaj. Choć mogę nie mieć racji, bo tak jak w moim dzieciństwie wcielałem się w książkowych bohaterów, tak dziś młodzi ludzie wcielają się w postaci z gier komputerowych.
Mapy w każdym razie zawsze uwielbiałem. Dawno, dawno temu znajomy pokazał mi okolice mojej miejscowości nakreślone na wojskowych mapach, słynnych bodajże „sztabówkach”. W żadnym sklepie nie można było znaleźć równie dokładnych. To było coś niesamowitego! PRL-owskie władze strzegły tak poważnych sekretów, jak rozmieszczenie sklepów GS-u. Z obawy przed imperialistycznymi szpiegami sprzedawano więc niezbyt dokładne mapy, a tymi najbardziej szczegółowymi dysponowało tylko wojsko.
Dziś to wydaje się śmieszne, bo na stosunkowo świeżych zdjęciach satelitarnych możemy obejrzeć dokładnie podwórko sąsiada albo okolice Pałacu Kultury. Zamiast podróżować palcem po mapie możemy odbywać wycieczki kręcą globusem Google Earth. Choć wydaje mi się, że błądzący po mapie palec był czymś w rodzaju namiastki fizycznego kontaktu z przemierzaną drogą. Trzeba było tylko wyobrażać sobie te wszystkie pustynie i oazy, które dziś możemy obejrzeć na zdjęciach.
Zostawmy jednak te dziecinno-romantyczne rozważania. Ale mapy w moim dorosłym życiu wciąż są bardzo ważne. Czy sam sobie organizuję jakiś wyjazd, czy zajmuje się tym ktoś inny, zawsze muszę wcześniej pobłądzić trochę po różnych mapach.
Dziś zamiast papierowej mapy i kompasu możemy sięgnąć po mapy cyfrowe i GPS. Analogowe rozwiązania, niezależne od zasilania prądem, były chyba bezpieczniejsze. Ale trudno nie zauważyć, że dzisiejsze cyfrowe są wygodniejsze.
W każdej podróży niezmiennie jednak istnieją cztery etapy, z których jeden jest beznadziejny, jeden przeciętny a dwa wspaniałe.
Beznadziejny zawsze jest powrót. Męczenie się z drogą, tracenie czasu. Tu widzę wielką przyszłość dla teleportacji.
Całkiem niezły jest pobyt na miejscu. Zawsze coś tam ciekawego zobaczymy, choćbyśmy odjechali od domu zaledwie dziesięć kilometrów. Ale w podróży zawsze najlepsze jest wspominanie i planowanie.
W praktyce dziś przed każdą wyjazdem wędruję po mapach Google. Przyglądam się tym miejscom, które potem obejrzę „na żywo”. Planuję fotografie, które potem spróbuję wykonać. Zastanawiam się, czy wyjazd może być na tyle ciekawy, żeby napisać z niego jakiś tekst. Najlepiej trafić do takich miejsc, do których dociera niewielu turystów. Ale to coraz trudniejsze.
Mapy Google towarzyszą mi jednak tylko na wstępnym etapie planowania. O wiele ważniejszy jest serwis, który odkryłem kilka lat temu i wciąż nie mogę wyjść z podziwu dla jego dokonań. To jeden z najciekawszych przykładów tego, jak wiele dobrego mogą zrobić wspólnie ludzie korzystający z Internetu. To wręcz modelowy przykład tej najjaśniejszej strony Internetu. Ten serwis to OpenStreetMap.
Znajdziemy w nim darmowe i legalne mapy całego świata. Trafiłem na niego kiedyś szukając map gdzieś z dalekiego świata do mojej turystycznej nawigacji Garmina.
Kiedy trafiłem na OpenStreetMap, najpierw byłem bardzo nieufny. Generalnie gdy widzę coś darmowego, to nie bardzo mogę uwierzyć, że jest to dobre. Ale przecież już wcześniej korzystałem z polskich darmowych map, które powstawały w ramach projektu UMP. I te okazały się bardzo dobre.
Wobec OpenStreetMap wciąż jednak byłem nieufny. Sprawdziłem w Europie, okazały się całkiem niezłe. Ale nadal nie mogłem uwierzyć, że również dokładne będą gdzieś w Chinach albo Afryce.
Okazało się, że bardzo się myliłem. OpenStreetMap bardzo zaskoczył mnie dokładnością map w Etiopii. A to mocno skontrastowany kraj. Z jednej strony na każdym polu zobaczymy rolnika z radłem, ale z drugiej tam właśnie serwisujemy nasze latające „Dreamlinery”. Okazało się, że darmowe mapy tego kraju sprawdziły się bardzo dobrze.
Czy więc wszystko z OpenStreetMap jest doskonałe? Oczywiście, że nie. Ale płatne mapy Garmina też potrafią mnie zaskoczyć błędami, które wydają się niewiarygodne, biorąc pod uwagę komercyjny charakter przedsięwzięcia.
Na czym polega wyższość OpenStreetMap na mapami Google, które przecież też są darmowe? Na tym, że możemy łatwo ściągnąć szczegółowe mapy dowolnego kraju i korzystać z nich bez kontaktu z Internetem. Na dokładkę na całej masie różnych urządzeń. Wrzucałem je do kilku nawigacji Garmina, do różnych smartfonów i tabletów. Nawet nie pamiętam, jakich programów do obsługi tych map używałem na Androidzie, a jakich na iOS. Pamiętam tylko to, co najważniejsze, czyli mapy, a te pochodziły właśnie z OpenStreetMap.
Oczywiście znajdą się malkontenci, którzy będą udowadniać, że na OpenStreetMap brakuje ich osiedlowej drogi. Albo że najbliższa „Biedronka” jest na mapie dziewięć i pół metra dalej niż w rzeczywistości. Ale cyfrowe mapy – papierowe zresztą też – nie służą do tego, żebyśmy poruszali się w promieniu dwóch kilometrów od domu. Tu wszystko znamy na pamięć. Dopiero gdzieś w nieznanym terenie możemy docenić wartość cyfrowych map wgranych do urządzenia z GPS. I wówczas różnice kilku metrów nie mają żadnego znaczenia. GPS co prawda prowadzi „jak po sznurku”, ale przecież zawsze mamy błędy pomiarów sięgające kilku metrów. Jak ktoś jest linoskoczkiem, to nie powinien wracać do punktu wyjścia korzystają z funkcji „track back”.
Wciąż mnie zdumiewa, że kilkaset tysięcy ludzi na cały świecie stara się o to, żebym wiedział w którą stronę skręcić. Przecież nad OpenStreetMap pracują za darmo. Przeglądają stare mapy i nowe zdjęcia satelitarne, krążą ulicami, przenoszą to wszystko do cyfrowego świata. Zapewne z radością dla siebie, ale też z wielkim pożytkiem dla innych.
W tym całym internetowym świecie, który często potrafi nas przerazić bezinteresowną głupotą, OpenStreetMap to fantastyczny przykład bezinteresownego poświęcenia.
Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje na PiotrLipinski.pl. Żartuje na Twitterze @PiotrLipinski. Nowa książka „Geniusz i świnie” – o Jacku Karpińskim, wybitnym informatyku, który w latach PRL hodował świnie – w wersji papierowej oraz ebookowej.
*Zdjęcia: Shutterstock.