Piotr Lipiński: NOWA MISS, czyli MacBook jak młotek
Jedni przywiązują się do psów albo kotów. Inni wszędzie ze sobą wożą szwajcarski scyzoryk albo latarkę - „czołówkę”.
Jedni kochają, kiedy ich psy szczekają całymi dniami, zawiadamiając sąsiadów: mój właściciel to miłośnik zwierząt! Ma dobre serce i zaraz wrzuci moją fotkę na fejsa.
Inni podczas podróży w dalekie zakątki świata wyciągają „czołówkę” już w samolocie - to będzie ten jedyny raz, kiedy przyda im się w ciągu dwóch tygodni. Ale żyć bez niej nie potrafią, bo czuliby się turystą, a nie podróżnikiem.
A ja jestem przywiązany i wożę ze sobą wszędzie mojego Macbooka Air.
Jeżdżę z nim ciągle, jak inni z „czołówką” albo szwajcarskim scyzorykiem. I nawet zabieram go do łóżka, tak jak inni psa lub kota.
Recenzje sprzętu mają jedną wadę – zwykle nie dowiemy się z nich o tym, jak elektroniczne gadżety działają po kilku miesiącach czy też po roku. Nic dziwnego. Pragniemy jak najszybciej dowiedzieć się o nowościach. Dopóki nie powstaną wehikuły czasu, które przeniosą recenzentów w przyszłość, nie przeczytamy dzień po premierze, jak tablet czy laptop będzie działać za rok. Ile razy przez ten czas zepsuje się sam i ile napsuje krwi użytkownikowi. Czasami recenzent porwie się na test długoterminowy, ale to niestety ograniczy krąg czytelników. Bo jak już wspomniałem – rzucamy się czytelniczo głównie na to, co najnowsze. Pewnie dlatego co roku wybieramy nową Miss World, jakby nam stara nie wystarczała.
Kiedy kilka miesięcy temu kupiłem Macbooka Air, zauroczył mnie od razu. A przecież jestem dość marudny i lubię wybrzydzać. Natychmiast jednak postanowiłem, że jeśli coś o nim napiszę, to dopiero za jakiś czas. W końcu już wówczas, gdy go kupowałem, nie był szczególną nowością. Poza tym mam wewnętrzną nieufność wobec urządzeń i piosenek, które mi się od razu podobają. Korzystam z nich albo słucham bardzo intensywnie przez kilka tygodni, a potem mój entuzjazm słabnie. Lepiej sprawdza się to, co początkowo nie zachwyca, ale w czym można rozsmakować się powoli.
Mój Macbook Air składa się z procesora, dysku i pamięci ram. To tyle, co mogę o nim powiedzieć bez sprawdzania. A teraz zajrzę do podawanych parametrów i dodam: 1,3 GHz Intel Core i5, 256 GB ssd, 4 GB ram. Niewiele z tego rozumiem. Na szczęście, bo nie lubię czytać cyfr.
Standardowo ten Air ma 128 GB dysku ssd, ale zależało mi na większym, bo często importuję duże ilości zdjęć. Chciałem też, żeby miał więcej ram-u, ponieważ później nie można go dodać. Niestety, duży amerykański sklep Apple nie dysponował od ręki aż tak wyrafinowaną konfiguracją. Pewnie w trosce o klientów, którzy pogubiliby się w nadmiernym wyborze. To tak na marginesie, gdy ktoś będzie narzekał na polskie sklepy sadownicze.
Rozmiar ma jednak znaczenie!
Mój Air to najmniejszy zawodnik, z ekranem jedenastocalowym. Dzięki temu jest bardzo poręczny, można go nawet zgubić w dużej torbie. Jeszcze przed zakupem obawiałem się, czy nie będę miał wrażenia, że pracuję na ekranie przypominającym bardziej smartfona niż komputer. Po kilku miesiącach twierdzę z przekonaniem: jest zaskakująco dobry do wszystkich codziennych elektronicznych zajęć, które wykonuję poza domem. Zdarza mi się go wyjąć na krótko w jakiejś poczekalni, żeby popracować nad tekstem i nie mam wówczas wrażenia, że wymaga to jakiejś szczególnej ekwilibrystyki.
Ale skoro już jesteśmy przy ekranie, to akurat zaliczyłbym go do najsłabszych elementów tego notebooka. Jednak nie dlatego, że jest mały. Po prostu kiepsko wyświetla kolory. Wystarczająco dobrze, żebym potrafił na nim wybrać najlepsze zdjęcia, ale nie ufam mu podczas ostatecznej obróbki fotografii. Da się oczywiście płynnie poprawić dowolne zdjęcia, Air nie dostaje zadyszki, ale ostateczną wersję wolę zobaczyć na ekranie dużego iMaca.
Jak szybko działa mój Macbook? Nie mam pojęcia. Nie przeprowadzałem żadnych testów. Mogę tylko powiedzieć, że dla mnie wystarczająco szybko. Choć najbardziej wyczerpujące zadanie, jakie mu powierzam, to praca z raw-ami w Lightroomie. Import zdjęć, przeglądanie wszystkich i wybieranie najlepszych. Wbrew pozorom taki styl pracy jest dla komputera dość wymagający, o czym łatwo przekonuję się wykonując te same czynności na moim kilkuletnim Macbooku Pro. Zależało mi, żebym komfortowo i szybko importował oraz oceniał dziennie czasami nawet tysiąc zdjęć. Na Airze robię to w nieco ponad pół godziny. Czas pracy bardziej zależy od mojej sprawności, bo sama maszyna w żaden sposób nie spowalnia pracy.
Ale najbardziej niesamowita jest w Airze bateria.
Średnio pozwala na 10 godzin pracy. Średnio, bo podczas pisania tekstu czy przeglądania Internetu czas wydłuża się do kilkunastu godzin, a przy pracy ze zdjęciami skraca do kilku. Nigdy jeszcze nie zdarzyło się, żeby w ciągu dnia zabrakło mi prądu. Jak na dzisiejsze czasy jest to cecha niemalże szokująca. Urządzenia elektronicznie niestety coraz bardziej przypominają ludzi, którzy trzeba ładować trzy razy dziennie: śniadaniem, obiadem i kolacją.
Co więc równie ważne – bateria w Airze ładuje się bardzo szybko. Podejrzewam, że krócej, niż dwie godziny, ale nigdy tego nie sprawdziłem z zegarkiem w ręku. W każdym razie wiem, że zapełnia się szybciej niż jakikolwiek akumulator do moich aparatów fotograficznych.
Dzięki niewielkim rozmiarom Air wyparł nawet moje domowe tablety. I to w takich zastosowaniach, do których teoretycznie gorzej się nadaje. Z reguły rano i wieczorem przeglądam w łóżku rss-y. Świetnie do tego celu nadają się tablety. Ale Macbook często wygrywa z moim Nexusem 7. Bo androidowy tablet co prawda czas działania ma również imponująco długi, ale niestety czas czuwania bardzo krótki, pada najpóźniej trzeciego dnia. A w przypadku Macbooka jeszcze nigdy nie zdarzyło się, żeby zaskoczył mnie rano wyczerpaną baterią. Choć do prądu podłączam go rzadko.
Rzekłbym więc - mój Macbook Air jest narzędziem równie wspaniałym jak młotek. Kryłaby się w tym niezwykła pochwała, bowiem młotek to narzędzie proste i niezawodne. Niestety - tego akurat o Macbooku powiedzieć nie mogę.
Air przez wiele miesięcy cierpiał na irytującą przypadłość.
Szalał jego moduł wi-fi. Nagle przerywał połączenie albo nie chciał się łączyć z żadną siecią. Pomagało tylko wyłączenie i włącznie wi-fi. Kolejne aktualizacje oprogramowania miały temu zaradzić, ale długo nic nie poprawiało się na lepsze. Dopiero od niedawna wi-fi działa mniej więcej poprawnie. To znaczy łączy się z wybranymi sieciami, choć czasami trwa to irytująco długo.
Co gorsza - o całej reszcie moich Apple-sprzętów nabieram powoli podobnego, niezbyt dobrego zdania. Kiedy działają, są znakomite. Fenomenalne w obsłudze. Wszystko, co chcę na nich zrobić, odbywa się łatwo, szybko i przyjemnie. Ale niestety coraz częściej coś zaczyna szwankować. I nie jest to związane z oprogramowaniem, a raczej ze sprzętem.
Zeszłoroczne, dwudziestosiedmiocalowe komputery iMac restartują się na przykład bez szczególnego powodu, niektóre nawet co kilka godzin. Mam właśnie takiego i u mnie pojawia się ów problem, choć nie co kilka godzin, ale co kilka dni. Nagle bez żadnego powodu komputer wyłącza się, wyświetla planszę „kernel panic” i po kilkudziesięciu sekundach włącza na nowo. Serwis od dwóch miesięcy nie potrafi rozwiązać problemu. Wymienia pamięć, komputer w serwisie działa poprawnie, a nawet przechodzi wszystkie techniczne testy. Wraca do mnie i po kilku dniach znowu zawiesza się bez powodu. Być może Apple buduje obecnie komputery, które działają poprawnie w jego serwisach, ale niekoniecznie w domach użytkowników. Dla pewności dodam - mój iMac głupieje również wtedy, kiedy pracuje w u mnie w domu z odłączonymi wszystkim zewnętrznymi urządzeniami.
Problem związany jest prawdopodobnie z pamięcią. Zdaje się, że Apple udało się wyprodukować komputer, który może współpracować tylko z niektórymi ram-ami. Tylko nie bardzo wiadomo, z którymi. Wątek o problemach zeszłorocznych dwudziestosiedmiocalowych iMaców z pamięciami ciągnie się w Internecie już kilometrami. Ale pewnie i tak dotyczy w sumie niewielkiego odsetka urządzeń. Może Apple za jakieś dziesięć lat przyzna, że niektóre komputery były wadliwe i bezpłatnie je wymieni. Chociaż wtedy już nikomu do niczego nie będą potrzebne.
Tak, jak ostatnio wymieniło mi ładowarkę do iPhone’a 4.
Zupełnie przypadkowo dowiedziałem się, że Apple ogłosiło akcję darmowej wymiany całej serii ładowarek. Prawda jest jednak taka – przy okazji wizyty w serwisie Apple zabrałem ładowarkę, która walała się na półce i od dawna jej nie używałem, bo mam kilka innych. Ale gdybym akurat z tą ładowarką miał jakieś problemy, z pewnością sam bym dawno kupił nową a nie czekał, aż Apple rozwiąże związane z nią problemy. Ta ładowarka miała niemal cztery lata! Ile osób kupiło wcześniej nową? Ile zdecyduje się dziś na bezpłatną wymianę? Taka akcja to zwykłe zawracanie głowy.
Mój iPhone od paru miesięcy potrafi wyłączyć się, pokazując chwilę wcześniej 20 procent baterii. Apple niedawno ogłosiło, że będzie wymieniać wadliwe baterie. Tylko nie do końca wiadomo, jak ma się to odbyć. Czy zostanie wymieniona we wszystkich iPhone’ach z określonymi numerami seryjnymi (mój jest na „liście”)? Czy serwis po prostu będzie przyjmował te iPhone’y i ustalał, który z nich kwalifikują się do darmowej wymiany baterii?
Ale w gruncie rzeczy co innego jest ważne. Ile osób już za własne pieniądze wymieniło wadliwe baterie, bo ich iPhone’y od dawna działały beznadziejnie krótko? Wątpię, aby ktoś czekał, aż Apple wreszcie się zlituje.
Wpadki zdarzają się każdemu. I wiele firm odwleka możliwie długo rozwiązanie problemu. Ale płacąc „podatek od Apple” spodziewałbym się większego psychicznego komfortu, że kupując „jabłkowe” urządzenie nie wdepnę na minę.
Urządzenia Apple wciąż są znakomite w obsłudze. Waham się jednak, gdy mam powiedzieć, że są również niezawodne.
Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje na PiotrLipinski.pl. Żartuje na Twitterze @PiotrLipinski. Nowa książka „Geniusz i świnie” – o Jacku Karpińskim, wybitnym informatyku, który w latach PRL hodował świnie – w wersji papierowej oraz ebookowej.
---
* zdjęcie główne: Shutterstock