Niesamowita ofiara własnej wielkości. Destiny - recenzja Spider's Web
Woda zaskwierczała pod silnikami futurystycznego ścigacza. Wraz z dwójką towarzyszy sunęliśmy po powierzchni zielonego Wenus, szukając surowców. Na moment przystanęliśmy, aby spojrzeć na ruiny aglomeracji, która za czasów Złotego Wieku przynosiła chlubę rasie ludzkiej. Dokładnie w tym samym miejscu byłem wczoraj. I przedwczoraj. I przed przedwczoraj. Co w tym wszystkim najbardziej niesamowite, powtarzalne Destiny nie było w stanie mnie znudzić.
Wszyscy zostaliśmy zakładnikami Destiny. Prasa nie dostała wcześniej wersji recenzenckich, aby móc ocenić produkt przed jego premierą. Gracze nie mieli werdyktów od zaufanych reaktorów, po omacku biegnąc do sklepu, w akompaniamencie olbrzymiego, niesamowitego wręcz hype’u.
Nikt z nas tak naprawdę nie wiedział, czym jest Destiny. Większość czuła jednak, ze musi w to zagrać. Bo znajomi grają. Bo beta była świetna. Bo nad alfą się ludzie rozpływali. Bo reklamy niesamowite. Powodów było mnóstwo, tak samo jak dzisiaj wielu ma mnóstwo powodów, aby czuć się rozczarowanym.
Gdybym miał do czegoś porównać, Destiny, nie byłoby to ani Halo, ani Borderlands. Grze Bungie najbliżej do… Diablo 3. Naprawdę nie przesadzam.
Destiny jest zbudowane na dokładnie tych samych trzech filarach, co hit Blizzarda. Po pierwsze grind, czyli ulepszanie postaci i ekwipunku. Po drugie powtarzalność, czyli przechodzenie tych samych misji raz za razem. Po trzecie kooperacja, czyli wspólna zabawa do trzech znajomych formujących drużynę ogniową.
Chociaż na pierwszy rzut oka Diablo 3 i Destiny różni praktycznie wszystko, to tylko kosmetyka, gruba warstwa pudru i makijażu. Mechanika, będąca filarem omawianej gry, jest dokładnie taka sama. Gdyby zamienić widok z pierwszej osoby na kamerę z lotu ptaka, gdyby otoczkę sci-fi podmienić otoczką fantasy, klasy titana, warlocka i huntera wymienić na barbarzyńcę, czarodzieja i łowcę demonów, bylibyście zdumieni, jak wiele wspólnego mają obie produkcje.
Największą i najbardziej istotną wartością wspólną dla Destiny i Diablo 3 jest uzależnienie gracza od tytułu. Muszę przyznać, że gra przykuła mnie łańcuchami do telewizora. Poświęciłem jej znacznie więcej czasu, niż innym tytułom i wciąż nie osiągnąłem wszystkiego. Tak zwany „end game”, czyli rozgrywka po osiągnięciu 20 poziomu doświadczenia, jest ogromny. Różnorodność misji, trybów gry, zmiennych, modyfikatorów i warunków jest olbrzymia. Za każdym razem mam co robić w Destiny i codziennie jest to nieco inna aktywność ku chwale naszej nacji.
Producenci nie przesadzili z twierdzeniem, jakoby gracze robili wszystko, aby stać się żywą legendą.
Planeta za planetą, misja za misją, pocisk za pociskiem Destiny to po prostu ulepszanie swojego awatara, czyniąc z niego międzyplanetarnego herosa. Tak jak w przypadku Diablo, tak i tutaj zawsze pojawia się kolejny poziom trudności czy cięższa wariacja znanego nam już przeciwnika. Po jednym wyzwaniu zawsze czeka już następne, gra z kolei nigdy nie daje nam odpocząć.
Twórcy z Bungie to naprawdę chytrzy specjaliści. Zamiast pracować nad niepowtarzalnymi zadaniami, scenariuszem czy dialogami, producenci Halo opracowali po prostu system. Chociaż zimny i niemal w pełni zautomatyzowany, ten zawsze będzie miał coś do zaoferowania graczom.
Nawet dzisiaj, w dniu pisania tej recenzji, wysokopoziomowi gracze mogą po raz pierwszy wziąć udział w niezwykle trudnych, wymagających kooperacji sześciu znajomych „rajdach”. Mecze PvP z dodatkowym doświadczeniem co kilka godzin, codzienna misja do wypełnienia z heroicznym modyfikatorem, cotygodniowy „strike”, comiesięczny „rajd” – w Bungie stworzyli doskonałą siatkę powiązanych ze sobą naczynek, które zatrzymają gracza na długie tygodnie, o ile nie miesiące. To jak pajęczyna strun, na których klienci Bungie grają dokładnie tak, jak przewidzieli deweloperzy. Coś jednak poszło nie do końca z planem.
Olbrzymia, rozpasana kampania reklamowa sfinansowana pieniędzmi Activision zaczyna mścić się na twórcach.
W momencie premiery nikt nie wiedział, czym naprawdę jest Destiny. Nawet pominięci przez wydawcę dziennikarze growi. Wielu oczekiwało niesamowitej, filmowej, epickiej kosmicznej strzelaniny, na miarę futurystycznego Battlefielda czy Call of Duty. Producenci sami również nie robili nic, aby studzić zapał. Wręcz przeciwnie – napełniali jeszcze bardziej balon, który musiał w kocu pęknąć. No i pękł.
Redaktor Polygona wystawił tej grze ocenę 6 na 10. Rodzime Gry-Online zaproponowały notę 6,5. To bardzo mało, biorąc pod uwagę wcześniejszy medialny szum. Doskonale rozumiem wszystkie nieprzychylne recenzje. Każda z nich jest słuszna, w każdej jest racja i na każdą zasłużył sobie globalny wydawca.
Mimo zrozumienia, a nawet popierania krytycznych ocen, sam z Destiny bawię się świetnie. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta – paczka świetnych znajomych.
Destiny rozgrywane w pojedynkę jest smutnym szkieletem tego, czym w przyszłości może stać się niesamowita i oryginalna seria. Wtedy gra Bungie staje się chłodna, smutna, pusta i zimna. To po prostu strzelanie do tych samych przeciwników w zmieniających się lokacjach o niesamowicie ładnych miejscach widokowych. Idź na miejsce A, rozpocznij skanowanie terenu, powstrzymaj kolejne fale przeciwników, idź w miejsce B, rozpocznij procedurę na nowo – tak wygląda Destiny dla jednego gracza.
Grając solo można jedynie wyrządzić sobie krzywdę, stracić czas oraz pieniądze. Producenci w żaden sposób nie zabezpieczają samotnego wilka. Fabuła jest napompowana i patetyczna, ale w gruncie rzeczy miałka oraz banalna. Scenariusz praktycznie nie istnieje, natomiast sam świat, chociaż niesamowicie oryginalny i ciekawy, nie daje się poznać bezpośrednio w grze, a z poziomu bazy danych zawartej w aplikacji pomocniczej na smartfony i tablety.
Jeżeli przeczytaliście recenzje opierające się na wrażeniach z 20 pierwszych poziomów doświadczenia i trybu fabularnego, to tak naprawdę nic nie przeczytaliście.
Prawdziwa zabawa rozpoczyna się dopiero po uzyskaniu 20 poziomu doświadczenia, z paczką znajomych do dyspozycji. Już teraz czuć, że Destiny to przedsięwzięcie rozplanowane na miesiące DLC i rozszerzeń. W grze stale pojawiają się nowe tryby i lokacje. Poziom trudności galopuje do przodu, broń i pancerze stają się coraz bardziej epickie, a przeciwnicy wymagający. Chociaż powtarzalne i schematyczne, Destiny na pewno jest żywe. Tego z kolei nie można napisać o oskryptowanych i filmowych strzelaninach.
Gra Bungie z całą pewnością nie jest dla każdego. Aby bawić się z tytułem tak, jak chcą tego producenci, musicie spełnić kilka niezbędnych warunków. Powinniście mieć drużynę zgranych znajomych. Powinniście lubić gry pokroju Diablo oraz Borderlands. Powinniście przepadać za kooperacją i grupowym działaniem. Powinniście również mieć kilka wolnych dni, a nawet tygodni na naprawdę epicką przygodę. Powtarzalną, schematyczną, ale jednak zapierającą dech w piersiach.
Destiny już teraz posiada wspaniałą mechanikę, która cieszy na każdej płaszczyźnie. Pociągnięcie za spust broni daje radość. Wykonywanie grupowych misji daje radość. Awansowanie z poziomu na poziom daje radość. Teraz producenci muszą zrobić wszystko, aby tchnąć w swoje głośne, rozdmuchane do nieprzyzwoitych rozmiarów dzieło prawdziwą duszę.