Piotr Lipiński: APPLE ZEPSUŁO ŚWIAT, czyli podstępne smartfony
Apple zmieniło świat. Być może na gorsze. A wraz z nim cała reszta: Samsung, LG, HTC, Microsoft. Wszyscy, którzy rozpuszczali wirusa smartfonowej zarazy.
Te małe świecące pudełeczka zwane smartfonami zajmują się głównie odwracaniem naszej uwagi od życia. Pochylamy się nad nimi z radością Indian widzących kolorowe paciorki. Nie dostrzegamy, że za te paciorki oddajemy coś bardzo cennego. Oddajemy naszą ziemię, na której żyliśmy od pokoleń.
Zabrzmiało patetycznie – i tak miało być.
To jest niestety smutna myśl, do której z dnia na dzień jestem coraz bardziej przekonany. A już ostatecznie skłoniły mnie do niej ostatnie wakacje. Być może dziś pytanie już nie brzmi, jakiego rodzaju smartfona potrzebujemy - ale czy w ogóle.
Śmiałem się dotąd z rysunków pokazujących ludzi siedzących przy stoliku w restauracji i pochylających się nad swoimi smartfonami, zamiast rozmawiać ze sobą. Śmiałem się dopóki nie spostrzegłem, że to już nie wyjątkowa, komiczna sytuacja ale po prostu codzienność. Masowe zjawisko. Liczba osób blisko współżyjących ze swoim smartfonem jest wielka jak Burdż Chalifa w Dubaju.
Kto nie wie, co to za budynek, błyskawicznie może sprawdzić w swoim smartfonie. I z tego właśnie wynika główny problem – smartfony są podstępne. Pragną zniszczyć nasze życie, ale najpierw je ułatwiają.
To jak darmowa „działka” dla narkomana na zachętę.
Kiedy ostatnio znajoma zapomniała nazwy piwa z pewnego browaru, błyskawicznie wyciągnąłem smartfona z kieszeni i wyguglałem nazwę. Znajoma powiedziała: - Nie ściągaj, ale ja już na nią nie zwracałem uwagi, bo przy okazji sprawdziłem pocztę, prognozę pogody i na dłuższą chwilę wyalienowałem się z towarzystwa siedzącego przy stoliku.
Smartfony dokonały cudu – oddzieliły nasz umysł od całej reszty, składającej się z wątroby, śledziony i żołądka. Kiedy nasz przewód pokarmowy oczekuje na sushi w Warszawie, nasz umysł odfruwa do Tokio. Albo odwrotnie. To jakaś forma życia pozagrobowego - ciałem jesteśmy gdzie indziej, a duch się oddziela i wędruje gdzie indziej.
Może w restauracjach powinni zakazać korzystania ze smartfonów? W trosce o klientów i ich relacje międzyludzkie. I żeby nie wpadały do zupy.
Powoli już przecież nikogo nie dziwi fakt, że jego sąsiad smyra palcem po smartfonie, zamiast powiedzieć coś ciekawego. Albo nawet głupiego. Ale żeby w ogóle przemówił, zamiast wgapiać się w kolorowy ekranik.
To małe pudełeczko znakomicie umożliwia kontakt z odległym światem. I znakomicie odcina związek ze światem najbliższym. Zamykamy się ze swoim smartfonem w jakiejś bańce, która lewituje bez związku z otoczeniem.
Czas, jaki ludzie spędzają nad ekranami smartfonów, jest niepokojący. Obserwacja dotyczy również mnie. Smartfon niepostrzeżenie wyrywa znaczną część mojego życia. Owszem, wykonuję na nim sporo czynności, które w innym wypadku robiłbym na komputerze. Ale jednak zajmowałbym się nimi w jakimś ustronnym miejscu, a nie wśród znajomych. Padłem więc ewidentnie ofiarą smartfonowej zarazy.
Szczepionki na razie nie wynaleziono.
Dlaczego jednak wybrzydzam na Apple, skoro smartfony istniały już wcześniej? Pamiętam, jak cieszył mnie kalendarz w telefonach z Symbianem i Windowsami. A potem Automapa, nawigacja samochodowa, która uwolniła mnie od zmagania się z wielkimi płachtami papierowych map.
Smartfony oczywiście istniały już wcześniej, ale to dopiero Apple wprowadziło je pod strzechy. Choć biorąc pod uwagę ceny, te strzechy należy rozumieć bardzo umownie.
Niestety Apple dokonało rzeczy najgorszej – stworzyło „komórkę”, w której wygodnie korzysta się z Internetu. Wcześniej, w czasach urządzeń symbianowych i windowsowych, przypominało to piekielne katusze. Ale kiedy już ten wygodny Internet zawędrował do mojej kieszeni, rozpoczął się niepokojący proces: świat wirtualny był w każdej chwili tak blisko, że odwracał uwagę od otaczającej niezbyt porywającej rzeczywistości. Bo przecież fajniej popatrzeć w smartfonie na zdjęcia z Machu Picchu, niż rozejrzeć się po rynku w moim rodzinnym mieście. Albo przeczytać w nim wywiad o wielkim zderzaczu hadronów, niż posłuchać, co kumpel ma do powiedzenia o swojej ostatniej samochodowej stłuczce. Wreszcie doszliśmy do etapu, kiedy ciekawiej zobaczyć, co znajomi wrzucili na fejsa, niż pogadać z przyjaciółmi siedzącymi obok.
Smartfony dość łatwo zmieniły nasze życie, bo nigdy wcześniej nie nosiliśmy w kieszeni takiego bogactwa przeróżnych możliwości. Od kiedy mamy smartfony, jednym ruchem ręki możemy wyciągnąć z kieszeni cały świat. A nawet wszechświat, jeśli postanowimy pograć w jakąś kosmiczną strzelankę.
To w gruncie rzeczy nie jest uzależnienie od elektroniki, to nie jest przejaw gadżeciarstwa.
To potrzeba innego życia, niż to, które nas otacza. Gdziekolwiek byśmy nie byli, wolimy być gdzie indziej. I robić coś innego, niż robimy.
A będzie jeszcze gorzej. Przecież Apple odgraża się, że stworzyło jeszcze bardziej personalne urządzenie, czyli Apple Watch. W efekcie pewnie jeszcze bardziej angażujące nas w to, co odległe, a nie w to, co bliskie.
Dzięki Apple Watch nie umknie nam już powiadomienie o żadnym mailu oferującym przedłużanie albo skracanie nosa. Dzięki Apple Watch nie będziemy musieli nawet sięgać do kieszeni, wystarczy spojrzenie na nadgarstek, żeby nasz umysł teleportował się do innego miejsca niż to, w którym się fizycznie znajdujemy. Jedyne, co nas może uratować przed tym kolejnym krokiem w stronę przepaści, to fakt, że projektowanie smartwatchy powierzono przybyszom z planety, na której życie trwa kilkanaście godzin. Dlatego imponują im urządzenie, które wystarczy ładować raz na pokolenie.
W zeszłym tygodniu niemal oszalałem ze szczęście, że przynajmniej przez rok nie kupię Apple Watcha. Kiedy Tim Cook pokazał złotą wersję, podejrzewałem, że za chwilę powie:
- To żart. Wykradliśmy projekt Samsungowi. Żebyście mogli się pośmiać.
Nie kupię więc na razie Apple Watcha, bo rani moje uczucia estetyczne. Chyba, że zepsuje się mój treningowy zegarek Garmina. Apple Watch może być całkiem niezłym urządzeniem treningowym. Cenowo zdoła konkurować z najdroższym zegarkiem Garmina z serii Forerunner. A prawdopodobnie umożliwi korzystanie z dowolnego serwisu, Endomondo, RunKeepera czy co tam jeszcze da się zainstalować. I na dokładkę sam zmierzy puls na nadgarstku, nie trzeba będzie na klatkę piersiową zakładać tego paskudnego paska od Garmina.
I już mnie trafiliście! I już Apple Watch zdobył pierwszy przyczółek w mojej głowie.
Najpierw wytłumaczę sobie, że Apple Watch jest dobry do biegania, a potem to już pójdzie jak tsunami. Obudzę się w gronie znajomych wgapiających się w swój nadgarstek.
Trochę tęsknię do czasów, kiedy komórka służyła tylko do rozmów i wysyłania sms-ów. O matko, przecież to chore! Nie tęsknię do epoki, kiedy telefon stał karnie w domu. Ja już chyba nie wyobrażam sobie świata bez przenośnych telefonów. Bez tej elektronicznej smyczy, która łączy mnie z dowolną osobą, która zna mój numer.
Ktoś może rzec: to kup staromodny telefon z małym ekranem i nie marudź. Wydasz na pewno mniej niż na swojego iPhone’a.
Niestety - to nie takie proste. Najpierw musiałbym przejść jakąś terapię. Na szczęście adres kliniki z pewnością znajdę sięgając po smartfona.
Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje na PiotrLipinski.pl. Żartuje na Twitterze @PiotrLipinski. Nowa książka „Geniusz i świnie” – o Jacku Karpińskim, wybitnym informatyku, który w latach PRL hodował świnie – w wersji papierowej oraz ebookowej.
Drugie zdjęcie pochodzi z Shutterstock.