Wiedźmin w Hollywood i Nicolas Cage w roli głównej, czyli o tym jak poważne media dały się złapać na dowcip z brodą
Znajomy podesłał mi link do piorunującej informacji, na którą jako fan prozy Sapkowskiego czekam od lat. Nasz polski towar eksportowy w postaci Wiedźmina trafi w końcu na salony. Biały Wilk wyląduje po raz kolejny na srebrnym ekranie, a tym razem w rolę pogromcy potworów ma wcielić się Nicolas Cage... hm, czy tylko coś mi tutaj nie gra?
Na kinowego Wiedźmina czekam niecierpliwie. Szkoda tylko, że opis produkcji nie napawał entuzjazmem. Tak jak Nicolasa Cage'a uwielbiam, to do Geralta ni w ząb ni w oko on nie pasuje… No ale do pierwszego kwietnia jeszcze dużo czasu, a źródłem informacji jest w końcu niezawodny Filmweb.pl! W przypływie emocji podzieliłem się informacją ze znajomymi i obserwującymi w social media - wiem, że na Facebook, Google Plus i Twitterze jest cała masa fanów Wiedźmina.
Ale wtopa!
Sytuacja miała miejsce wczoraj i niestety, po kilku minutach, musiałem spuścić uszy po sobie i usunąć wpisy. Problem w tym, że ten podesłany wczoraj przez kumpla link do newsa o kinowym Wiedźminie z Hollywood tak naprawdę okazał się... dowcipem primaaprilisowym i to pochodzącym z 2012 roku! Cóż, jednak inspirującego artykułu o tym, jak to gra komputerowa o słowiańskim bohaterze świata fantasy trafia do Fabryki Marzeń, na Spider’s Web przynajmniej na razie nie będzie.
Felerny link do wpisu wrzuciłem w swoje social media. Chociaż udało mi się usunąć go po chwili, to i tak rozszedł się on wśród moich znajomych niczym te oklepane kręgi na wodzie. Share, share, share i informacja leci dalej… Na szczęście nie minęła chwila i wszyscy zainteresowani dostali powiadomienie z komentarzem, że to tylko smutny żart i sprawa rozeszła się po kościach.
A tak mi się przynajmniej wydawało.
Nie sposób prześledzić, dlaczego dwuletni dowcip Filmwebu o hollywoodzkim Wiedźminie z Nicolasem Cage’m w roli głównej wrócił do mnie akurat wczoraj. Dziś okazało się zresztą, że moja wpadka z polubieniem i udostępnieniem to mały pikuś, bo ten zmyślony news sprzed trafił… na oficjalną stronę telewizji AXN Polska. Niestety bez kontekstu, więc czytelnicy serwisu potraktowali tą informację jak najbardziej serio. Nic dziwnego, bo nie mieli nawet szansy, by sprawdzić primaaprilisową datę źródła i dodać sobie dwa do dwóch.
Wpis na AXN Polska wisiał dość długo, a wpadkę zaczęli zgłaszać użytkownicy. Podobnie jednak jak u mnie wczoraj, kręgi po wodzie zdążyły się rozejść. Nie minęła chwila, a pojawiły się republikacje tej sensacyjnej wiadomości - dał się złapać na to nawet magazyn Wprost. Na tym udało się najwyraźniej ten głuchy telefon zatrzymać, bo AXN Polska i Wprost zdążyły usunąć swoje wpisy, zanim poszło to dalej. Pozostał tylko mały ślad w Google i na stronach agregujących linki do treści z Wprost, zapewne z automatu.
Oczywiście jak mówią, kto jest bez winy, niech pierwszy kamień rzuci.
To normalne, że każdemu media workerowi goniącemu za newsem może zdarzyć się taka wpadka, jak w przypadku tego nieszczęsnego Geralta z Rivii. Nam na Spider’s Web też ostatnio, przy okazji powrotu Billa Gatesa do Microsoftu, udało się nadepnąć na taką minę. Byłbym zwykłym hipokrytą, gdybym miał za złe wpadkę telewizii AXN Polska - co nie znaczy, że mam odmówić sobie skomentowanie zjawiska, które jest za sytuację pośrednio odpowiedzialne.
Taka jest polska sieć: news jest gorący, to publikujemy. Sam w końcu dałem się złapać, tylko na szczęście prywatnie, a nie służbowo - zanim zdążyłem przekazać “sensacyjną wiadomość” czytelnikom Spider’s Web, przyjrzałem się wiadomości i sprawdziłem godzinę tej nieszczęsnej publikacji na Filmwebie… I nie dziwię się w sumie Wprostowi, który AXN Polska potraktował za wiarygodne źródło.
Zaznaczę wyraźnie: nie mam w intencji krytykować Wprostu i AXN Polska.
Chciałem tylko zwrócić uwagę na to, jak news potrafi żyć niczym plotka własnym życiem. Wpis AXN Polska wywołał dziś po prostu na chwilę uśmiech na mojej twarzy, bo ktoś po drugiej stronie światłowodu dał się zrobić w balona w ten sam sposób, jak ja wczoraj. Tylko tak naprawdę to nie jest wcale wesoła sytuacja, a raczej smutny dowód na to, że nawet te poważne media internetowe potrafią żyć w oderwaniu od rzeczywistości.
Użytkownikom weryfikować dane będzie teraz coraz trudniej. Internet pędzi, a w czasach FOMO i istnego przesytu informacji nie sposób za tym nadążyć. Kto ma czas na sprawdzanie i dociekanie, co jest prawdą, a co wypaczonym obrazem rzeczywistości? Ile informacji przyswoiliśmy mimochodem, czytając nagłówki w feedly i social media, które są wierutną bzdurą? Aż boję się pomyśleć.
Przekleństwo web 2.0
Portale internetowe konkurują ze sobą o uwagę internautów. Serwisy serwujące newsy mają wybór: przygotowywać materiały zgodnie ze sztuką dziennikarską, korektą i sprawdzeniem źródeł, który mało kto przeczyta, albo… opublikować tekst z szybkością światła i zostawić wytykanie literówek i innych baboli czytelnikom.
Na szczęście to nie jest druk, gdzie strzelony byk na zawsze zostanie w firmowej piwnicy, zwanej archiwum. W internecie nie trzeba drukować erraty, nie trzeba prostować na łamach następnego wydania - starczy jeden klik w CMS-ie i błąd znika i zostaje po nim tylko widmo w Google i social mediach, gdzie zaraz przykryją go nowo wygenerowane przez ludzkie masy treści.
Sieć to linki
Wiecie jednak, jaka jest różnica między polską, a zachodnią siecią? Czytając poranne newsy technologiczne ze Stanów i USA jestem w stanie prześledzić ręcznie faktyczne źródło wiadomości, nawet jeśli informację przeżuło i wypluło po drodze, nie przesadzając, dziesięć serwisów po kolei. W polskiej sieci to nie do pomyślenia, bo Polacy, tak po prostu, wstydzą się linkować i boją się, że uciekną im czytelnicy.
Spotykam się natomiast codziennie z praktykami zgoła odmiennymi. Już bez wytykania palcami, bo jaki koń jest, każdy widzi. Źródło jako linki do strony głównej - a nie pierwotnego tekstu będącego inspiracją, często nawet nieklikalne - to standard. Widziałem już serwisy podajace w źródle nazwę strony z podkreśleniem, pokolorowaną na niebieskiego, a po najechaniu kursorem okazuje się, że to zwykły tekst. Moim ulubionym zabiegiem jest chyba linkowanie w źródle… do słów kluczowych i tagów w obrębie serwisu.
Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu 2.0?
Rozumiem, że strony nie chcą, żeby użytkownicy uciekali. Mniej odsłon to w końcu mniej pieniędzy od reklamodawców. Szkoda tylko, że na tym przegrywają użytkownicy. Jak ktoś się uprze, to naprawdę znajdzie pierwotny wpis, tylko straci przy tym nieco czasu. Inna sprawa, że takie odniesienie do źródła może być też całkiem niezłym, wybaczcie za kolokwializm, dupochronem. W poruszonym wiedźminowym przykładzie w takowy wyposażył się Wprost; zabrakło go natomiast w tekście od AXN Polska.
O tym, jak taka błędna spirala potrafi się sama napędzać można przekonać się też na przykładzie Wikipedii. W końcu zdarza się, że pojawia się wpis na Wiki - ktoś go cytuje, a potem ten sam cytat staje się… źródłem dla opisu danego hasła. Tak jak samospełniająca się przepowiednia, czy coś w tym guście. W wywiadzie typu AMA w serwisie Wykop jeden z administratorów Wikipedii opisał nawet takie jedno hasło, które stało się z tego powodu sławne.
Przykład hollywoodzkiego Wiedźmina z Nicolasem Cage'm pokazuje, że nie potrzeba serwisu w stylu świetnego Aszdziennika [zobacz nasz wywiad z jego twórcą], żeby zrobić w sieci głuchy telefon i zasiać plotkę. Wystarczy, że jeden ktoś zapomni drugiego kwietnia zmienić nagłówek dostępnego z poziomu wyszukiwarki Google żartobliwego primaaprilisowego wpisu na wyraźne “to był żart”, a drugi ktoś trafi na to z wyszukiwarki i nie sprawdzi daty.
A przecież już Albert Einstein pisał, żeby nie wierzyć cytatom w internecie.
źródło Einsteina: Demotywatory