Piotr Lipiński: FACEBOOK NIENAWIŚCI, czyli pozabijajmy sobie razem
Mam ochotę krzyknąć: zamknijcie do diabła ten cholerny Internet! Bo narodziła się w nim nie wirtualna, ale chora rzeczywistość.
Wojciech Tochman, wybitny reporter, autor wielu znakomitych książek, zgłosił Facebookowi do zamknięcia jedną ze stron. Szalenie ostatnio modnych, powiem cynicznie. Strona nosi tytuł „Śmierć dla Trynkiewicza”.
W odpowiedzi otrzymał od Facebooka informację: „Zapoznaliśmy się ze stroną zgłoszoną przez Ciebie z powodu zawierania wiarygodnych gróźb użycia przemocy, ale stwierdziliśmy, że nie narusza ona dokumentu Standardy społeczności”. Ponadto Facebook pochwalił Tochmana: „Zgłoszenia takie jak to przyczyniają się do poprawy bezpieczeństwa na Facebooku i stwarzania tu przyjaznego miejsca”. Jeżeli więc zamierzacie kogoś zamordować, to Facebook zadba, aby być dla was przytulnym miejscem.
Trudno powiedzieć, jakie to inne groźby musiałyby się pojawić, aby Facebook uznał, że strona koliduje z jego regulaminem. Bo nie spodziewam się, żeby wystarczyło naruszenie zdrowego rozsądku.
Może gdyby strona nosiła dosłowny tytuł „Zatłuczmy Trynkiewicza cepami”? Ale wtedy pewnie administrator Facebooka musiałby sprawdzić w Wikipedii, co znaczy to archaiczne słowo „cep”. „Trynkiewicz do gazu!” – a cóż w tym złego, że ktoś chce wysłać Trynkiewicza do gazowni? „Killnąć Trynkiewicza!” – o, tu może zapaliłoby się światełko ostrzegawcze w głowie zarządcy.
Rzecz jednak nie ogranicza się do przypadku Trynkiewicza. Nie ma też nic wspólnego ze sporem, czy państwo może stosować karę śmierci. Dyskusja, jak zabezpieczyć społeczeństwo przed Trynkiewiczem, to zadanie dla fachowców. Wymiar sprawiedliwości to skomplikowany proces, a nie głosowanie na forach. Równie dobrze jednak możemy sobie wyobrazić, że Facebook nie miałby nic przeciwko, gdyby w jego serwisie powstała strona nawołująca do zamordowania piszącego albo czytającego te słowa. „Śmierć dla Lipińskiego!” - proszę bardzo. „Śmierć dla Pająka!” jeszcze lepiej, bo pewnie da się wyświetlić więcej reklam. A teraz jeszcze „Śmierć dla Tochmana!”, bo zaszokowała go reakcja Facebooka.
Trzeba to powiedzieć wprost – postawa pracowników Facebooka, których nie uderza zwrot „Śmierć dla…”, śmierć dla kogokolwiek, jest skandaliczna.
Trudno uwierzyć, że takim ludziom powierzono zarządzanie jakąkolwiek przestrzenią publiczną.
Że to standardowa odpowiedź z automatu? Lekceważenia użytkowników, na których się zarabia, nic nie tłumaczy, również intelektualne lenistwo.
Kilka faktów jest w tej sprawie niepodważalnych. W polskim prawie morderstwo jest zbrodnią. Nawoływanie do popełnienia zbrodni – czyli w tym przypadku zabicia Trynkiewicza – jest przestępstwem. Tak samo, jak zamordowania kogokolwiek innego. Powtarzam – to są sprawy bezdyskusyjne, wynikające bezpośrednio z prawa karnego. Nie mają nic wspólnego z czyimiś przekonaniami. Dopóki pewne normy obowiązują, każdy musi im się podporządkować. Nawet administratorzy Facebooka, choćby ich nie znali. Od czasów rzymskich przyjmujemy zasadę „igorantia iuris nocet”, czyli nieznajomość prawa szkodzi.
Inni Facebookowicze przy okazji tej historii przekonywali, że serwis pewnie zmieni swoje zdanie, gdy dostanie więcej zgłoszeń, dotyczących skandalicznej strony. Namawiali więc do wysyłania kolejnych. To bez wątpienia szlachetna postawa, a na dokładkę poparta racjonalnym podejściem do reguł rządzących siecią. Ale właśnie te zasady stają się wynaturzeniem i wywołują mój sprzeciw. Na litość boską, wymierzanie kary za zbrodnię nie podlega głosowaniu w Internecie! To nie statystyka decyduje, czy ktoś popełnił przestępstwo i co z nim zrobić.
Tego nie wolno akceptować, bo inaczej Internet przekształci się w wynaturzoną sieć, w której ludzie będą pochwalać kamieniowanie ku uciesze gawiedzi.
Zdawkowa odpowiedź, jaką otrzymał Wojciech Tochman, to przykład absurdu, który zaczynamy akceptować w natłoku bitów. Bo kto tam będzie zawracał sobie poważniej głowę jednym zgłoszeniem, dopiero jak dostaniemy kilkadziesiąt albo kilkaset przyjrzymy się bliżej. W żadnym razie jednak nie przekonują mnie argumenty, że w Facebooku pojawia się zbyt dużo treści, aby administratorzy rzetelnie analizowali strony do usunięcia. To nie treści jest za dużo, ale administratorów za mało. Tłumaczenie, że nie można zapanować nad własnym narzędziem, tworzy poczucie funkcjonowania ponad prawem.
Taki sposób myślenia nie narodził się dzisiaj. Zwolennicy wyimaginowanej absolutnej wolności w sieci od dawna przekonują, że Youtube nie może sprawdzać, czy Internauta nie wrzucił przypadkiem znanego filmu, a Facebook, czy nie grozimy komuś śmiercią.
Otóż nieprawda. Jeśli ktoś nie panuje nad swoją usługą, to niech się zajmie czymś innym. To wielkie firmy internetowe wmawiają wszystkim, że jedynie udostępniają narzędzia, a od samych Internautów zależy, jak je wykorzystają. Jasne: paser nie odpowiada za handel skradzionymi smartfonami. Jedynie z wrodzonego altruizmu i w obronie wolności obrotu gospodarczego udostępnia złodziejom swoje pośrednictwo.
Z punktu widzenia Facebooka najważniejszy jest ruch. A ten można napędzać dyrdymałami o dziwnie pojmowanej wolności. To on przynosi dochody. Manifesty o internetowej swobodzie od dawna piszą działy PR. Nie uwzględniają w nich jednak żelaznej zasady demokracji: „wolność machania pięścią kończy się przed moim nosem”.
Facebook, zamiast usuwać skandaliczną stronę, wolałby pewnie, aby powstała kolejna „Nie dla śmierci dla Trynkiewicza”. W końcu przecież każda gorąca dyskusja pozwala wyświetlić więcej reklam.
Ta historia ma również inny szokujący aspekt. Oto założyciel strony „Śmierć dla Trynkiewicza” nie ma oporów, żeby popełniać przestępstwo na oczach wszystkich użytkowników Internetu. Z głupoty, dla draki, po pijaku, z własnego wyobrażenia o sprawiedliwości - czyli generalnie, jak w normalnym życiu, tyle że przy potencjalnie miliardowej widowni. Jedną rzecz Internet z pewnością zmienił: jeszcze nigdy w historii ludzkości idioci nie mieli tak wielkiej widowni.
Ciemna strona Internetu to nie tylko „piractwo” czy sieć „Tor”. To również najgorsze instynkty, które kryją się w normalnym życiu, by wyskoczyć na żer wśród bitów. A tu trafiają na znakomitą pożywkę, bo sieć kieruje się stadnymi odruchami, bo w sieci nie ma policji, która zapanuje nad Internautami podniecającymi się linczem na kolejnej osobie. Agresja kryje się za anonimowymi nickami i awatarami, wybucha między klasówką z biologii i fizyki, między sprzedaniem kredytu a rozmową z niezadowolonym szefem.
Z internetową kloaką musimy walczyć. Jeśli będziemy akceptować takie wynaturzenia, to z czasem nikt już nie potraktuje Internautów jako poważnej społeczności. Politycy bez problemu ośmieszą każdy protest, który będzie miał źródło w sieci. A wyborcy przyznają im rację, bo sami od dawna nabiorą przekonania, że Internet wydobywa z ludzi najciemniejszą stronę.
Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje na piotrlipinski.pl. Żartuje ze świata na Twitterze. Nowy ebook „Humer i inni” w księgarniach Virtualo, Empik, Amazon oraz Apple iBooks.
Zdjęcia bloody, gun tied in a knot, Facebook introduced a new design for Like and Share buttons oraz Facebook is an online social networking service pochodzą z serwisu Shutterstock.