Killzone: Shadow Fall – przepiękna prezentacja nowych możliwości, lecz bez duszy – recenzja Spider’s Web
Killzone: Shadow Fall powala, kiedy przychodzi nam rozmawiać o aspekcie wizualnym. Tak ślicznej i zapierającej dech w piersiach gry nie widziałem na konsoli nigdy wcześniej. Killzone to zupełnie nowa jakość, która deklasuje pozostałe tytuły, nawet pokroju czwartego Battlefielda. Niestety, wraz z powalającą grafiką nie idzie w parze zachwycająca rozgrywka. Shadow Fall jest niczym wydmuszka – bardzo apetycznie wyglądająca z zewnątrz, ale pozbawiona słodkiego środka. Zabrakło elementu, który mógłby sprawić, aby dzieło Guerilla Games zostało czymś więcej, niż tylko pokazem nowych możliwości.
Killzone: Shadow Fall to bez wątpienia najpiękniejsza gra, jaka została wydana na konsolę
Od pierwszych minut z tym tytułem czułem, że faktycznie mam do czynienia z nową jakością, której nie uświadczą posiadacze konsol aktualnej generacji. Call of Duty: Ghosts czy Assassin’s Creed 4: Black Flag – tutaj nie ma mowy o żadnych graficznych fajerwerkach. To po prostu dogonienie komputerowego standardu. Killzone jest inne. To naprawdę coś nowego, coś, czego wcześniej nie uświadczyłem, pomimo setek niepowtarzalnych godzin z Xboksem 360 oraz PlayStation 3.
Graficzną wielkość Shadow Fall poczułem po raz pierwszy podczas lotu nad miastem Vektą, z bohaterem opowieści znajdującym się na pokładzie latającego pojazdu. Budynki wyrastające jeden po drugim, morze skąpane w blasku słońca oraz górskie szczyty w tle, dodatkowo dziesiątki innych powietrznych maszyn, ogródki na dachach – wszystko to złożyło się na kapitalną całość. O ile nie ma mowy o żadnej graficznej rewolucji, tak rozmach tego typu lokacji budzi podziw i uśmiech od ucha do ucha, niezależnie od sztuczek twórców, aby wygenerować właśnie tego typu widoki.
Killzone: Shadow Fall to przede wszystkim ogromna skala. Czy to wcześniej wspomniana Vekta, czy też miasto złożone z dziesiątek tysięcy kontenerów (nie przesadzam), ogromny mur dzielący zwaśnione strony konfliktu czy też skąpany w deszczu Nowy Helghan – każda z lokacji to pokaz epickich widoków, na skalę znacznie większą, niż cokolwiek wcześniej mogli widzieć konsolowi gracze. W nowym Killzone prześliczny jest nawet kosmos, z dziesiątkami kawałków śmieci rozrzuconych wokół gracza.
Na przepiękne widoki twórcy nałożyli bardzo gęste filtry graficzne, mające przykryć wszelkie niedoskonałości. Wzorem Battlefielda, smugi światła non stop wpadają w oko gracza, posadzki błyszczą się od padającego deszczu natomiast malutkim drobinkom pyłu w zakurzonych pomieszczeniach możemy przyjrzeć się z bliska, o ile dzienne światło wpada do pomieszczenia z odpowiedniej strony – kapitalny efekt.
Na tym polu modele postaci prezentują się co najwyżej poprawnie. Tutaj nie ma mowy o żadnych wodotryskach, nie licząc znacznie bardziej żywych facjat, w porównaniu do poprzednich odsłon. Twórcy słusznie postawili na mimikę oraz oczy, podobnie jak geniusze z Valve. Dzięki temu bohaterowie opowieści zdają się posiadać własne emocje i świdrują gracza spojrzeniem. Niestety, wraz z przekonującą posturą i grą mięśni twarzy nie idą w parze ciekawe charaktery, ale o tym za chwilę.
Tej grze po prostu brakuje duszy
Co rozumiem przez taką duszę? Pewną magię, pewien poziom głębi, dopracowania, za sprawą którego gracze chcą wracać do danego tytułu, a przynajmniej mają go w pamięci na długo. Duszę posiada na przykład seria Metal Gear Solid, za sprawą geniusza Hideo Kojimy. Duszą może pochwalić się seria Silent Hill, dzięki kompozytorowi Akirze Yamaoce. Duszę ma nawet Far Cry 3, co zawdzięcza kapitalnej kreacji szalonego i niezwykle charyzmatycznego Vaasa. Co rozczarowujące, nowy Killzone nie posiada żadnej głębi, żadnej magii, niczego z duszy, za sprawą której przykuwam się do ekranu. To po prostu prześliczny shooter, spektakularna prezentacja tego, jak powinny wyglądać gry na PlayStation 4 i niewiele więcej.
Czy to starcia w prześlicznym lesie, czy też wymiana ognia w kosmosie, Shadow Fall pod względem frajdy z rozgrywki jest „jedynie” ponadprzeciętne. Walki sprawiają tutaj frajdę, cieszy wykorzystanie dotykowego panelu, za pomocą którego wydajemy komendy dronowi, przeciwnicy momentami potrafią sprawić trudności, lecz to za mało, aby mówić o najlepszej grze FPS na tę platformę. Gdyby obedrzeć Shadow Fall z prześlicznej grafiki, wychodzi nam dobra, ale nie zachwycają produkcja, która ma ogromną szansę na zdobycie „szóstek” i „siódemek” w oczach recenzentów. Od samego początku ma się wrażenie, że cała para, jaka siedziała w ekipie z Guerilla Games, poszła na stronę wizualną, natomiast sama frajda z rozgrywki nie ma tutaj priorytetowego znaczenia. Po napisach końcowych miałem nieodparte wrażenie, że nowy Killzone powstawał w pośpiechu, aby nie zaliczyć obsuwy wzorem DriveClub’a. Niestety, brak odpowiedniego doszlifowania mści się na twórcach.
Jestem zdumiony ilością niedoróbek w tym tytule
Te dały mi się we znaki już od pierwszych chwil z grą. Wtedy, wcielając się jeszcze w postać małego chłopca, ginąłem raz za razem, bez żadnego konkretnego powodu. Ot, gra mówiła mi, abym nie ruszał się z miejsca, ponieważ zostanę zauważony przez wroga. Jeden krok w obojętnie którą stronę, będąc przypartym do ściany i posiadając stuprocentową ochronę – zgon na miejscu. Po prostu tak życzą sobie producenci. Killzone w żaden sposób nie daje graczowi do zrozumienia, kiedy może zginąć, kiedy nie.
Na platformie kolejowej raz za razem padałem trupem, mimo tego, że pociągi przejeżdżały w znacznej odległości ode mnie. Twórcy zaimplementowali do góry możliwość poruszania się za pomocą liny z hakiem, lecz co mi z tego, skoro połowa tego typu wyczynów kończy się śmiercią z bliżej nieokreślonego powodu.
Shadow Fall posiada dziwne problemy z detekcją kolizji. Kiedy podchodzę do tak zwanych „apteczek”, te spadają na ziemię, wcześniej wisząc w powietrzu. Zdarza się, że podłoga je pochłania, na złość graczowi. Wyrzucona broń lubi zastygać w powietrzu, natomiast postacie niezależne poruszają się jak muchy w smole, reagując na poczynania gracza z olbrzymim opóźnieniem. Zdają się mówić do samych siebie i żyć w zupełnie innym wymiarze, odgrywając swoją scenkę niczym na deskach teatru.
Nowy Killzone to także absurd na absurdzie. W jednym z zadań zostajemy jeńcem wroga, przechodząc szereg kontroli. Mimo bramek i przeszukiwań futurystyczną technologią, wroga frakcja nie jest w stanie wykryć bomby znajdującej się w naszym posiadaniu. Abstrahując już od tego, gdzie umieścił ją bohater na czas rewizji, po powaleniu wroga awatar zdobywa jego broń oraz… drona i podstawowy karabin maszynowy sił Vekty, w żaden sposób niemożliwy do zdobycia na tym terenie. Ten tytuł jest odporny na logikę. Grając miałem wrażenie, że kolejne wydarzenia na ekranie są jedynie wymówką, aby gracz mógł oglądać następne przepiękne widoki. „Hej, pokażmy im kosmos nowej generacji” – powiedzieli w Guerilla Games, zaprojektowali efektowny poziom, po czym dopiero wtedy zaczęli się głowić, jak wysłać w kosmiczny niebyt gracza.
Scenariusz? Jaki scenariusz
Nielogiczności tyczą się również samej fabuły. Ta nie powala i dla osoby, która nie miała wcześniej do czynienia z uniwersum Killzone, może wydać się zupełnie pozbawiona sensu. Wyobraźcie sobie, że za czasów muru berlińskiego ZSRR wypowiada wojnę USA, zamieniając ziemie Amerykanów w radioaktywne rumowisko. Jednocześnie komuniści transportują wszystkich ocalałych Jankesów do siebie, nawet tych w posiadaniu broni. Organizują im miejsce do życia, wysiedlając własnych obywateli, po czym nadają status niezależnego państwa. Mniej więcej tak prezentuje się scenariusz stojący za Shadow Fall.
Odwieczne zwaśnione strony konfliktu muszą znaleźć dla siebie miejsce na jednej planecie, po tym, jak ojczyzna przypominających mundurami nazistów Helghastów uległa zniszczeniu, na skutek wydarzeń z poprzedniej części. Gracz wciela się w ofiarę wysiedlenia, który pała nienawiścią do wroga, zostając elitarnym komandosem jednostki Cieni. Oddzielone ogromnym murem strony konfliktu wiedzą, że wojna to tylko kwestia czasu, natomiast dzierżyciel kontrolera znajduje się w centrum najważniejszych wydarzeń, które mogą doprowadzić do eksterminacji całej rasy.
Dialogi w nowym Killzone zdają się żyć własnym życiem. Niezależnie od mojego skupienia i uwagi, czasami zdają się nie mieć sensu, są wypowiadane w złej kolejności, pomiędzy kolejnymi wygłaszanymi kwestiami panuje przerażająco krępująca cisza, natomiast momentami zdaje się, że aktorzy nie do końca wiedzą, za kogo, po co i dlaczego podkładają głos. Zdarza się, że nie wiadomo, kto wypowiada jaką kwestię, natomiast przekaz płynący od najważniejszych postaci w świecie gry to jeden wielki szum, który napędza jedynie gracza do kolejnych starć. Nikt tutaj nie zadaje pytań, nikt tutaj nie bierze jeńców, liczy się jedynie efektowna wymiana ognia. Fabuła co prawda potrafi zaskoczyć, lecz jej niespójna, poszatkowana forma to oznaka pośpiechu i ogromnej determinacji, aby Killzone zdążyło na premierę świetnej konsoli. Boli.
Killzone może stanowić wzór
Shadow Fall to najlepszy przykład na to, jak powinny wyglądać gry nowej generacji. To wizualna jakość, która może pozytywnie zaskoczyć nie tylko posiadaczy konsol, ale również komputerowych wyjadaczy. Ta produkcja to bez cienia wątpliwości najbardziej atrakcyjny tytuł, w jaki przyszło mi grać na konsoli PlayStation 4.
Poza samą grafiką, Shadow Fall oferuje również kilka perełek, niezapominanych misji, takich jak swobodny spadek w atmosferę pewnej planety czy intensywne starcia w samym środku ślicznego lasu. Z drugiej strony mamy do czynienia z tak naciąganymi momentami, jak niesamowicie nudna eskorta kosmicznego kontenera czy powstrzymywanie kolejnych fal przeciwników, mechanicznie i niesamowicie powtarzalnie. Killzone jest na tym polu niezwykle nieujednolicone, naprzemiennie oferując świetną zawartość z taką, która nigdy nie powinna znaleźć się w tej grze.
Wrogowie uwielbiają zakleszczać się w przejściach, bezwstydnie ocierając się o siebie. Interaktywne przedmioty bardzo często wsiąkają w ściany i podłogi. Twórcy momentami grają na zwłokę, sztucznie wydłużając czas gry, przewidziany na około 10 godzin. Tryb wieloosobowy to jedynie chaotyczny i mało rozbudowany dodatek, który ma się nijak do możliwości oferowanych przez czwartego Battlefielda. Szumnie zapowiadana, alternatywna i polegająca na skradaniu ścieżka dla gracza to mit, który nie zdaje egzaminu w konfrontacji z rzeczywistością. Możliwość przemieszczania się kanałami wentylacyjnymi oraz eliminowania wrogów od tyłu to po prostu za mało. Scenariusz stanowi serię naciąganych i przewidywalnych wydarzeń, natomiast grze brakuje niezbędnych szlifów, które tytułowi w pewnym stopniu nadaje dopiero aktualizacja z numerkiem 1.05.
Killzone: Shadow Fall nie jest idealną grą na początek. To tytuł, którym powinny zainteresować się przede wszystkim osoby chcące zobaczyć, na co już teraz stać PlayStation 4. Jeżeli jesteście miłośnikami pierwszoosobowych strzelanin, w dłużej perspektywie znacznie bardziej opłacalnym będzie zakup czwartego Battlefielda. Dopiero później pomyślcie nad Killzone, jak ognia omijając najnowsze Call of Duty – te, niezależnie od platformy, wszędzie zdaje się być tak samo rozczarowujące.