Zgiń Windowsie, maro poprzedniej ery, niech twój nowy CEO okaże się ukrytą opcją open-source'ową
Powiadają, że nieszczęścia lubią chodzić parami. Prawda to, choć nieszczęście nieszczęściu nierówne. Tym razem padło na aktualizacje dwóch systemów operacyjnych, których używam. Jeden już okiełznałam, drugi wciąż próbuję, a moja irytacja sięga zenitu. Dlaczego, do jasnej cholery, komputery to wciąż dla zwykłych ludzi czarna magia w porównaniu do na przykład tabletów czy smartfonów?
W ciągu ostatniego roku stałam się okropnym użytkownikiem systemów operacyjnych. Aktualizuję je raz na kwartał albo nawet rzadziej, coraz mniej obchodzą mnie cyferki i wersje - ma działać, w nosie mam bezpieczeństwo i o dziwo odkąd tak mam nie stało się nic złego i nienawidzę wszelkich prac konserwacyjnych przy urządzeniach elektronicznych, zarówno w kwestii oprogramowania, ja i sprzętu.
Urządzenie i system mają działać. I już. Mają działać, jeśli chcą się aktualizować, niech to robią, ale niech mechanizm będzie prosty, informuje mnie co chce zrobić i ile to mniej więcej potrwa i niech nie wymaga nic więcej, niż kliknięcie "Aktualizuj". Nie wstydzę się tego - jestem użytkownikiem, dla którego urządzenia to narzędzia, a nie cel sam w sobie, a czas zmarnowany na zabawy z tym wszystkim uważam za marnotrawstwo mojego czasu. Tym bardziej, że za niektóre systemy przecież zapłaciłam, a skoro zapłaciłam, to wymagam więcej niż od darmowych wersji.
Wstrzymałam się kilka dni z aktualizacjami Ubuntu i Windowsa. Chciałam poczekać na opinie i instalować nie jako szczur labolatoryjny. Poczekałam więc i okazało się, że szczurem i tak jestem.
Zaczęłam od Ubuntu. Nie mam zielonego pojęcia dlaczego (pewnie instalacje niezaufanych repozytoriów?), ale menadżer aktualizacji przy próbach pobrania informacji z repozytoriów pokazuje mi taką informację:
A jeśli już uda mu się zaktualizować bufor, to i tak nie może dojść do momentu poinformowania o nowym wydaniu systemu, mimo że w ustawieniach wszystko jest w porządku. To jednak Ubuntu, rozwiązałam problem w 4 minuty. Pobrałam system (niecałe 900 megabajtów), zrobiłam dysk uruchomieniowy na pendrive'ie wbudowanym w Ubuntu asystentem, a potem zaktualizowałam system z poziomu bootowania z pendrive'a. Całość zajęła 30 minut, ale irytacja nastąpiła, gdy okazało się, że Ubuntu wyczyścił mi ustawienia pulpitu i nie potrafił zachować aplikacji. Te musiałam zainstalować osobno - kolejne 10 minut - z tym, że ustawienia już były zachowane, m.in. przeglądarki. Spersonalizowane skróty klawiszowe system na szczęście zapamiętał.
Bardzo dla mnie istotnym był fakt, że Ubuntu 13.04 nie było systemem najbardziej aktualnym - menadżer wołał o pobranie ponad 350 megabajtów update'u, co oczywiście zignorowałam. Bo mogłam :)
Nie zaczęło się wspaniale, przygody musiały nastąpić, ale apogeum nastąpiło dopiero przy Windowsie 8 i próbie zaktualizowania go do Windowsa 8.1.
Ostatni raz pozwoliłam zaktualizować się Windowsowi jakieś 1,5 miesiąca temu. Po uruchomieniu go dziś zawołał o kolejne aktualizacje, z menu wybrałam więc opcję "Zaktualizuj i uruchom ponownie" i czekałam pół godziny na ponowną możliwość używania komputera. Bo Windows jest tak profesjonalny, że nie może aktualizować się w tle i ewentualnie potem zawołać o restart. Wszystko musi odbyć się, jak 1998 rok przykazał.
Wróciłam w końcu do systemu i spróbowałam, zgodnie z tym, co mówili przedstawiciele Microsoftu, odpalić Sklep, gdzie miała czekać na mnie aktualizacja do Windowsa 8.1. Nawet nie to, że aktualizacji brak - sklep nie chciał się uruchomić. Zielono, zielono... Zamknęłam gestem w dół, uruchamiam ponownie, zielono... Po kwadransie poprosiłam o radę. Okazało się, że żeby uruchomić sklep i sprawdzić, czy jest w nim aktualizacja, muszę - uwaga, bo to niesamowicie logiczne - wyłączyć i włączyć WiFi. Po tym taktycznym zabiegu sklep uruchomił się, ale aktualizacji do 8.1 oczywiście w niej brak. Od momentu włączenia Windowsa w celu aktualizacji mija już 50 minut, a ja wciąż w lesie. A pobrać i zainstalować z pendrive'a przecież nie można.
Dostaję informację, że podobno muszę mieś maksymalnie aktualny system, by aktualizacja się pojawiła i że to pewnie mój problem. Dobrze więc, spróbuję znaleźć gdzieś ustawienia aktualizacji. Wpisuję w wyszukiwarkę Windowsa "Aktua", zero wyników. Próbuję "upda", pojawia się "Apple Software Update" zainstalowane razem z iTunes. Zaczynam irytować się jeszcze bardziej, bo na Ubuntu wpisuję w Dasha czy po polsku, czy po angielsku nawet kawałek nazwy ustawienia, jednego konkretnego, i bam - pojawiają się odpowiednie wyniki. Ale przecież jestem na Windowsie.
Panel Sterowania Windowsa jest tak nieintuicyjny, że unikam jak ognia, ale wpadam na pomysł, że skoro w dymkach z centrum powiadomień pojawiają się czasem informacje o aktualizacji, to może tam znajdę jakieś ustawienia. Klikam, wybieram "Centrum akcji" (jak w filmach sensacyjnych? - myślę, wpadając w puste otępienie powodowane logicznością wszystkich moich działań). Jest Windows Update!
Widzę, że system pokazuje mi, że mam jakieś aktualizacje do pobrania. Wciskam więc "Pobierz teraz" i przez pół godziny obserwuję pobieranie 0% z 0 kb i przesuwający się hipnotycznie zielony pasek.
Może ja wciąż robię coś nie tak? Może system czuje moją rosnącą z każdą minutą niechęć i to, że jestem coraz bliżej skasowania całej partycji z Ósemką? Może robi mi po prostu na złość sprawdzając moją cierpliwość?
Potem pojawia się jakiś błąd aktualizacji, potem jeszcze coś innego, zrezygnowana zaczynam pisać ten tekst, co kilka minut spoglądając na okienko aktualizacji. WTEM! Po 2,5 godzinie od rozpoczęcia walki z Windowsem widzę monit, że aktualizacje są gotowe i muszę znowu zrestartować komputer. Chwała!
10 minut później (konfiguracja, proszę państwa, musi trwać) wracam do systemu,otwieram sklep - o dziwo bez konieczności wyłączania i włączania WiFi - i oczywiście nic. Wiedziona doświadczeniem podążam do Centrum akcji, a tam informacja, że "1 ważna aktualizacja jest dostępna". SERIO? Nie dało się pobrać za jednym razem?! Pobieram, jest nawet działający pasek postępu. Miła nowość. 333 kb instaluje się 5 minut.
Zainstalowało się i...
Naprawdę Microsoftcie? Życzę ci z całego serca, by ludzie masowo kupowali Maki i Chromebooki. Żeby tanie tablety z Androidem, tym systemem podobno dla nerdów, nigdy nie przestawały sprzedawać się jak świeże bułeczki. Żeby twój nowy CEO okazał się ukrytą opcją open-source’ową z misją wewnętrzej destrukcji korpogiganta.
Zaszłam już jednak za daleko. Ponad 3 godziny wyjęte z życia, nie poddam się, instaluję dalej. Znowu bez paska stanu. Nie rozumiem, dlaczego Windows Update nie potrafi wyświetlić chociażby informacji o liczbie czekających kolejnych aktualizacji, mogłabym zaplanować sobie wieczór, może noc, może nawet czas do rana? Jak Piotrek Grabiec, który wczoraj o 4 rano pisał mi, że siódmą godzinę walczy z Windowsem.
25 minut później nie mogę uwierzyć - JEST. Windows 8.1 czeka na mnie w sklepie. Po 4,5 godzinie walki dostaję w końcu okazję do instalacji całkowicie darmowego (ciekawe, czy gdyby Microsoft kazał zapłacić za 8.1 rozpętałaby się rozruchy) Windowsa 8.1.
I tak sobie myślę, że
wystarczyłoby umieścić aktualizację do 8.1 w sklepie, która po kliknięciu informowałaby "by zainstalować Windows 8.1 musisz najpierw zainstalować wszystkie aktualizacje do Windows 8"
z przyciskiem "zainstaluj wszystkie aktualizacje, a potem Windowsa 8". Jednorazowo, za jednym kliknięciem, przyjaźnie dla użytkownika i nie w stylu Microsoftu.
Cały ten proces, cała ta męka i paranoja pokazuje przepięknie, dlaczego Microsoft musi tracić.
Bo nie rozumie, że czasy, gdy wzywało się "znajomego informatyka" (umie reinstalować system = informatyk) by naprawił komputer już minęły.
Dziś systemy i urządzenia mają przede wszystkim działać i nie rozpraszać. Dziś nowe wersje systemów są oczekiwane nawet przez nie znających się na sprzęcie ludzi - bo usłyszeli w telewizji, bo cośtam.
Ma być prosto i bezproblemowo. A niestety nie jest - nie tylko sam proces aktualizacji, ale w ogóle system Microsoftu jest niedostosowany do czasów mobilnej rewolucji, która wdziera się także na komputery. Bo ciężko mi wyobrazić sobie, że kupuję ośmiocalowy tablet z Windowsem 8 i muszę przechodzić takie męki. To przecież wyklucza podstawową zaletę sprzętów mobilnych: idiotoodporność.
Nie żal mi będzie, jeśli Microsoft w końcu przegra swoją walkę o utrzymanie użytkownika.