Piotr Lipiński: CENTRUM iOS 7, czyli wszyscy jesteśmy pisarzami
Dzięki Apple świat zmienia się na lepsze. Korzystając z ułatwień najnowszego iOS 7 możemy jeszcze szybciej niż kiedykolwiek sprawdzić, czy dwa plus dwa wciąż równa się cztery. A nawet przyświecić sobie latarką.
Co jakiś czas Apple zwołuje konferencję, aby poinformować, jak kiepski sprzęt do tej pory produkował.
Pojawiają się wykresy, że ten nowy będzie dwukrotnie szybszy. Albo cieńszy. Albo - wyobraźcie sobie - czerwony! Albo chociaż kabelek będzie miał na końcu inną wtyczkę. Świat marketingu przypomina dziecko z ADHD, które na niczym nie może skoncentrować uwagi.
Z radością więc dowiedziałem się pewnego dnia, że nadejdzie iOS 7, w którym będę mógł łatwo włączyć i wyłączyć bluetootha. Bez przedzierania się w głąb ustawień - po prostu w dowolnej chwili wysunę z dołu ekranu tak zwane „centrum sterowania”. Moje życie stanie się o wiele łatwiejsze, a na Marsie zakwitną róże.
Rzeczywistość przeszła najśmielsze oczekiwania. Kiedy zainstalowałem nowe oprogramowanie, od razu poczułem się młodszy o jakieś 10 kilogramów! Spojrzałem na nowe amerykańskie „centrum sterowania”, a to okazało się równie sprytne, jak mój ulubiony rosyjski SPB Mobile Shell. Używałem go wiele lat temu na Windows Mobile, kiedy ja byłem lżejszy, a notebooki cięższe.
Bardzo się ucieszyłem, że w iOS 7 będę mógł szybciej włączyć tryb samolotowy.
Przy okazji pragnę zgłosić wniosek racjonalizatorski, aby Apple nazwało go trybem kinowym. Jak podejrzewam, więcej osób korzysta z niego siedząc w fotelach kinowych niż w lotniczych. A przynajmniej powinno. Apple zmieniając nazwę mogłoby przywrócić magię dawnych czasów, kiedy widzowie patrzyli na ten wielki ekran z przodu, a nie maleńki w dłoni.
Dzięki wprowadzonemu „centrum sterowania” coraz więcej możemy zrobić z zablokowanego ekranu iPhone’a. Od dawna mogliśmy błyskawicznie włączyć aparat fotograficzny, a od niedawna nawet latarkę. Czegoś mi tu w tym ułatwionym dostępie jednak brakuje. Może jestem staroświecki, ale wydaje mi się, że w telefonie przydałaby się jeszcze możliwość szybkiego zadzwonienia.
Owszem, w iOS od dłuższego czasu możemy do kogoś oddzwonić, po prostu przesuwając palcem po powiadomieniu o nieodebranej rozmowie. Bardzo miły „ficzer”, czy jak to tam teraz nazywają. Ale zainicjować połączenie, czyli po dawnemu sięgnąć po telefon i wystukać numer - nie da się. Nawet korzystając z tego nowego „centrum sterowania”.
Kiedy chcę zrobić zdjęcie, to myk przesuwam palcem na zablokowanym ekranie dotykając ikony z aparatem i gotowe, aparat włączony. Albo w dowolnym programie wysuwam z dołu „centrum sterowania” i już mam potrzebną ikonkę. Ale kiedy sięgam po telefon leżący na biurku, bo chcę zadzwonić, już nie jest tak prosto. Muszę najpierw odblokować iPhone’a, a dopiero potem nacisnąć słuchawkę.
Dlaczego telefonem łatwiej zrobić zdjęcie, niż zadzwonić?
Różnica jest niezbyt duża, ale właściwie dlaczego Apple nie wbudowało symbolu słuchawki w „centrum sterowania”? I to powiedzmy w świetnie usytuowane miejsce latarki (z której zresztą cieszę się, bo nie muszę już używać oddzielnej aplikacji), bo w końcu częściej aparatem dzwonimy, niż świecimy.
Różnica jest dość drobna, ale być może to efekt podświadomego przekonania twórców oprogramowania, że dzwonienie przestało był najważniejszą funkcją telefonu zwanego smartfonem. Czy może poszukując coraz nowszych zastosowań twórcy smartfonów zapomnieli o telefonicznych korzeniach? Chciałbym tu przypomnieć, że pizzę wciąż najwygodniej zamawia się przez telefon. Nawet prowadząc samochód.
Miłośnicy teorii spiskowych stwierdzą - Apple aż tak bardzo nie zależy na tym, żebyśmy z telefonu dzwonili, bo na tym nie zarabia. Być może. Ale w końcu na włączaniu latarki też nie zbija kokosów.
Wiele razy czytałem o tym, że z roku na rok spadają przychody operatorów komórkowych z rozmów. Czy programiści i marketingowcy wybiegają więc daleko w przyszłość i przewidują, że pewnego dnia w ogóle zamilkniemy?
Ze dwadzieścia lat temu - a może nawet więcej - czytałem lamenty, że wkrótce przestaniemy pisać. Dawniej po zakończeniu szkół - w których należało tworzyć wypracowania, rozprawki i inne dzieła o miłości Mickiewicza do ojczyzny lub Maryli - mało kto wieczorem siadał do pióra, aby uzewnętrznić swoją opinię na jakiś temat. Skrobanie po papierze było domeną zawodowców - pisarzy, dziennikarzy albo donosicieli. Generalnie w dorosłym życiu jak ktoś pisał, to dla pieniędzy. A cała reszta sięgała po długopis, jeśli chciała skreślić list do cioci w Ameryce albo w Ciechocinku.
Pewnego dnia jednak okazało się, że ludzie wysyłają coraz mniej listów, co tym samym miało oznaczać koniec słowa pisanego. Szybko znaleziono winnego - elektroniczne formy komunikacji. Email wydawał się zdawkową formą wymiany myśli, której nijak nie dawało się porównać z elegancją papierowego listu. Ale systematycznie wygryzał szlachetną sztukę epistolografii.
Z czasem email stawał się coraz dłuższy. I wysyłano go znacznie częściej, niż papierowy list.
Pojawiły się internetowe fora dyskusyjne. Komentarze pod publikowanymi tekstami. Blogi. Narodził się Facebook, w którym potok słów może konkurować z wodospadem Niagara.
Niepostrzeżenie doszło do rewolucji. Jestem przekonany, że dzisiaj piszemy wielokrotnie więcej, niż dwadzieścia, trzydzieści lat temu. Pisanie nie zaniknęło, a wręcz przeciwnie, przeżywa niesłychany renesans. Pisanie stało się codziennością, a nie odświętnym zajęciem.
Pomijam tu drażliwą sprawę: ilość nie zawsze przechodzi w jakość.
Nie wszyscy wystukując na klawiaturze więcej liter stali się mądrzejsi a nawet spostrzegli, że nie każdy „kolarz” potrafi stworzyć „kolaż”.
Tak jak niegdyś każdy Polak był lekarzem, potrafiącym doradzić w dowolnej chorobie, tak dziś jest pisarzem, a może nawet bardziej recenzentem, znającym się na wszystkim lepiej. Nie należy jednak tego lekceważyć, bo wszelka forma twórczości wzbogaca. Przynajmniej teoretycznie, gdyż trudno powiedzieć, czy pisanie na murach „HWDP” świadczy o rozwoju duchowym autora.
Staliśmy się więc społeczeństwem pisarzy. Co z tego przetrwa w przyszłości? Czy doczekamy opublikowania emaili pomiędzy współczesnymi intelektualistami lub blogerami, tak jak papierowych wydań równie papierowej korespondencji między Sławomirem Mrożkiem a Stanisławem Lemem? Czy ukażą się czyjejś najlepsze tweety, jak niegdyś aforyzmy Stanisława Jerzego Leca? A to wszystko choćby w formie ładnie wydanego ebooka, a nie porozrzucane gdzieś w sieci?
Pogadałbym o tym z kimś przez telefon, ale wszyscy odsyłają sms-a, że nie mogą teraz rozmawiać. Napiszę im z iPhone’a maila, pewnie szybciej się porozumiemy.
Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje na www.piotrlipinski.pl. Żartuje ze świata na www.twitter.com/PiotrLipinski. Nowy ebook „Humer i inni” w księgarniach Virtualo – goo.gl/ZaNek Empik – goo.gl/UHC6q oraz Amazon - goo.gl/WdQUT oraz Apple iBooks – goo.gl/5lCGN