REKLAMA

Piotr Lipiński: ŚMIERĆ ODBITKI, czyli skąd się biorą dobre zdjęcia

Skąd się biorą dobre zdjęcia? Z umiejętności… - ale to za chwilę, najpierw kilka innych wyjaśnień, związanych z tym najważniejszym pytaniem.

16.08.2013 19.38
Piotr Lipiński: ŚMIERĆ ODBITKI, czyli skąd się biorą dobre zdjęcia
REKLAMA
REKLAMA

Kiedy o wakacjach można już mówić tylko w czasie przeszłym, pora pomyśleć: dlaczego u licha nasze zdjęcia z tych wszystkich pięknych miejsc wyglądają na odbitkach tak kiepsko? Przecież morze, które widzieliśmy było lazurowe, a kwiaty czerwone. Czemu więc teraz wszystko wygląda tak szaro? I na dokładkę stanowczo zbyt ciemno? Jedna z odpowiedzi jest prosta - nasze zdjęcia na papierze wyglądają kiepsko, bo źle je wyświetlił wredny monitor w komputerze. Związek może się wydawać równie abstrakcyjny, jak ślub królowej Elżbiety z Włodzimierzem Leninem, ale jest ścisły jak protokół dyplomatyczny.

Kiedyś znajomy fotograf zdziwił się jeszcze bardziej, niż my po wakacjach i zapytał mnie:
- Dlaczego zdjęcia cyfrowe po kilku latach blakną?

morze 2

Pytanie tylko z pozoru absurdalne. Bo jak mogą wyblaknąć piksele? Ale odpowiedź jest prosta i racjonalna - po kilku latach oglądamy te same zdjęcia, ale na innymi ekranie. I jeśli nie jest poprawnie skalibrowany, to będą nam się wydawać wyblakłe albo przejaskrawione. Monitory przybierają różne humory jak rodzice po wywiadówce - jedne są jaskrawo kolorowe, inne smutno przyblakłe. I tu pojawia się ścisły związek tego co cyfrowe z tym co papierowe - w efekcie tych humorów nasze odbitki mogą źle wyglądać, choć same zdjęcia zrobiliśmy znakomicie.

Żeby to wszystko sensownie poukładać potrzeba, jak to zwykle, trochę pieniędzy.

Zawodowcy, aby uzyskać takie same barwy w procesie od aparatu przez komputer do papieru stosują drogie kalibratory. Nawet najtańszy, raczej amatorski, to wydatek kilkuset złotych - takiego właśnie od kilku lat z radością używam. Kiedy go tylko podłączyłem, dał mi do zrozumienia, jak bardzo błądziłem w życiu. Pokazał dobitnie, jak od wzorca odbiegał ekran mojego iMaca. Jedne monitory wyświetlają kolory żółtawo ocieplone, inne niebieskawo oziębione. Kalibrator potrafi z tym wszystkim zrobić porządek, niestety za cenę tych kilkuset złotych.

Ale prawdę mówiąc to nawet nie kolory, ale co innego potrafi zmasakrować odbitki. To jasność monitora. Współczesne wyświetlacze zdołają wyświetlić skandalicznie jasny obraz. Sugerując się nim zniszczymy każdą odbitkę. Bo jeśli widzimy na ekranie zdjęcie zbyt jasne, to zaczniemy go przyciemniać. I w rezultacie w fotolabie otrzymamy zbyt ciemną odbitkę. To coś zdecydowanie gorszego, niż nieco zafałszowane kolory. W takiej sytuacji najbardziej popłaca lenistwo. Z reguły lepiej zaufać aparatowi i jego ustawieniom naświetlania, niż próbować poprawiać zdjęcia na zbyt jasnym ekranie.

Producenci monitorów w reklamowych ulotkach kuszą olbrzymimi jasnościami, sięgającymi 250-300 cd/m2. Czymś nas przecież muszą przekonać, żebyśmy kupili nowy. Używając takich maksymalnych ustawień podczas obróbki prawdopodobnie w efekcie uzyskamy właśnie zbyt ciemne odbitki. Odpowiednie wartości to coś z pogranicza 100-120 cd/m2. Przy czym nie są to liczby, których należy przestrzegać z dokładnością. Nasz wzrok adaptuje się do otoczenia, to, jak odbieramy jasność obrazu na monitorze jest też zależne od jasności w pomieszczeniu.

kalibrator

Właściwą jasność ustawimy albo przy pomocy wspomnianego kalibratora, co jak już wiemy trochę kosztuje. Albo za darmo, o ile nasz monitor pozwala ręcznie ustawiać podane wartości. W ostateczności pozostaje najprostsza metoda - wykonanie jednej odbitki i porównanie jej z tym samym zdjęciem wyświetlonym na monitorze.

Tylko właściwie czy ktoś jeszcze robi odbitki?

Kiedy spotykam kogoś, kto w fotolabie zamawia swoje zdjęcia, czuję się, jakbym zobaczył osobę dzwoniącą z budki telefonicznej.

W miejsce papierowej odbitki pojawiły się ciekawsze sposoby prezentacji zdjęć. Pierwszy, jaki mi przychodzi do głowy, to wyświetlenie ich znajomym na ekranie komputera albo telewizora. Puszczenie wszystkich fotografii, zrobionych podczas wakacji, to jednak droga na skróty, która tradycyjnie kończy się dłużyznami. Warto metodę udoskonalić.

W dawnych czasach, kiedy komputerami posługiwali się tylko inżynierowie w białych kitlach, uwielbiałem pokazy slajdów, zwane też diaporami. Znamienity podróżnik uruchamiał projektor, opuszczał ekran lub też białe prześcieradło i włączał muzykę, co całości dodawało smaku. Pół godziny później wszyscy już spali - ale wcześniej mieli mnóstwo zabawy. Dziś diaporamy zostały zastąpione przez slideshowy, zwane też fotokastami. Czyli przeniosły się do cyfrowego świata. Szczerze polecam taką metodę prezentacji zdjęć. Nic nas nie kosztuje poza czasem. Kombinując z kolejnością zdjęć zaczniemy się też uczyć opowiadania historii przy pomocy obrazów, co jest pierwszym krokiem w stronę zdobycia Oscara.

W sieci znajdziemy sporo programów, którymi można to zrobić, ale prawdę mówiąc najlepiej nadają się do tego te służące do montażu video - oferują największą elastyczność. Układamy nasze najlepsze zdjęcia, starając się, żeby całość miała jakąś dramaturgię, żeby kolejne uzupełniały się, kontrastowały. Żeby opowiadały albo historię naszej podróży, albo dzieliły się na części poświęcone spotkanym ludziom, zwierzętom, krajobrazom, kształtom, kolorom. Pomysłów może być całe mnóstwo, ważne, żeby jakiś mieć na początku. Bo od złego pomysłu gorszy jest tylko jego brak. Do zdjęć dodajemy pasujący klimatem podkład muzyczny, starając się zgrać zmiany fotografii z rytmem utworu. Pilnując, żeby pojedyncze fotki nie wyświetlały się dłużej niż kilka sekund. Potem wypalamy płytę albo robimy po prostu plik video. I już możemy wyświetlać i w komputerze, i w telewizorze, i przy pomocy projektora.

morze 3

Polecam taką metodę, ponieważ tkwi w niej pewne drobne oszustwo. Zdjęcia z dobrze dobraną muzyką zawsze wyglądają lepiej, niż oglądane pojedynczo w ciszy. A przecież chodzi nam właśnie o to, żeby wywrzeć jak najlepsze wrażenie. Cyfrowe slideshowy mają też pewną wadę - zmniejszają rozdzielczości naszych zdjęć, przez co niestety kadry tracą na jakości. Z reguły będziemy je przycinać do rozdzielczości HD, bo tyle „uniosą” nasze telewizory czy projektory. Jeśli marzy mi się wyższa rozdzielczość telewizorów, to głównie dlatego, że lepiej będą wyglądać na nich zdjęcia.

Dla miłośników papierowych odbitek mam inną propozycję - fotoksiążkę.

Na chwilę zostajemy prawdziwym wydawcą. Z laboratorium fotograficznego, w którym ją zamówimy, ściągamy odpowiedni program, w którym złożymy własny album, dodając - jeśli chcemy - swoje opisy. Tutaj główna radość polega na operowaniu rozmiarami zdjęć. W zwykłym, tradycyjnym albumie, z reguły umieszczamy odbitki tej samej wielkości. To niestety nuży monotonią. A przecież chodzi o to, żeby widz umierał z zazdrości a nie z nudów. Układając fotoksiążkę możemy rozmiarem wyróżnić najciekawsze zdjęcia, umieścić je na rozkładówkach. A na innych stronach zaplanować serię niewielkich fotek pokazujących jakieś detale.

Pora odpowiedzieć na postawione na początku najważniejsze pytanie: skąd się biorą dobre zdjęcia? Z umiejętności… selekcji.

Wszelka twórczość - pisarstwo, rzeźba, fotografia - to w dużym stopniu sztuka eliminacji. Najpierw ustawiając kadr dążymy do tego, żeby usunąć z niego wszelkie zbędne elementy, szczególnie plączące się w drugim planie i odwracające uwagę. Ale kiedy już mamy kilka tysięcy zrobionych zdjęć, musimy z nich wybrać kilka a najwyżej kilkadziesiąt najciekawszych. Przekroczenie magicznej bariery 150 zdjęć z najciekawszego choćby wyjazdu spowoduje, że część naszego audytorium zaśnie, a ci bardziej taktowni udadzą się popełnić samobójstwo.

Selekcji nigdy dosyć. Nawet jeśli każde nasze zdjęcie godne jest - jak sądzimy - nagrody World Press Photo, to i tak musimy wybrać to jedno, które wyślemy na konkurs. Kiedy przestaje nas ranić odrzucanie większości naszych zdjęć, zrobiliśmy właśnie krok ku zawodowstwu.

REKLAMA

Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje na www.piotrlipinski.pl. Żartuje ze świata na www.twitter.com/PiotrLipinski. Nowy ebook „Humer i inni” w księgarniach Virtualo – goo.gl/ZaNek Empik – goo.gl/UHC6q oraz Amazon - goo.gl/WdQUT oraz Apple iBooks – goo.gl/5lCGN

REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: tydzień temu
Aktualizacja: tydzień temu
Aktualizacja: tydzień temu
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA