REKLAMA

Łukasz Orbitowski: Nośniki jak duchy

Żyję w przeszłości, bo mam tylko przeszłość. Przyszłość dopiero nadejdzie, teraźniejszość się rozmywa, jest nieuchwytna. Napisałem „jest nieuchwytna” i już umknęło.

28.08.2013 18.51
Łukasz Orbitowski: Nośniki jak duchy
REKLAMA
REKLAMA

Na przykład lubię nośniki. Mam konto na Playstation Network, ale gdy tylko mogę, wybieram wersje pudełkowe gier. Płytka to jest coś, płytka porysuje się, lecz nie przepadnie, płytkę można potrzymać w dłoniach, włożyć i wyjąć, tak jak Kłapouchy bawił się pękniętym balonikiem. Płytki ładnie wyglądają, ustawione rzędem, w pudełkach. Fetysz nośnika uchodzi za coś idiotycznego, niewspółczesnego, dedykowanego dziadom, do których grona mam przyjemność się zaliczać. Odczuwam obawę, że dobra zgromadzone na dysku mogą przepaść za sprawą jakiegoś tajemniczego wydarzenia. Idiotyczne? Całkiem możliwe. Pamiętam jednak, jak Playstation Network szlag trafił i to na długo, jakoś wiosną 2011 roku. Śmiałem się wówczas śmiechem głuchym jak stukanie w pudełko.

Miłość do nośników przejawiałem od maleńkości, jakby mama karmiła mnie taśmą magnetofonową.

I rzeczywiście, mieliśmy w domu magnetofon szpulowy, taki dupny, szary, z mikrofonem. Słuchałem na nim bajek, bajki również czytałem, bo dość wcześnie opanowałem tę ginącą umiejętność. Najbardziej na świecie kochałem Muminki i do dziś jestem gotów przegryźć gardło wielbicielom Kubusia Puchatka.

kaseta

Z książkami było wówczas ciężko, a zdobycie wszystkich tomów mojej ukochanej powieści cyklicznej graniczyło z cudem. „Tatuś Muminka i morze” biegało za białego kruka. Wreszcie, moja mama zdołała pożyczyć tę książkę. Zaczytałem się cały, aż jakiś sukinsyn, bydle w ludzkiej skórze zażądało swojej własności. W pierwszej połowie lat osiemdziesiątych nikt nie przypuszczał, że nad Wisłę zawitają kserografy. Zrobiłem jedyną rzecz, jaka mi pozostała. Wziąłem mikrofon, przeczytałem całą książkę na głos i utrwaliłem na taśmie. Próbuję teraz wyłowić te chwile z pamięci, jakbym stał z boku, już dorosły. Widzę siebie samego, chłopaczynę z zębami niby połamane grabki, jak siedzę i dukam kolejne zdania mięciutkim, speleniącym głosikiem. Nie wiem czy w tym obrazie więcej jest miłości do książek czy zapowiedzi szaleństwa, które ogarnęło mnie później, wiem za to co innego.

To ja wynalazłem audiobooki.

Drugą ważną kasetą była już kaseta magnetofonowa, którą mój ojciec przywiózł ze Stanów Zjednoczonych. Był orwellowski rok osiemdziesiąty czwarty. Tato zniknął na pół roku, a ja nie miałem nawet mglistego wyobrażenia, czym jest Nowy Jork i czym się je tę Amerykę. Prócz kasety, tatko przywiózł magnetofon mono, płaski, czarny i podłużny, z pomarańczowym przyciskiem, taki, jaki dziennikarze używali do nagrywania rozmów w filmach sprzed ćwierć wieku. Na taśmie ojciec nagrał głosy innego kosmosu, czyli nowojorską audycję radiową, pełne półtorej godziny. Leciały piosenki, przecinane głosem prowadzącego. Nie rozumiałem ani słowa, ale słuchałem bez przerwy tej obcej mowy i nieznanych dźwięków, przykładając ucho do kratowanego głośniczka. Rodzice nie mogli ścierpieć tych dźwięków. Z piosenek, z tego głosu wyłaniały się w mojej głowie przestrzenie pełne szarych, wysokich domów i ludzi pozbawionych emocji. Nie wiem dlaczego.

płyty cd

Później przyszedł czas płyt kompaktowych. Gdy masz szesnaście lat, liczy się tylko muzyka oraz cycki i z perspektywy czasu muszę stwierdzić, że łatwiej było rozpiąć stanik, niż uzbierać na kompakt. Chciałbym wrócić do nagrywania Muminków, chciałbym usłyszeć jeszcze raz taśmę od ojca, chciałbym też przywołać ten niezwykły moment powracania do domu z nową płytą, rozrywania folijki i wyczekiwania pierwszych dźwięków z książeczką w dłoniach. Wydaje mi się nawet, że każdy, komu zły los tego oszczędził, może już nie pokochać muzyki. Empetrójka przepada, zmiażdżona przez ławicę nowych empetrójek, Spotify i jemu podobne suną bezbarwnym nurtem donikąd. Nie grzęźmy jednak w sentymentach – moja kolekcja płyt kompaktowych została utracona gdzieś w wigilię sprawy rozwodowej. Niedawno planowałem zakup wieży i odbudowę płytoteki. Nasz samochód natychmiast się popsuł, wieża wejdzie w naprawę. Tak to właśnie jest z marzeniami.

Nie zamierzam nikogo przekonywać odnośnie zalet tradycyjnych nośników. Przegrałem także w tej kwestii. Przegraliśmy. Renesans płyty winylowej raczej tego nie zmieni.

Twierdzę jednak, że nośnik w naszej kulturze funkcjonuje na prawach upiora.

Nie ma go, ale istnieje. Daje się dostrzec kątem oka i dzwoni łańcuchami w opustoszałych serwerowniach.

Weźmy tę nieszczęsną płytę. Sprzedaż kompaktów spada i nie ma siły, aby ją przywrócić, winyle to rzecz kolekcjonerska i do powszechnej praktyki należy kupowanie plików, w pakietach lub pojedynczo. Takie czasy parszywe, co zrobić. Tylko, jakimś cudem, muzycy wciąż nagrywają płyty, mało tego, czas trwania takiego materiału pozostaje dostosowany do wytrzymałości nośnika. Tylko w nadchodzących tygodniach ukażą się nowe krążki Franz Ferdinand, Nine Inch Nails i Eltona Johna, a przecież czas trwania „płyty” jest czymś sztucznym. Cyfrowa dystrybucja uwolniła twórców od tych ograniczeń, materiał może trwać dwanaście godzin albo dziesięć minut, niech będzie to milion piosenek, albo jedna suita, jak kto chce. A jednak, poza awangardą, ludzie trzymają się tradycyjnego czasu trwania, od czterdziestu do siedemdziesięciu minut. Nie ma żadnego powodu aby tak postępować – poza przyzwyczajeniem, podzielanym tak przez słuchacza, jak i twórcę. Wyrzuciliśmy nośnik, pozostały ograniczenia wywiedzione z natury nośnika.

taśma filmowa

Czy można to przezwyciężyć? Technicznie – nic prostszego. Nie przewiduję jednak zmian, gdyż nośnik jest wyjątkowo potężnym duchem. Pokazuje nam to struktura filmu. Otóż, każdy, poprawnie skonstruowany film dzieli się na około ośmiu, dziewięciu sekwencji trwających po kilkanaście minut. Każda z tych sekwencji ma swoją dramaturgię z wyrazistą puentą, w każdej chodzi o coś odrobinę innego. Zasada ta dotyczy wszystkich filmów nie silących się na eksperymenty, od „Gwiezdnych wojen” po kino Refna i von Thiera. Jeśli mi nie wierzycie, możecie sprawdzić, najlepiej na „Obcym” Jamesa Camerona – tam jest scenariusz, jakiego świat nie widział ani wcześniej ani później.

Skąd wzięły się sekwencje?

Otóż, przed wojną, czyli miliard lat temu, filmy puszczano na szpulach. Każda szpula mogła pomieścić kilkanaście minut nagrania. Gdy dobiegła końca, należało ją zmienić na następną, co przerywało seans i irytowało widza. Filmowcy zaczęli więc kręcić tak, żeby pod koniec każdej szpuli następował przynajmniej mały punkt kulminacyjny, rozwiązanie jakiegoś problemu albo postawienie nowego kłopotu przed bohaterami, w każdym razie coś, co pozwoliłoby widzowi wziąć głębszy oddech i wytrzymać chwilę przed czarnym ekranem. Trudność techniczna związana ze zmianą szpul dawno przezwyciężono, zresztą nikt już tych szpul nie używa. Ale podział na sekwencje wciąż obowiązuje, a jeśli ktoś go złamie, wywoła niezadowolenie widza. Widz nie będzie wiedział o co chodzi, po prostu coś przestanie mu się zgadzać, wścieknie się i napisze w sieci, że chała.

Widmo technicznego wynalazku sprzed stu lat wciąż rządzi kinem.

Zabiliśmy nośniki. Teraz straszą nas ich duchy.

REKLAMA

Łukasz Orbitowski (1977): pisarz, autor powieści „Widma”, „Tracę Ciepło”. Mieszka w Kopenhadze. orbitowski.pl

REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: tydzień temu
Aktualizacja: tydzień temu
Aktualizacja: tydzień temu
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA