REKLAMA

Piotr Lipiński: SNY O CHMURACH, czyli najważniejsze klawisze w komputerze

Niedawno przyśnił mi się kolega. Tłumaczyłem mu, jak bardzo zmienił się mój sposób pracy, od kiedy używam Evernote'a i Dropboksa. Pewnie mam jakiś czip wszczepiony i od technologii nie mogę odpocząć nawet w nocy.

laptop
REKLAMA
REKLAMA

Kilka dni później ów kolega zadzwonił do mnie, już na jawie (proszę nie mylić z javą). Zapytał, czy nie znam jakiegoś dobrego serwisu, bo właśnie zepsuł mu się MacBook Pro, przez co nie może się dobrać do swoich tekstów. W najbliższym więc czasie nie dostanie literackiej nagrody Nobla.

Kolega miał nawet lokalne kopie całego swojego komputera na dysku Time Machine, tylko żeby je odzyskać, potrzebował jakiegoś Maca. I tu koło się zamknęło, bo dysponował tylko swoim zepsutym Macbookiem. Kombinowanie z odtwarzaniem systemu przerastało jego pisarską wyobraźnię.

Serwisu, który by mu pomógł, co prawda nie znałem, ale ze szczegółami opowiedziałem mu to wszystko, co wcześniej we śnie. A dokładniej rzecz biorąc objaśniłem, jak dzięki różnym prostym usprawnieniom, które pojawiły się w ostatnich latach, można spać spokojniej. I dzięki temu we śnie tłumaczyłem, co dziś można zrobić, aby uniknąć katastrofy, która zniszczy efekty kilkutygodniowej pracy. Lub pochłonie wakacyjne zdjęcia.

Przez długi czas nie potrafiłem zrozumieć, po co komu ten cały Evernote.

Właśnie szukałem jakiegoś dobrego programu GTD, bowiem wciąż wierzę w cyfrowe narzędzia, które zapanują nad wytwarzanym przeze mnie bałaganem. I dadzą sobie radę bez mojego udziału, bo razem moglibyśmy tylko pogłębić chaos.

Na biurku rósł stos książek i papierów, zapisków z pomysłami, list zakupów, a przez dysk komputera przewalały się kolejne programy. Aż pewnego dnia przeczytałem, że do planowania życia można wykorzystać Evernote - choć nie to jest jego podstawowym celem. Dziś co prawda Evernote nie służy mi jako narzędzie GTD - trudno, umrę z poczuciem, że nie wykonałem nawet części zaplanowanych zadań - ale istotnie zmienił sposób mojej pracy. Niedawno z pewnym zaskoczeniem uświadomiłem sobie, że jakieś 80 procent mojego pisania przeniosło się z Worda do Evernote'a. Zdumiewające! Parę lat temu nie dałbym wiary. Microsoftowi musi być bardzo przykro.

notatnik

Evernote okazał się fantastycznym notatnikiem, w którym można błyskawicznie przeskakiwać między pomysłami. Nie trzeba się męczyć wymyślaniem nazw, umieszczaniem plików we właściwych katalogach. Otwieraniem kolejnych tekstów, zamykaniem. Mój minimalistyczny komputer mógłby się składać tylko z przeglądarki internetowej, w której zdołałbym przeczytać informacje ze świata i zapisać pomysły w webowym Evernote.

Tworzenie książek, reportaży, felietonów zawsze zaczyna się od istotnego momentu - zrobienia notatek.

Od przynajmniej roku wszystkie teksty zaczynam właśnie w Evernote. Z reguły wieczorami przed snem, bo wówczas przychodzą mi do głowy najlepsze pomysły. Kiedyś żeby je zanotować, musiałem mieć przy łóżku kartki papieru. Ale to i tak nic nie dawało, bo z czasem mój charakter pisma tak szybko się psuł, że rano nie mogłem odczytać tego, co zanotowałem wieczorem. Lepszym rozwiązaniem było zapamiętywanie pomysłów w komputerze. Tylko że wyskakiwanie z łóżka, aby w drugim pokoju włączyć komputer skutecznie przytępiło moją wolę twórczą. Dopiero Evernote skrzyżowany ze smartfonem lub tabletem okazał się genialnym rozwiązaniem.

Dziś przed zaśnięciem nawet na smartfonie potrafię zanotować kilka zdań, które potem wykorzystam w tekście. W ogóle nie przejmując się błędami, literówkami. Tak, jak kiedyś pisząc na wyrwanych z zeszytu kartkach nie zwracałem uwagi na składnię. Bo dopiero później przychodził ten moment, kiedy na serio zabierałem się do pracy.

Gdy pomysł dojrzeje jak dobry ser, kopiuję evernote’owe kawałki do worda i wówczas już pracuję nad ostatecznym kształtem tekstu. Bardzo mi odpowiada taka procedura. Notując w Evernote pozwalam myślom swobodnie krążyć, a uruchamiając worda koncentruję się, żeby całość nabrała sensu. To też pewna różnica mentalna, bo kiedy zaczynam pracę na serio, mam już sporo gotowych zdań, dających poczucie bezpieczeństwa. Przy pisaniu najbardziej paraliżuje biała, pustka kartka - papierowa albo cyfrowa. Oczywiście poza brakiem kawy w domu.

Cudowność tego rozwiązania polega też na synchronizacji przy wykorzystaniu „chmury”. To, co przed snem zanotuję w Evernote, rano odczytam w biurkowym komputerze. Albo na laptopie. Genialne! Jeśli kiedyś przestaną zachwycać mnie takie proste rozwiązania, będzie to znaczyło, że stałem się zgorzkniałym starcem.

W pewnym momencie muszę jednak porzucić Evernote’a.

To moment, kiedy zaczynają mnie gonić terminy oddania tekstu. Wówczas pora na skupienie, pozwalające napisać ostateczny materiał. I wtedy oczywiście pojawiają się wszelkie możliwe przeciwności losu, z których jedną z istotnych jest awaria komputera. Tym bardziej prawdopodobna, im bliższy termin oddania tekstu do druku.

komputer i notatki

Ale ja się wycwaniłem - od kilku lat folder z moimi tekstami mam podłączony do Dropboksa. Wciąż nie potrafię uwierzyć, jak dużo poczucia bezpieczeństwa daje mi to darmowe rozwiązanie. Ale również dlatego, że nie przeprowadziłem się całkowicie do „chmury”, tylko używam jej korzystając również z dawnych nawyków. Bowiem jestem nowoczesny, ale nie do przesady.

Jakie są najważniejsze klawisze w komputerze? Guzik do włączania sprzętu? Może „enter” i „delete”? A może „escape”? Nie. Przez wiele lat pracy przy komputerze nauczyłem się, że najważniejsze są dwa: „ctrl” oraz „s”. Albo „cmd” plus „s”, o ile jesteśmy po jabłecznej stronie mocy. Pod warunkiem, że obydwa naciskamy na raz i robimy to możliwie najczęściej. Dzięki temu w przyszłości będziemy mieć mniej wrzodów na żołądku, nie popadniemy w depresję ani nie skoczymy z mostu pod nadjeżdżający pociąg.

„Sejfowanie” - jak to kiedyś nazywano - czyli zapisywanie tekstu wykonuję od razu, gdy tylko zdarzy mi się wymyślić kilka akapitów. Znajomi graficy bywali jeszcze bardziej przewrażliwieni - naciskali skrót po każdej najdrobniejszej zmianie, choćby tylko przesunęli jakiś przecinek na gazetowych szpaltach. Bo kiedyś wszyscy żyliśmy w panicznym lęku, że za chwilę diabli wezmą komputery i nasza praca zniknie gdzieś w cybernetycznym piekle.

To były całkiem uzasadnione obawy.

Sieć komputerowa redakcji „Gazety Wyborczej” potrafiła zawieszać się kilka razy dziennie. I czasami nie udawało się odzyskać sporej części wykonanej pracy. Biada dziennikarzowi, którego na początku pisania tekstu tak poniosła wena, że zapomniał nadać plikowi nazwy i regularnie go „sejfować”. Systemy informatyczne były wówczas specjalnie tak wymyślone, żeby pognębić ludzi, którym się wydawało, że komputery służą do pracy, a nie do konfigurowania.

Przez wiele lat używałem przy pisaniu zbliżonego oprogramowania i w podobny sposób ratowałem się przed awariami. Podstawą tego systemu było regularne wykonywanie lokalnych kopii plików gdzieś na dyskietce, potem na płycie, wreszcie na zewnętrznych dyskach. I zakopywanie w przydomowym ogródku.

tablet

Aż pojawiły się Evernote i Dropbox. Evernote pozwolił mi na wygodne zapisywanie pomysłów, do których dzięki „chmurze” mam dostęp na dowolnym moim sprzęcie. Bez żadnego kopiowania, ręcznego przenoszenia między komputerami. Dropbox skrzyżowany z dawnym przyzwyczajeniem do częstego naciskania w Wordzie klawiszy „ctrl” plus „s” daje niewyobrażalnie większe poczucie bezpieczeństwa. Bo kiedy wciskam ową kombinację klawiszy, na raz zapisują się zmiany na moim lokalnym dysku i od razu lecą gdzieś tam do „chmury”. W przypadku awarii - jaka zdarzyła mi się niedawno - tracę bardzo mało tekstu. Mogę więc więcej czasu poświęcić na poszukiwanie w domu czekolady, którą chowa przede mną rodzina.

Dziś trudno mi uwierzyć, że tych programów używam od zaledwie kilku lat.

Łatwo dostrzec, że kilkanaście lat temu nie było „komórek”, trudniej wychwycić, kiedy zmienia się w tak nieznaczny sposób nasz styl pracy. Chyba że jest się kobietą, bowiem one dostrzegają każdy drobiazg, a mężczyźni tylko to, co jest większe od samochodu.

Nie wyobrażam sobie jednak pracy wyłącznie w „chmurze” - nie chcę być uzależniony w całości od dostępu do Internetu. Wciąż też mam swoje lokalne backupy. Tyle, że ta dodatkowa kopia w „chmurze” przekonuje mnie, że znacznie trudniej utracić cenne dane. Jeśli nawet „chmura” się rozwieje, to pozostaną jeszcze lokalne kopie. I odwrotnie. A jeśli przestaną działać i „chmury”, i lokalne dyski, to prawdopodobnie najechali nas kosmici i dostęp do naszych plików utraci nieco na znaczeniu.

REKLAMA

Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje na www.piotrlipinski.pl. Żartuje ze świata na www.twitter.com/PiotrLipinski. Nowy ebook „Humer i inni” w księgarniach Virtualo – goo.gl/ZaNek Empik – goo.gl/UHC6q oraz Amazon - goo.gl/WdQUT oraz Apple iBooks – goo.gl/5lCGN

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA