Podsłuch elektroniczny w samochodach Google Street View nie funkcjonował "przez przypadek"
Niecałe dwa lata temu wybuchła największa afera w historii walki o ochronę prywatności użytkowników przed korporacjami. Okazało się, że samochody wykonujące zdjęcia do usługi Google Widok Ulicy „przez przypadek” podsłuchiwały też sieci bezprzewodowe. Nigdy w ów przypadek nie wierzyłem, to by było zbyt duże przeoczenie. Dziś sam Google się niejako do tego przyznał.
Samochody Google’a które jeżdżą po całym świecie z zestawem aparatów, po to byśmy mogli podziwiać wszystkie zakątki globu z poziomu naszej przeglądarki, wykonywały nie tylko zdjęcia. Podsłuchiwały i rejestrowały również transmisje z otwartych sieci bezprzewodowych. W tym dane kart kredytowych, adresy mailowe, hasła czy po prostu prywatne, intymne rozmowy.
Po wyjściu sprawy na jaw Google zrobił to, co musiał, by zachować twarz. Publicznie przeprosił, komisyjnie zniszczył dane i oddał się całkowicie do dyspozycji władz, w pełni z nimi współpracując. Jako wytłumaczenie podano „pracę inżyniera, pracującego nad eksperymentalnym projektem dotyczącym sieci Wi-Fi”. Kod programu opracowany przez anonimowego inżyniera, „przez przypadek” trafił do samochodów Street View, które oprócz zdjęć mapowały lokalizację punktów dostępowych sieci bezprzewodowych (co samo w sobie nie jest, w mojej ocenie, niczym złym).
Dochodzenie Federalnej Komisji Łączności wykazuje jednak co innego, a z wnioskami zgadza się sam Google. Jak się okazuje, praca anonimowego inżyniera nie trafiła do samochodów Street View przez przypadek. Jego miejsce zatrudnienia to właśnie dział Street View, a jego praca została udokumentowana i zatwierdzona przez jego przełożonych.
Dane, jakie zbierały samochody Street View miały zostać zebrane, przetworzone, przeanalizowane i posłużyć ulepszaniu usług Google. Gigant może i nie miał niecnych zamiarów. Chciał po prostu dowiedzieć się jak ludzie korzystają z sieci Wi-Fi, co za jej pomocą przesyłają i jak można to wszystko usprawnić i ulepszyć. Anonimowy inżynier zaznaczył, że mogą wystąpić problemy z prywatnością użytkowników, ale stwierdził, że sprawa „nie jest groźna” z uwagi na to, że samochody zatrzymują się tylko na chwilę, więc podsłuch sieci trwał krótko i odbywał się w przypadkowych momentach. Sprawa ta jednak miała być dokładnie omówiona z przełożonymi. To spotkanie nie odbyło się nigdy. Sam inżynier, powołując się na piątą poprawkę konstytucji amerykańskiej, odmówił zeznań przed Federalną Komisją Łączności.
Google tłumaczy się własnym błędem w działaniu, co potwierdzają jego pracownicy. Przyznają, że menadżerowie projektu… nie czytali rekomendacji inżyniera dotyczących prywatności i zatwierdzili program „na ślepo”. Przeczą jednak temu dowody, a konkretniej korespondencja między inżynierem a jego zwierzchnikami, z której wynika, że byli świadomi działania omawianego programu.
Jest wielce prawdopodobne, że Google nie miał złych zamiarów, że faktycznie to miało na celu wyłącznie zbieranie danych po to, by wiedzieć jak optymalizować ich przesył. Czemu więc nie stworzył oficjalnego programu badawczego? Czemu zamiast tego, stworzył urządzenie, które spełnia całkowicie definicję nielegalnego podsłuchu elektronicznego? I, co najważniejsze, czemu zeznawał nieprawdę? Z niedoinformowania a propos działań poszczególnych pododdziałów firmy (czego nie poddaję w wątpliwość), czy też z premedytacją? Sam nie wiem której odpowiedzi obawiam się bardziej.
Władze Stanów Zjednoczonych nie wnoszą dalszych zarzutów. Google jednak wciąż walczy z cywilnym pozwem zbiorowym. Zdaniem giganta, podsłuchiwanie niezabezpieczonych sieci bezprzewodowych to to samo, co nastrojenie radioodbiornika na dowolną częstotliwość, co nie jest karalne. Google wdrożył też nową politykę prywatności, która ma zapobiec tego typu praktykom na przyszłość. Ale ciężko mi jej zaufać, skoro po wdrożeniu pojawiają się takie kwiatki, jak ten.