ACTA jest jak Yeti - wszyscy wiedzą, że istnieje, ale nikt go nie widział
Zapraszam do przeczytania gościnnego wpisu Tomasza Zaleskiego. Tomek jest pracownikiem naukowym z dziedziny fizyki.
Przypuszczam, że pomału wszyscy zaczynamy się odruchowo trząść na dźwięk słowa ACTA. I nie ma ten fizjologiczny odruch z przyjemnością nic wspólnego. ACTA patrzy na nas z każdej strony internetowej, mówi z telewizora. Jak w mocno podstarzałym dowcipie – aż strach otworzyć lodówkę… . Tymczasem jedni twierdzą, że nadchodzi koniec wolności słowa, inni – że po kolei zamykane będą wszystkie portale internetowe. Jeszcze innych to pcha do rozsądnych refleksji dotyczących ogólnie idei ochrony praw autorskich i sensowności różnych zakresów tejże ochrony. Po lekturze kilku kilkunastu artykułów i wysłuchaniu paru wywiadów, widzę jednak wspólny mianownik: nikt z dyskutantów nigdy ACTA na oczy nie widział (z przeprosinami dla wyjątków). Bo jakby zobaczył, wiedziałby, że mówi/pisze tylko o tym, co mu się wydaje, że się tam znajduje. Kilka przykładów... T
Z jednej strony to prawda: na wcześniejszych etapach negocjacji międzypaństwowych, treść porozumienia trzymana była w tajemnicy. Zaowocowało to między innymi wezwaniem Komisji Europejskiej przez Parlament Europejski do zwiększenia przejrzystości procesu negocjacyjnego, w tym treści dokumentu. Komisja odmówiła. Jednak od czerwca zeszłego roku sam projekt porozumienia jest już opublikowany na stronach Komisji i dostępny w tłumaczeniach na języki państw członkowskich.
Pobieżna lektura pokazuje, iż jest to zbiór wskazówek, jak tworzone powinno być prawo dotyczące ochrony praw autorskich w państwach sygnujących porozumienie, w szczególności w odniesieniu do międzynarodowego obrotu towarów objętych tą ochroną. Większość punktów jest sformułowana w formie wymagań, jednak spora część zawiera jedynie sugestie rozwiązań (często pojawiają się słowa „strona może…”).
ACTA nakłada na dostawców Internetu i właścicieli portali obowiązek kontroli zawartości wprowadzanej przez użytkowników.
To najczęściej powtarzany argument, który stał się podstawą do protestów użytkowników polskiego Internetu. Dał impuls do powszechnego zrywu w obronie wolności, którymi dziś jeszcze możemy się cieszyć. Sam protest jest niemal romantyczny, jednak jego uzasadnienie – chyba nieprawdziwe. ACTA o Internet „zahacza” w artykule 27. Czytając go oczekiwałem, że wreszcie trafię na to „coś”, co i we mnie rozgrzeje krew.
Punkt 1: Strona (czyli państwo podpisujące porozumienie) zbuduje tak swoje prawo, aby umożliwić ochronę praw i ściganie tych, którzy je łamią… Hmmm. W zasadzie oczywiste.
Punkt 2 wreszcie dotyczy portali internetowych – rozpowszechnianie informacji chronionych prawem za ich pomocą też powinno być ścigane. Jednak koniec punktu zawiera stwierdzenie, iż ściganie musi być przeprowadzone w sposób, który: „pozwala uniknąć tworzenia barier dla zgodnej z prawem działalności, w tym handlu elektronicznego, oraz, zgodnie z prawodawstwem Strony, zachowuje podstawowe zasady, takie jak wolność słowa, sprawiedliwy proces i prywatność”. A do tego jest przypis, że może się to odbyć przez „przyjęcie lub utrzymanie systemu przewidującego ograniczenie odpowiedzialności dostawców usług internetowych…”. To sformułowanie nie tylko nie nakłada odpowiedzialności na operatorów serwisów internetowych i dostawców Internetu, ale wręcz sugeruje ich ochronę przed niefrasobliwością użytkowników.
Koncerny będą mogły żądać od dostawców Internetu lub właścicieli portali udostępnienia danych osobowych użytkowników bez decyzji sądu.
Punkt 4 cytowanego paragrafu stwierdza, że „Strona może, zgodnie ze swoimi przepisami ustawodawczymi i wykonawczymi, zapewnić swoim właściwym organom prawo do wydania dostawcy usług internetowych nakazu niezwłocznego ujawnienia posiadaczowi praw informacji wystarczających do zidentyfikowania abonenta, którego konto zostało użyte do domniemanego naruszenia (…)”. Oznacza to, że pomiędzy właścicielem praw autorskich, a dostawcą usług wciąż działają organy państwa. Organy te oceniają zarzuty formułowane przez właściciela praw i dopiero po uznaniu ich zasadności nakazują ujawnienie danych. I znowu wszystko przy tym wszystkim „zachowuje (się) podstawowe zasady, takie jak wolność słowa, sprawiedliwy proces i prywatność”.
Kolejne przykłady można by mnożyć, ale w tym momencie przestałem już mocno szukać. Choć na odchodne nauczyłem się jeszcze, że nasza rodzima ustawa o ochronie praw autorskich jest wyjątkowa, ponieważ wprowadza odszkodowania za naruszenie tychże praw, które są aż trzykrotnie wyższe od popełnionej szkody. To podobno ewenement w polskim prawie (zwykle zakłada się, iż odszkodowanie nie powinno przekraczać szkody). I nawet ACTA nie idzie tak daleko...
W końcu wykiełkował jednak we mnie pogląd, że może jest tak, jak w powiedzeniu: „z wielkiej chmury mały deszcz”. I może rację miał jeden z ministrów mówiąc na konferencji prasowej, iż ACTA przeszła przez konsultacje w wielu resortach bez pojedynczego zastrzeżenia, bo … polskie prawo jest już od dawna dużo bardziej restrykcyjne, niż wytyczne zawarte w porozumieniu. I w efekcie konsekwencje jego podpisania będą dla Polski zerowe. Poza ewentualną większą ochroną polskich marek poza krajem.
Może tak będzie, może – nie. Nie potrafię tego ocenić. To, co jednak jest pewne w tej chwili, to to, że padamy ofiarami szumu medialnego. Ktoś zaczyna krzyczeć, inni podchwytują najlepiej sprzedające się argumenty i kula śniegowa zaczyna się toczyć. Nabiera prędkości, rozmiaru, zaczyna prowokować protesty, zmieniać decyzje rządzących. Jednak nikt w całym zamieszaniu nie zadaje sobie trudu, żeby sprawdzić najbardziej podstawowe fakty. Róbmy to my sami. Korzystajmy z wolności i łatwości dostępu do ogromu informacji, które daje Internet. I wymagajmy rzetelności i fachowości także od tych, którzy zajmują się dostarczaniem nam informacji. Bo dzisiaj skończyło się tylko na chyba nie do końca przemyślanych atakach na państwowe serwery. Oby nie skończyło się na czymś gorszym „jutro”.