Witajcie w świecie super-Androida
Po otrzymaniu informacji o dzisiejszej sensacji (Google kupił Motorolę) musiało być tak: w ataku furii Steve Jobs lewym sierpowym zmiażdżył swojego lśniącego MacBooka Air, a Steve Ballmer wezwał w trybie pilnym głównego księgowego Microsoftu i zażądał, żeby mu policzył ile dolarów jest aktualnie w kasie firmy i czy starczy na Nokię, albo chociaż na RIM (albo odwrotnie, bo dzisiaj, to raczej RIM byłby droższy od komórkowego biznesu Finów). A jeśli ktoś myśli, że przejmując Motorolę Google'owi chodziło o patentową ochronę podmiotów w ekosystemie Androida, to chyba za dużo w młodości czytano mu książeczek z serii "poczytaj mi mamo".
Jedno jest pewne - już dziś wiemy, czemu Google najpierw szachował konkurentów w wyścigu o patenty Nortela wysuwając dziwne oferty związane bardziej z matematycznymi łamigłówkami aniżeli prawdziwym biznesem, a następnie odpuścił przetarg - negocjował już zapewne wtedy przejęcie Motoroli Mobility. Kupując amerykańskiego producenta telefonów i tabletów, Google zyskał 17 tys. patentów, które w założeniu mają obronić Androida przez miliardowymi pozwami konkurentów. Ale przy okazji zyskał coś dużo dużo więcej - wejście na rynek mobilny w totalnym wymiarze, właśnie takim, jakiemu od zawsze hołduje Google we wszystkich swoich inwestycjach. Larry Page rozegrał sprawę w doskonały medialne sposób - ma wymówkę w postaci patentów broniących Androida i przy okazji otwartą drogę do walki o totalny prymat na rynku smartfonów, zarówno w ujęciu software'owym, jak i hardware'owym.
Czemu Motorola? Jeśli się dłużej nad tym zastanowić, to mogła być to tylko Motorola. W grę wchodzili tylko producenci smartfonów z Androidem, więc zarówno Nokia, jak i chyba przede wszystkim RIM, który wydaje się dziś być łakomym kąskiem, nie mogły być brane pod uwagę. Z puli Androida Samsung oraz LG odpadały od razu, bo dla obu firm biznes komórkowy jest tylko częścią działalności biznesowej. Zostawali więc: HTC, Sony Ericsson oraz Motorola. HTC raczej odpadał, bo to mocna firma, o wielkich aspiracjach, będąca na szybkiej fali wzrostu. Przejmując HTC, Google potwierdzałby, że chodzi mu właśnie o rynek (a tego chciał uniknąć). Sony Ericsson nie ma dziś bardzo dobrego hardware'u, więc… zostawała Motorola Mobility, która po wyciągnięciu mobilnego biznesu była łakomym kąskiem: nie traciła tak wiele pieniędzy oraz miała głośne produkty, najczęściej stawiane w opozycji do… Apple'a. Motorola Droid w smartfonach i Motorola Xoom w tabletach pozycjonowane były jako odpowiednio iPhone i iPad killery. Słowem - produkty Motoroli były głośne medialnie.
Warto się wczytać w oświadczenie Google'a po przejęciu Motoroli:
The acquisition of Motorola Mobility, a dedicated Android partner, will enable Google to supercharge the Android ecosystem and will enhance competition in mobile computing.
co można przetłumaczyć jako:
Zakup Motoroli Mobility, bliskiego partnera Androida, umożliwi firmie Google super-doładować ekosystem Androida i zwiększy konkurencję na rynku mobilnych technologii.
Super-doładować - dziwne sformułowanie, prawda? Dziwne, ale dobrze pokazujące o co tu chodzi. Google wyraźnie mówi o zwiększeniu konkurencji, a przecież to właśnie on wkracza na rynek hardware'u Androida. To oznacza, że Google będzie konkurował także na wewnętrznym rynku Androida (no bo jakże mogłoby być inaczej skoro kupił producenta smartfonów!), który przy aktualnej słabości Nokii, jest dziś niezwykle konkurencyjny. Prezesi poszczególnych producentów smartfonów z Androidem mogą sobie prawić oficjalne frazesy dziękczynne po przejęciu Motoroli przez Google'a, ale zapewne już zwołują sztaby kryzysowe, które muszą dać odpowiedź na pytanie: jak się teraz zachować.
Nie oszukujmy się - Google wchodzi na wewnętrzny rynek, który sam przecież kontroluje: jest w końcu dostawcą najpopularniejszego systemu operacyjnego dla smartfonów, teraz będzie również jednym z producentów, mimo iż Motorola funkcjonować będzie dalej jako oddzielna spółka. I rację ma Paweł Okopień, który zastanawia się co mają teraz zrobić: Samsung, LG czy HTC. Samsung ma asa w rękawie w postaci własnego systemu operacyjnego Bada. Wprawdzie jest on sygnowany dla smartfonów z segmentów low i middle-end a ekosystem Bady jest dużo mniejszy od Androida, ale pozycja wyjściowa do ewentualnej konkurencji jest niezła. Reszta musi dziś patrzeć na to, co zrobił Google z rozdziawioną buzią - mogą i chyba nawet powinni się czuć oszukani i zdradzeni.
To przecież nie pierwszy raz, kiedy partnerzy Google'a tak się czują. Pamiętajmy o tym, że Google i Eric Schmidt ukrywali przez Apple'em i Jobsem rozmach działań wokół Androida, co nie przeszkadzało Schmidtowi zasiadać w radzie nadzorczej Apple'a. To po prostu styl Google'a - w imię otwartości, szczytnych zasad jedzie walcem po każdej drodze, którą się porusza. I to nie jest zarzut, to stwierdzenie faktu - Google jest bowiem taką samą firmą, jak każdy inny gigant biznesu: celem jest dominacja i wygrana nad konkurencją, nawet jeśli ta konkurencja jest bliskim partnerem w biznesie.
Można być pewnym, że wkrótce rynek mobilny będzie zdominowany przez trzech graczy: Apple'a, Google'a i Microsoft. Apple i Google już tu są nie tylko pod postacią platform mobilnych, ale także hardware'u. Microsoft jest dziś wręcz zobligowany do tego, aby zrobić to samo. Już wiadomo, że własne projekty hardware'u Microsoftu nie wchodzą w grę (nikt, chyba nawet Ballmer, nie zaryzykuje kolejnych wielomiliardowych inwestycji we własny mobilny hardware po spektakularnej porażce smartfonów Kin) - trzeba przejmować. Naturalnym celem wydaje się być Nokia - jest dziś przeceniona tak bardzo, że może udałoby się ją kupić za niedużo większe pieniądze niż za Skype'a (8,5 mld dol.), a przecież wkrótce będzie polegać tylko i wyłącznie na systemie mobilnym Windows Phone i na dodatek szefuje jej były podopieczny Steve'a Ballmera.
Dzisiejszym ruchem Google zaszachował rynek: jednych rozzłościł, a drugich niemile zaskoczył. Witajcie w świecie super-Androida. Super Google'a.