Przyszłość prywatności, prywatność przyszłości
Nigdy dotąd nie istniało tak dużo danych opisujących zachowanie poszczególnych osób, i nigdy jeszcze te dane nie były tak łatwo dostępne. Czy to koniec prywatności?
Facebook i Google żyją z tego, że wiedzą o nas coraz więcej, dzięki czemu mogą oferować coraz lepiej sprofilowaną przestrzeń reklamową. Jesteśmy ich produktami, a nie klientami. Nic więc dziwnego, że Schmidt wieszczy koniec anonimowości w sieci, a Zuckerberg - zmianę norm społecznych zakładającą stopniową likwidację sfery prywatności.
Ale czy w ogóle jest o co kruszyć kopię? Normy społeczne nie są zrobione z granitu. Anonimowość i prywatność to stosunkowo nowe wynalazki, przyniesione przez epokę industrializacji i urbanizacji. W społeczeństwach wiejskich każdy wiedział o każdym wszystko. Średniowieczne miasta były na tyle małe, że pod tym względem nie różniły się specjalnie od wsi. Mieszczanie całymi rodzinami spali we wspólnych łóżkach, kąpali w publicznych łaźniach, przez całe życie mieszkali w jednym miejscu, chodzili do tego samego kościoła i zajmowali się jednym fachem.
A potem przyszły kolej (rozwiązując problem dostawy żywności pozwoliła miastom przekroczyć średniowieczne mury), centralne ogrzewanie (każdy mógł spać w oddzielnym łóżku), produkcja masowa (zapotrzebowanie na legiony robotników wyrwanych z małych, wiejskich społeczności), samochód (dalsze powiększenie miast; indywidualizacja stylu życia), itd. Pojawiły się środki techniczne umożliwiające rozszerzanie sfery prywatności, a ludzie chętnie z nich korzystali. Niektórzy twierdzą, że rewolucja seksualna lat 60. nie byłaby możliwa bez popularyzacji samochodu, który pełnił rolę mobilnego łóżka wyjmującego młodzież spod kontroli rodziców. Technologia umożliwiła osłabienie kontroli społecznej. Każdy mógł zgubić się w tłumie i być dla innych tym, kim chciał. Grać tysiąc ról, kontrolować swój wizerunek.
To właśnie koniec tak rozumianej anonimowości przewidują Schmidt i Zuckerberg. Publikując cokolwiek w internecie musimy wychodzić z założenia, że: po pierwsze, będzie to zachowane na zawsze i po drugie - dostępne dla wszystkich. W interesie Facebooka i Google jest zbieranie i udostępnianie jak największej ilości danych o nas. To generuje odsłony, poprawia wyniki wyszukiwania, bardziej angażuje użytkowników, pozwala sprzedać lepiej sprofilowane reklamy, itd. Zbieranie danych o naszych zachowaniach jest wbudowane w logikę biznesową najlepiej prosperujących internetowych przedsięwzięć. Sieć staje się odpowiednikiem średniowiecznej księgi parafialnej - tyle, że znacznie bardziej dokładnym.
Ale to jeszcze nic. Coraz więcej wiedzą o nas nie tylko Google i Facebook. Głośna ostatnio sprawa śledzenia dziennikarzy przez służby specjalne nie mogłaby wydarzyć się jeszcze 15 lat temu. Chodzi bowiem nie o podsłuchiwanie rozmów i przeglądanie billingów (co było do pomyślenia w czasach telefonii stacjonarnej), ale o sprawdzanie lokalizacji możliwe dzięki telefonii komórkowej. Istnieje praktyczna możliwość błyskawicznego ustalenia, gdzie znajduje się niemal każdy z 38 milionów Polaków. Możliwość, której jeszcze do niedawna nie było. Gdy tylko ruszą inteligentne sieci energetyczne (smart gird), odnotowywane będzie to, w jaki sposób (jak często, kiedy) korzystamy z domowych urządzeń. Są już na rynku samochody monitorujące poziom zmęczenia kierowcy. Następny logiczny krok to przekazywanie tych informacji do centralnego systemu zarządzania ruchem drogowym i wszczynanie alarmu, gdy kierowca nie zrobi przerwy po kilku godzinach jazdy.
Dwie podstawowe wolności stanowiące fundament każdej demokracji rynkowej - wolność polityczna i wolność ekonomiczna są częściowo gwarantowane przez pierwiastek anonimowości wbudowany w systemy wyborcze i monetarne. Z zasady, nikt nie może sprawdzić, na kogo oddajesz głos w wyborach. Tak samo, jak nie ma możliwości prostego śledzenia przepływów gotówki. Urny wyborcze i banknoty są ślepe i głuche. Ich elektroniczne odpowiedniki - głosowanie przez internet i mobilne płatności - nie koniecznie*.
Odwołanie do Orwella w przypadku dyskusji o prywatności powinno podpadać pod regułę Godwina. Ktokolwiek użyje go jako pierwszy, przegrywa. Nie chodzi mi o straszenie wielkim bratem. Zbieranie coraz większych ilości danych o zachowaniach poszczególnych osób nie tylko pozwala na zwiększenie bezpieczeństwa i optymalizację działania systemów (drogowego, wyborczego, energetycznego, telekomunikacyjnego, bankowego, itd.). W wielu przypadkach jest warunkiem ich funkcjonowania. Sieć komórkowa nie może ?nie wiedzieć?, gdzie znajdują się jej użytkownicy. System płatności mobilnych musi przypisywać konkretne transakcje do konkretnych osób (kont). Co jest ważniejsze - prywatność pojedynczego kierowcy czy bezpieczeństwo innych użytkowników drogi? Nie uciekniemy od takich pytań.
Jeśli dane zostaną raz zebrane, nikt nie jest w stanie zagwarantować, że pozostaną tajne. Nawet najlepiej chronione informacje mogą wypłynąć na światło dzienne (o czym przekonał się chociażby Jeremy Clarkson) albo "tylko" trafić w niepowołane ręce. A im więcej danych, tym ryzyko większe. Jedyną stuprocentową gwarancją anonimowości i prywatności jest zaprzestanie zbierania danych. Ale to po prostu niemożliwe.
Może - jak chce Zuckerberg - stoimy u progu rewolucji, która zniesie podział na sferę prywatną i publiczną. A może powstaną narzędzia pozwalające lepiej kontrolować to, co dzieje się z danymi zbieranymi na nasz temat przez najróżniejsze podmioty (komercyjne, państwowe). Jednolite standardy postępowania narzucone przez państwo? Wyspecjalizowane firmy zajmujące się zarządzaniem prywatnością swoich klientów? Nie mam pojęcia, ale sądzę, że stoimy przed problemem znacznie poważniejszym niż to, czy pracodawca zobaczy nasze zdjęcia z imprezy wrzucone na Facebooka. Chyba całkiem dobrze było nam z tą nowoczesną prywatnością.
* - istnieją poważne wątpliwości, czy możliwe jest takie zaprojektowanie systemu do głosowania przez internet, by jednocześnie zachować zasadę tajności głosowania i zagwarantować jego równość (każdy ma tylko jeden głos).