Lans, lenistwo czy slang i naturalna kolej rzeczy?
Wdałem się wczoraj w dyskusję z MacKozerem (i innymi) na Twitterze, która ciągle nie daje mi spokoju. Chodzi o użycie anglojęzycznych słów terminologicznych w odniesieniu do opisywania reklam. Zanim uzasadnię swój punkt widzenia, zadam zaczepne pytanie - ciekawe skąd w języku polskim znalazły się takie "polskie słowa" jak: smartfon, tablet, czy wcześniej komputer.
Spór dotyczył tego, że według mojego interlokutora używanie przez ludzi reklamy słów typu: "case", "claim", "target", "brief", "focus" to wyraz lenistwa (inni dodawali - lansu), ja twierdziłem, że to naturalny język, jakim ludzie reklamy i marketingu posługują się na co dzień i że zastępowanie tych słów opisowymi wyrażeniami polskimi wypaczałoby ich sens i powodowało śmieszność, na dodatek doprowadzając do? niezrozumienia.
Na studiach językoznawczych uczono mnie przede wszystkim tego, że język jest żywym organizmem, którego "pełna regulacja" nie jest do końca możliwa. To sam język decyduje o tym, że dany wyraz wchodzi najpierw do języka potocznego, a następnie języka słownikowego. W zdecydowanej większości przypadków związane jest to z szybkością i łatwością wymowy danego słowa. Stąd na przykład coś, co dziś wydaje się nie do zaakceptowania, np. formy "przyszłem", "wyłanczać" będą w całkiem niedalekiej przyszłości słownikowymi, literackimi formami, czy nam się to podoba, czy nie? (żeby była jasność - mi się bardzo nie podoba). "Przyszłem" jest łatwiej powiedzieć niż przyszedłem i to determinuje rozwój akceptowalnej formy czasu przeszłego czasownika "przychodzić".
Analogicznie jest z naleciałościami z obcych języków, najczęściej z języka angielskiego, który jest dominującym aktualnie językiem obcym świata. To szybkość asymilacji słów źródłowych, anglojęzycznych decyduje o tym, że zanim język polski zdąży wyrobić reprezentatywne tłumaczenie terminu anglojęzycznego, ten jest już używany (i rozumiany) przez tak dużą grupę użytkowników, że nauczenie ich nowego słowa jest raczej niemożliwe. Dodatkowo potęgowane jest to faktem, iż te słowa szybko poddają się naturalnym dla polskiego języka odmianom fleksyjnym. Mówimy więc o "casie", "targecie", czy "briefie".
Branża reklamowa, podobnie jak technologiczna należy do najszybciej ewoluujących, co oznacza, że co rusz pojawiają się na nich nowe fenomeny (pomysły, produkty, techniki, badania), które trzeba jakoś nazywać. Najczęściej pierwsze są nazwy anglojęzyczne (bo te fenomeny przychodzą w głównej mierze ze świata zachodniego, anglosaskiego), więc w naturalnym biegu rzeczy pojawiają się one także w językach lokalnych, takich jak polski. Jeśli więc ludzie reklamy dyskutują o "claimie" danego spotu reklamowego, to nie dyskutują o "jego głównym przekazie do grupy docelowej", bo ten opisowy charakter języka polskiego po pierwsze nie oddaje w pełni tego, co każdy marketingowiec rozumie jako "claim", po drugie wprowadziłby konfuzję znaczeniową, a po trzecie, byłby nienaturalnie wydłużającym konwersację. Jeśli marketingowiec pisze "briefa", to nie pisze "wytycznych do projektu", bo termin "brief" jest prawie urzędowym terminem określającym bardzo ważny dokument regulujący pracę na linii dział marketingu - agencja marketingowa.
Zmienianie tego na siłę byłoby zawracaniem kijem rwący nurt rzeki. Doprowadzić by mogło do tak absurdalnych sytuacji jak dzieją się od lat w języku francuskim, który niby to dbając o swoją czystość doprowadza do sytuacji, w której "komputer" to "ordinateur".