"Gdybym wrzucała to, co naprawdę mnie interesuje, nigdy nie miałabym tylu lajków". Terror bycia lubianym niszczy dzieci

Natolatki marzą o zostaniu influencerem i z chęcią sprzedałyby duszę diabłu, aby ich posty stały się wiralami. Diabeł im podrzuca samotność, pedofilskie zaczepki i mowę nienawiści, ale one i tak chcą być w społecznościówkach. 

"Gdybym wrzucała to, co naprawdę mnie interesuje, nigdy nie miałabym tylu lajków". Terror bycia lubianym niszczy dzieci

Gdy kliknę w sekcję Explore na moim Instagramie, zalewa mnie morze zdjęć napakowanych, klasycznie przystojnych, często spoconych kolesi. Ich pozy sugerują albo intensywną wizytę na siłowni, albo w darkroomie. Mają tysiące polubień i komentarzy, a same konta dziesiątki tysięcy obserwujących. Nie szukam specjalnie takich fot, to one znalazły mnie. Moja długa już instagramowa egzystencja, karmiona hasztagami #gym i #gay, taki świat mi skroiła, to znaczy wygenerowała. Wchodzę w to uniwersum jednym kliknięciem i bezmyślnie przewijam facetów, jak gdyby za dotknięciem wskazującego palca ich życia miały stać się moim. 

Płynę, ale mam wrażenie, że tonę. Z każdym kolejnym zdjęciem czuję większe przygnębienie. W desperacji myślę: "Moja siłownia nie działa!". Na szczęście pojemnik na nienawiść do samego siebie zaczyna się w końcu przelewać, a ja wybudzam się z tego transu. Pojawia się złość. Przecież nie po to latami płaciłem terapeutce, by nadal gonić za nierealnymi standardami piękna. Pewnie, że chcę czuć się dobrze we własnym ciele, ale kanony, i to tak odrealnione, w ogóle mnie nie interesują. Mało tego, myślę o nich tylko podczas przeglądania aplikacji. Impuls, który wtedy razi mój mózg, jest tak silny, że reanimuje, zdawałoby się uśmiercone na terapii, demony niedopasowania i niedowartościowania. To, że mimo trudów finalnie potrafię się im przeciwstawić, zawdzięczam właśnie kozetce u pani Ani, a także – jak mniemam - temu, iż pamiętam, choć mgliście, czasy sprzed social mediów. Wtedy, moje drogie zetkowe dzieci, idiotyczne serduszko było idiotycznym serduszkiem, niczym więcej. 

Pamiętam, gdy w 2008 roku niechętnie i za namową znajomych zakładałem (pierwszy) profil na Facebooku i blisko pięć lat później konto na Instagramie.


"Wszyscy tu są", słyszałem. Pamiętam też poczucie zażenowania, kiedy cykałem pierwsze selfie na ulicy. Aż ścisnęło mnie w żołądku. Momenty te nie tylko pokazują słabość mojego charakteru, ale też coś nienaturalnego w obcowaniu z (wtedy raczkującymi) mediami społecznościowymi. Milenialsi (choć oczywiście nie tylko) musieli się ich nauczyć i do nich dostosować. Co prawda dziś robię foty własnej twarzy (sic!) jak zawodowiec ("Zobaczcie, co dziś osiągnąłem!"), wrzucam linki do napisanych tekstów (bo trzeba się promować), ale towarzyszy mi też nieodparta chęć scrollowania. Za każdym razem jednak przemyka mi przez myśl filozoficzne pytanie: "Dokąd zmierza (cyfrowy) świat?". Wreszcie moje adaptowanie się do social mediów (przynajmniej na teraz) dobiegło szczęśliwie końca – nie kręcę(?) tiktoków, a oglądam je, jeśli w ogóle, to z obowiązku zawodowego.

Przywilej tymczasowego odcięcia się od strumienia postów, polubień i powiadomień przy jednoczesnej deprymującej ekspozycji na zdjęcia typów, których wygląd chciałbym przejąć (tu mała dygresja: to nagłe pragnienie "bycia kimś innym" może tyczyć się wszystkiego, jeśli nie wyglądu, to chociażby kariery), sprawił, że zacząłem myśleć o genzetach i genzetkach. Dla nich media społecznościowe to środowisko naturalne. Po co im profil na TikToku i IG (nie oszukujmy się: Facebook jest głównie dla ludzi po 40)? Z czym się mierzą, prowadząc je? Wreszcie - jakie nadzieje z nimi wiążą?

Kariera marzeń

Według danych Morning Consult 57 proc. zetek chętnie zostałoby influencerami. Z kolei badanie IQS z 2021 r. dotyczące aspiracji polskich dziewcząt w wieku 10-15 lat wykazało, że 48 proc. z nich uznało prowadzenie kanału na YouTubie, Instagramie lub TikToku za atrakcyjną możliwość kariery. Natomiast według Fundacji Pro Cultura 41 proc. nastolatek i nastolatków marzy, by prowadzić życie podobne do influencerów i influencerek. 

Liczby te tak naprawdę niewiele znaczą. Pokazują zakres, ale nie zaglądają pod podszewkę świata. Boomerom dają natomiast szansę, by zanucić znaną melodię: "Ach, ta dzisiejsza młodzież!". Słowa te zarówno świadczą o ignorancji dorosłych, jak i zamykają usta tym młodym osobom, które chciałyby dopuścić ich do swojego świata. 


A ten świat pokazuje 5-odcinkowy serial dokumentalny "Social Studies" Lauren Greenfield. W tej produkcji grupa nastolatków z Los Angeles nie tylko mówi we własnym imieniu, ale też daje reżyserce pełen dostęp do swoich telefonów. Nagrywane są ekrany dzieciaków, a my widzimy każdą napisaną i otrzymaną wiadomość, każdy post, na którym osoby zawieszają wzrok lub na który reagują. Pozyskany materiał przeplata się z interakcjami w fizycznym świecie. Dokument zatem dzieje się w dwóch rzeczywistościach, realnej i wirtualnej, które się przenikają. 

Natomiast – co mnie zaskoczyło – nie ma tu mowy o dwóch schizofrenicznych rzeczywistościach, one ze sobą koegzystują. Nie oznacza to, że są tak samo ważne. Media społecznościowe wiodą prym, a to, jak się osoby w nich prezentują, jest najważniejsze. Fizyczny świat jest przerwą w wirtualnej odysei. 

Do utraty tchu 

Typowa scena w "Social Studies" przedstawia dwójkę młodych ludzi na przykład siedzącą na trawniku; gadają, śmieją się, jednocześnie pokazując sobie otrzymane fotki na Snapchacie, scrollują filmiki na TikToku i je komentują, po czym pozują do selfie na Instagram i jeszcze piszą z innymi osobami w DM-ach. Chaos oddaje rozedrganie dzisiejszego świata pełnego bodźców niepozwalających na chwilę oddechu. W społecznościówkach nie ma kurka zakręcającego zalew contentu. Skoro dorosłym tak trudno przed nim uciec, co dopiero dzieciakom, które nie wypracowały barier ochronnych. Nurzają się w cyfrowym świecie do utraty tchu. 

Jedna z bohaterek serialu, 18-letnia Ivy, pierwsze nagrania samej siebie tańczącej i śpiewającej wrzucała na YouTube'a już w wieku 7 lat. Czuła się samotna, więc wyobrażała sobie, że zyskując obserwujących, zdobędzie przyjaciół i przyjaciółki. Wejście w świat cyfrowy co prawda pomogło dziewczynie znaleźć odskocznię od wyznającej teorie spiskowe matki, ale jak była samotna, tak jest dalej. Jak zresztą zauważyła, klika się tylko seksowny content, a ten prowadzi do seksualizacji kobiet i przyciąga pedofilów. Doświadczyła tego inna 18-latka Sydney, opierająca (już w młodszym wieku) swoje zasięgi na wyzywających fotach i filmikach. Oglądali je też dużo starsi faceci, którzy próbowali zaprosić dziewczynę do siebie w wiadomym celu. Dotknął ją również slut-shaming w szkole.

Mimo to mówi: "Gdybym wrzucała to, co naprawdę mnie interesuje, nigdy nie miałabym tylu lajków". 

Trzeba dosłownie stawać na głowie (choć pewnie i to nie wystarczy), aby jeszcze bardziej się wybić z influencerskiego morza. W jednej ze scen "Social Studies" Greenfield pyta grupę nastolatków, które z nich stało się wiralem. Wszystkie osoby podniosły rękę. Czy to zatem takie proste? Nie wiem. Ale na pewno wydarzenie oczekiwane. Internet obfituje w samouczki.

Bohaterowie i bohaterki serialu wiedzą, że obecność w social mediach wiąże się z zaburzeniami odżywiania, obniżeniem poczucia własnej wartości, narażeniem na bullying, body shaming, rasizm, homofobię i transfobię czy myślami i próbami samobójczymi, you name it. Raport organizacji non-profit Center for Countering Digital Hate wykazał, że użytkownicy i użytkowniczki mogli natknąć się na treści związane z samobójstwem mniej niż trzy minuty po pobraniu TikToka. Pięć minut później mogli natrafić na społeczność promującą treści o zaburzeniach odżywiania. Na Instagramie mamy miękką pornografię (i linki do innych stron z dosadniejszym contentem). Jeśli nie wszyscy, to większość osób z "Social Studies" tego doświadczyła. Jednocześnie – mam wrażenie – to cena, którą gotowe są zapłacić za kolejnych obserwujących. Niekoniecznie z własnej woli. Wierzą, że nie mają innej możliwości. I faktycznie tak chyba jest, przecież: "tam są wszyscy". Jeśli nie chcielibyśmy żyć w świecie z social mediami, to byśmy po prostu z nich nie korzystali, prawda? Nie jest to takie proste i są na to dowody naukowe, o czym już pisaliśmy. 

Jednocześnie też społecznościówki podsuwają fantazję. Sprzedawać możesz tę o sobie, kupować tę snutą przez innych. 17-letni Keshawn mówi: "Zakładasz TikToka, żeby żyć w takim świecie jak z telewizji czy filmu, gdzie wszystko przychodzi ci łatwo". Wtóruje mu Stella: "Jest coś naprawdę uzależniającego w patrzeniu na to, czego pragniesz". Podczas grupowych rozmów jedna z nastolatek stwierdza, że jeśli ktoś zagwarantowałby jej popularność i dostatnie życie Kim Kardashian, też upubliczniłaby swoją sekstaśmę niczym ta celebrytka. Słowom dziewczyny ochoczo wtórują rówieśnicy.

Pod tynkiem fantazji czyha jednak samotność. Nikt o nią nie pytał, sama się pojawiła. Podobno to właśnie poczucie osamotnienia, a nie desperacka próba zwrócenia na siebie uwagi, jest jedną z głównych motywacji startu w wyścigu o wirtualne zainteresowanie (pisała o tym ostatnio Małgorzata Halber w "Hałasie"). Zdarza się, że w socialach znajdziemy swoich ludzi (w "Social Studies" starsza siostra Ivy właśnie od LGBT-owej bańki na TikToku i IG dostała wsparcie po trans coming oucie).

Natomiast wraz z influencerską widzialnością rośnie presja, by spełniać oczekiwania fanów i fanek, jeszcze bardziej sprzedawać własną prywatność. Mimo wielu obserwujących brak głębokich i autentycznych relacji w życiu offline powiększa uczucie osamotnienia.

Nie pomaga tworzenie wyidealizowanego wizerunku, który przecież niewiele ma wspólnego z tym w realu. Inni, spragnieni popularności, zaczynają zazdrościć konkretnym influencerom, co z kolei tych osacza i alienuje. 

Brzmi jak spis skutków ubocznych leku na receptę. Doświadczają ich nastoletni bohaterowie i bohaterki serialu i pewnie rzesza innych "twórców i twórczyń contentu".

Smutny prawie 40-letni

Na polskiej ziemi najjaskrawszym przykładem będzie pewnie Robert Pasut, współtwórca youtube’owego satyrycznego molocha AbstrachujeTV, który najpierw zachwycał gimbazę, by następnie zostać idolem rodzimej manosfery, a w końcu krindżowym artefaktem. 

Na swoim kanale PASUT dzieli się swoimi przemyśleniami o świecie, których nie będę tutaj cytował, bo pasutowe myśli są patusiarskie. W każdym razie wychodzi z niego seksistowska menda, groomingująca ledwie pełnoletnie dziewczyny. Gówniane media, plotki i inne media szczotki karmią się jego kolejnymi kontrowersjami. Wiele trzeba mieć pokładów empatii, aby Robertowi współczuć. Mimo jednoznacznej krytyki influencera żałuje Helena Łygas w artykule w naTemat.pl. Pisze między innymi o jego zmaganiach z samotnością. Izolacja to wynik kolejnych cynicznych prowokacji i podporządkowania życia konfliktom, a przecież algorytm najbardziej kocha inby! Wtedy zasięgi żrą. Poza tym Pasut jest toksyczny, co – uwaga, zaskoczenie – nie sprzyja budowaniu autentycznych relacji międzyludzkich. Osobiście Roberta mi nie żal. Najwidoczniej nie współczuje mu również jego matka. Po jednej z ostatnich kontrowersji wybuchła: "P*******z pod górkę, synuś. Słuchać się nie da. Wstydzę się za ciebie. Niedługo będą cię palcami wytykać, że jesteś stary zbok. Chłopie, co ty gadasz, ty się p********j w łeb". Ciśnie mi się na usta powiedzonko: „Nie daleko pada jabłko od jabłoni”, ale przecież najprościej zrzucić winę na rodziców, na niedopilnowanie, na złe wychowanie. 

W tym roku Robert Pasut skończy 38 lat. Jest o dwie dekady starszy od bohaterów i bohaterek "Social Studies". Czy wiek ma znaczenie? Na pewno, i to nie tylko influencera. Jestem przekonany, że matka Pasuta ma nikłe pojęcie o tym, jak social media działają na jej syna i jak jego "twórczość" wpływa na (najczęściej małoletnich) odbiorców. Dużo bardziej interesuje mnie podejście rodziców nastolatków i nastolatek. W "Social Studies" nieczęsto się oni wypowiadają. Być może dlatego w pamięci utkwiła mi wypowiedź matki Sydney (tej od "seksownego contentu"). Kobieta nie wiedziała, jak zareagować na twórczość(?) córki. Bała się o dziewczynę, jednak nie chciała, by krytyczne uwagi wpłynęły negatywnie na jej postrzeganie własnego ciała i pewność siebie. 

Nic nie da grożenie dzieciakom paluchem, zabieranie im smartfonów, wprowadzanie ograniczeń wiekowych korzystania z social mediów. Przecież drugie imię nastolatków to bunt!

Paluchem trzeba pogrozić tym wszystkim korporacjom, które na nas zarabiają i tak moderują uczestnictwo na swoich platformach, by opierało się na kręceniu wspomnianej inby. Kolejne – zresztą i tak marne – zabezpieczenia padają. Chociażby niebawem na Facebooku i Instagramie swobodnie będziemy mogli publikować treści określane wcześniej jako obraźliwe, m.in. te skierowane do osób LGBTQ+ czy zmagających się z zaburzeniami psychicznymi, odżywiania itp. Im bardziej niepoprawnie politycznie, tym lepiej. Czy rozwiązaniem mogą być regulacje, które kojarzą się z cenzurą? A może innych sposobów nie ma i trzeba pozwolić działać państwu? 

Co brzmi gorzej - cenzura państwa czy influencerzy w czasach totalnego patostreamu? Obie rzeczywistości zapowiadają się gorzej niż scenariusze postapokaliptycznych seriali.