Ta katastrofa zmieniła historię lotów w kosmos. Tak zginęła załoga promu Challenger

28 stycznia 1986 roku, zaledwie 73 sekundy po rozpoczęciu lotu, prom kosmiczny Challenger rozpadł się nad Oceanem Atlantyckim. Zginęła cała licząca siedem osób załoga. Świadkami zdarzenia były miliony ludzi, a mimo to przyczyny tej tragedii nie były znane. Książka "Katastrofa Challengera. Historia bohaterstwa i dramatu na krawędzi kosmosu" Adama Higginbothama opowiada o słynnym wypadku, który zmienił historię lotów w kosmos.

Ta katastrofa zmieniła historię lotów w kosmos. Tak zginęła załoga promu Challenger

Jeśli katastrofa ma być lekcją, to trzeba ją zrozumieć. Opierając się na niedostępnych opinii publicznej badaniach oraz raportach, Adam Higginbotham, autor znakomitego reportażu "O północy w Czarnobylu", zgłębił historie katastrof wahadłowców, podążył śladami głównych bohaterów i opisał drogę, którą przebyli, by wsiąść na pokład Challengera. Następnie minuta po minucie zrelacjonował przebieg wypadku i szczegółowo przedstawił późniejsze śledztwo. Są tu złowieszcze znaki nadchodzącej tragedii i zignorowane, ukryte przed opinią publiczną ostrzeżenia, a także przecieki i głosy informatorów zdeterminowanych, by ujawnić prawdę.

Tylko na łamach magazynu Spider's Web+ publikujemy przedpremierowo fragment książki "Katastrofa Challengera. Historia bohaterstwa i dramatu na krawędzi kosmosu" Adama Higginbothama" w przekładzie Jana Halbersztata. Czy faktycznie bohaterstwo, ambicja i pomysłowość padły ofiarą politycznego cynizmu i pychy?

*śródtytuły pochodzą od redakcji, zdjęcia dzięki uprzejmości wydawnictwa

Martha Chaffee była właśnie w kuchni, gdzie robiła hot dogi na kolację dla dzieci, kiedy przez okno zobaczyła stojącego przed frontowymi drzwiami Michaela Collinsa; dokładnie w tym momencie zrozumiała, że została wdową. Astronauci i ich rodziny tworzyli niewielką, zwartą społeczność – mieszkali obok siebie w dzielnicy, którą zwali żartobliwie "Togethersville". Tego dnia kilka żon astronautów zgromadziło się w salonie należącego do Chaffeech domu z żółtej cegły przy Barbuda Lane. Ktoś wspominał o jakimś wypadku, ale z początku nic nie wskazywało na to, żeby Martha miała się czym niepokoić: samochody stojące na ulicy mogły być po prostu częścią normalnego piątkowego popołudnia, kiedy ludzie kończyli pracę i wracali do domów. Poza tym choć mąż Marthy, Roger, brał udział w jakichś ćwiczeniach na przylądku Canaveral, nie był przewidziany do udziału w locie. A jednak teraz przed jej drzwiami stał Michael Collins, sam, z poważną miną. Powód mógł być tylko jeden.

– Wiem, Mike – powiedziała Martha, kiedy otworzyła drzwi.

– Ale i tak musisz mi to powiedzieć. Odwróciła się, a Collins w ciszy ruszył za nią przez wąski przedpokój. W salonie, gdzie jej dwójka dzieci oglądała telewizję, ktoś wyłączył odbiornik, zanim zaczęły się wiadomości. Był 27 stycznia 1967 roku.

Pierwsi ludzie

Trzydziestojednoletni Roger Chaffee był najmłodszym i najmniej doświadczonym z trzech astronautów wyznaczonych do załogi Apollo 1, pierwszego załogowego lotu w ramach nowego programu NASA – programu, którego ostatecznym celem miało być lądowanie człowieka na Księżycu. Ciemnowłosy, przystojny Chaffee był astronautą niecałe trzy lata i jeszcze czekał na swój pierwszy lot w kosmos. Status nowicjusza podkreślały dziecinna twarz i drobna budowa ciała.

Droga jego kariery była niemal archetypiczna: niegdyś był harcerzem, wcześnie złapał bakcyla lotnictwa, razem z ojcem – znanym pilotem – budował modele samolotów. Skrupulatny i pracowity, skończył studia inżynierskie na Purdue University, później sam został pilotem lotnictwa marynarki wojennej. Jeszcze na studiach poznał Marthę, królową zjazdu absolwentów college’u; wkrótce został jej oddanym mężem, sam opracował projekt ich domu w Houston, a w wolnych chwilach relaksował się, konstruując strzelby i robiąc do nich amunicję, której następnie używał w czasie weekendowych wypraw myśliwskich.

Dowódca misji Apollo 1, doświadczony astronauta Gus Grissom – drugi Amerykanin w kosmosie, niski, prostolinijny 40-latek, pilot doświadczalny, znany z tego, że lubił wypić i był kobieciarzem – określał Rogera jako "wspaniałego chłopaka". W ciągu tych kilku miesięcy, jakie spędzili na wspólnym treningu, młodszy mężczyzna okazywał podziw dla doświadczonego dowódcy, między innymi naśladując charakterystyczną mowę ciała Grissoma i jego soczyste słownictwo.

Było to na tyle osobliwe, że koledzy często mu z tego powodu dokuczali. Trzecim członkiem załogi był starszy pilot Ed White, także doświadczony astronauta i zapalony sportowiec, którego wizerunek odcisnął się w pamięci całego narodu, kiedy jako pierwszy Amerykanin odbył "kosmiczny spacer", opuszczając kapsułę Gemini IV nad Pacyfikiem, połączony z nią jedynie błyszczącą pępowiną, która dostarczała mu tlen. W czasie gdy Chaffee, White i Grissom dowiedzieli się, że zostali wyznaczeni do misji Apollo 1 – w ramach której mieli spędzić 14 dni na orbicie okołoziemskiej, sprawdzając działanie wielu nowych, skomplikowanych systemów skonstruowanych na potrzeby przyszłej wyprawy na Księżyc i z powrotem – wyścig kosmiczny między Stanami Zjednoczonymi a Związkiem Radzieckim wywoływał coraz większe emocje. W maju 1961 roku, kiedy prezydent Kennedy ogłosił, że przed końcem dekady Amerykanie wyślą człowieka na Księżyc, niedawno utworzona Narodowa Agencja Aeronautyki i Przestrzeni Kosmicznej (National Aeronautics and Space Administration, NASA) nie zdołała jeszcze nawet wysłać człowieka na orbitę okołoziemską, a tymczasem doświadczała kolejnych upokarzających porażek ze strony Rosjan.

Zaledwie miesiąc wcześniej pierwszy człowiek znalazł się na orbicie – i był nim radziecki kosmonauta Jurij Gagarin. Jednak w ciągu kolejnych pięciu lat stale rosnąca liczba naukowców, inżynierów i techników zaangażowanych w eksperymentalny projekt inżynieryjny na bezprecedensową skalę dokonała serii przełomów, dzięki którym NASA zdołała zniwelować opóźnienie w stosunku do radzieckiego programu kosmicznego. W lutym 1962 rok John Glenn jako pierwszy Amerykanin trafił na orbitę okołoziemską – on i sześciu pozostałych astronautów programu Mercury zostali uznani za bohaterów narodowych.

W czerwcu 1965 roku Ed White odbył swój niezwykły spacer kosmiczny, a w grudniu tego samego roku załogi Gemini VI i Gemini VII dokonały pierwszego w historii spotkania na orbicie.

W czerwcu 1966 roku trójnoga, w pełni automatyczna sonda kosmiczna Surveyor 1 jako pierwszy amerykański pojazd w sposób kontrolowany wylądowała na Księżycu, skąd przesłała do Centrum Kontroli Misji w Houston ponad 11 tysięcy zdjęć. Perspektywa wysłania na Księżyc misji załogowej nie wydawała się już poza zasięgiem NASA – wciąż jednak pozostawała ogromna liczba trudności i przeszkód, które trzeba było pokonać, aby wysłać człowieka na Srebrny Glob i bezpiecznie sprowadzić go z powrotem.

Do upływu terminu wyznaczonego przez Kennedy’ego pozostały zaledwie trzy lata, tymczasem technologie niezbędne do osiągnięcia tego celu – potężne rakiety Saturn V, kapsuły Apollo zdolne bezpiecznie przewieźć trzyosobową załogę przez ponad 400 tysięcy kilometrów przestrzeni kosmicznej i delikatny, przypominający owada lądownik, który miał umożliwić ludziom dotarcie na powierzchnię Księżyca – były dopiero w fazie projektowania lub budowy. Kolejne etapy procesu wiązały się z kolejnymi problemami…

Pierwsi pracownicy NASA, lata 60. XX wieku.


Kiedy lato 1966 roku zbliżało się ku końcowi, Chaffee, Grissom i White polecieli do Kalifornii, aby wziąć udział w spotkaniu z głównymi inżynierami NASA i firmy North American Aviation, która miała zbudować ich statek kosmiczny – jednej z tysięcy prywatnych korporacji wynajętych przez rząd do projektowania i produkcji sprzętu na potrzeby programu księżycowego. Spotkanie odbyło się w niskim, kamiennym budynku położonym pośród rozległego kompleksu hangarów i pomieszczeń przemysłowych w fabryce firmy w Downey, 16 kilometrów na wschód od międzynarodowego lotniska w Los Angeles.

Konferencja – formalnie określana jako Customer Acceptance Readiness Review (dosł. przegląd gotowości do akceptacji przez klienta) – miała być ostatnim krokiem przed wysłaniem przez North American kapsuły załogowej Apollo na Florydę w celu przekazania jej NASA. Prace posuwały się powoli, a końcowe testy kapsuły nie zostały jeszcze zakończone. Jednak Joe Shea, który zarządzał programem statku kosmicznego Apollo, powiedział wszystkim, że i tak zamierza przeprowadzić przegląd. Shea – arogancki, charyzmatyczny menedżer, a zarazem wybitnie utalentowany inżynier systemów – został zatrudniony kilka lat wcześniej jako ktoś, kto potrafi zarządzać, a jednocześnie rozumie najdrobniejsze szczegóły eksperymentalnej technologii: miał pomóc zintegrować liczne nieustannie zmieniające się części programu księżycowego. Uwielbiał gry słowne, zawsze nosił czerwone skarpetki i był bezgranicznie oddany sprawom zawodowym – szybko zdobył uznanie swoich pracowników i stał się niemal symbolem NASA, podobnie jak niemiecki naukowiec, specjalista od rakiet, Wernher von Braun, ojciec amerykańskiego programu kosmicznego.

Lista nawracających problemów kapsuły – znanej jako Spacecraft 012 – w której polecieć mieli Chaffee, Grissom i White, była długa, a załoga dokładnie zapoznała się z jej wadami podczas poprzednich wizyt w fabryce w Downey. Wielu astronautów było nie tylko świetnymi pilotami, ale także doświadczonymi specami technicznymi z zaawansowanymi kwalifikacjami w dziedzinie inżynierii lotniczej i mechaniki lotów kosmicznych. Od samego początku zdawali sobie sprawę, że oddają swoje życie w ręce rządowych kontrahentów, którzy często wymyślali technologię podróży kosmicznych na bieżąco. Słynna była pewna wypowiedź Alana Sheparda, pierwszego Amerykanina w kosmosie. Zapytany, o czym myślał, przygotowując się do startu na pokładzie rakiety Mercury-Redstone, odpowiedział: "O tym, że każda część statku została zbudowana przez oferenta, który zaproponował najniższą cenę".

Teraz wszyscy astronauci biorący udział w programie Apollo byli zaangażowani w pomoc w 
opracowywaniu zmian projektowych i poprawek sprzętu, który miał ich zabrać na Księżyc.
Gus Grissom rzadko spuszczał z oczu Spacecraft 012: syn Grissoma, Mark, szacował, że
w ciągu całego 1966 roku jego ojciec spędził w domu z rodziną nie więcej niż 18 dni.
Prywatnie dowódca Apollo 1 był głęboko zaniepokojony tym, co zobaczył w Downey:
kiepskim projektem i tandetnym wykonaniem kapsuły. Astronauci mieli wrażenie, że połowa
pracowników kalifornijskiej fabryki jest sumienna i skrupulatna, ale druga połowa raczej
niedbała i niekompetentna. Roger Chaffee rzucił wyzwanie inżynierom z North America i 
sam naszkicował możliwe rozwiązania w przypadku wykrytych usterek.

Niestety – niektóre z najpoważniejszych problemów trapiących statek były uporczywe i wyjątkowo trudne do rozwikłania.

Układ kontroli środowiska, który odpowiadał za dostarczanie tlenu i utrzymywanie odpowiedniej temperatury wewnątrz kapsuły, był podatny na wycieki roztworu glikolu etylenowego i zapalił się już podczas jednego z testów. Grube wiązki przewodów elektrycznych, które wiły się, przebiegając przez wnętrze statku kosmicznego, okazały się źle zainstalowane, a ich izolacja często się strzępiła, zwiększając ryzyko iskrzenia i zwarć wewnątrz kabiny. Główny właz był składającą się z trzech warstw niezgrabną konstrukcją, która otwierała się do wewnątrz ciasnego kokpitu, a w dodatku – w przeciwieństwie do wcześniejszych rozwiązań z kapsuł w programach Mercury i Gemini – w sytuacji awaryjnej nie dało się jej odrzucić za pomocą ładunków wybuchowych. Zamiast tego Ed White, leżący pośrodku trzech leżanek dla załogi, musiał sięgnąć za głowę i użyć uchwytu zapadkowego do obsługi mechanizmu zabezpieczającego sześć zatrzasków utrzymujących właz w pozycji zamkniętej.

Nawet w idealnych warunkach otwarcie włazów i wydostanie się ze statku kosmicznego zajmowało trzem osobom od 40 do 70 sekund. Niemal wszyscy astronauci programu Apollo byli bardzo krytyczni wobec takiej konstrukcji i starali się wymóc zastąpienie jej czymś, co można by szybko i łatwo otworzyć od wewnątrz. Joe Shea odmówił. – Za dużo pieniędzy, za mało czasu – powiedział.

Nylonowe siatki i rzepowe paski

Prowadząc przegląd gotowości dotyczący Spacecraft 012, Shea był otoczony przy stole konferencyjnym przez załogę, kierownictwo North American i kolegów z NASA, w tym projektanta statku kosmicznego Maxa Fageta, dyrektora ds. operacji lotniczych Chrisa Krafta i kilkunastu urzędników z Houston. Sam sprawiał wrażenie optymistycznego i niefrasobliwego.

Jego przemowę przerywały żarty i śmiech. Główne problemy statku kosmicznego nie znalazły się w porządku obrad, dyskusja skupiła się na szeregu drobnych usterek lub kwestiach, które zostały omówione wcześniej. Mimo to spotkanie trwało sześć godzin. W pewnym momencie, już pod koniec dnia, uwagę wszystkich zwróciła kwestia łatwopalnych materiałów w kokpicie. Od początku programu kosmicznego astronauci używali nylonowej siatki i rzepowych pasków przyklejonych do ścian statku kosmicznego, aby przechowywać listy kontrolne i elementy wyposażenia, które w przeciwnym razie mogłyby się dostać pod leżanki lub unosić w powietrzu w stanie nieważkości.

Kabina statku Spacecraft 012 nie stanowiła wyjątku: było w niej pełno rzepów, umieszczonych tam na prośbę Grissoma, White’a i Chaffeego. Niestety wszystkie te materiały były łatwopalne. Inżynierowie NASA od dawna się tym martwili, i to nie tylko ze względu na ryzyko wybuchu pożaru w przestrzeni kosmicznej (nikt nie wiedział, jak będą się zachowywać płomienie przy zerowej grawitacji, a próby opracowania sprawnej gaśnicy do użytku na orbicie spełzły na niczym), ale także dlatego, że atmosfera kokpitu składała się z czystego tlenu, którego ciśnienie podczas startu wynosiło ponad 110 kilopaskali, czyli nieco ponad jedną atmosferę. W  kapsułach kosmicznych NASA od czasów programu Mercury zamiast mieszanki tlenu i azotu przypominającej powietrze atmosferyczne używano czystego tlenu – ze względów zarówno inżynieryjnych, jak i medycznych. Projektanci uważali, że sprzęt niezbędny do stworzenia mieszanego środowiska gazowego jest zbyt ciężki i skomplikowany, by wysyłać go w kosmos.

Z kolei lekarze obawiali się, że astronauta oddychający azotem i tlenem może doświadczyć choroby dekompresyjnej, jeśli na orbicie kapsuła straci ciśnienie w kabinie. I choć w czystym tlenie ogień rozprzestrzenia się szybciej i gwałtowniej niż w powietrzu, początkowo ryzyko wydawało się możliwe do opanowania. Prowizoryczne, przybliżone obliczenia sugerowały, że jednoosobowe kapsuły programu Mercury były tak małe, że wybuchający w nich ogień spaliłby dostępne zapasy tlenu w ciągu kilku sekund, a następnie sam by zgasł. Jednak trzyosobowa kabina Apolla była prawie sześć razy większa niż kapsuły Mercury’ego, co odpowiednio zwiększało ryzyko związane z pożarem.

Początkowo wykonawcy z North American planowali użyć atmosfery mieszanej, lecz ówczesny szef programu statków kosmicznych NASA nie zgodził się na to, nalegając ponownie na użycie czystego tlenu. Doszło nawet do bardzo gorącego spotkania, podczas którego skonfrontował się on ze swoim odpowiednikiem w firmie North American. Obaj menedżerowie zaczęli na siebie krzyczeć, aż w końcu urzędnik NASA zakończył kłótnię:

– Jesteś wykonawcą – powiedział. – Robisz, co ci każą. Kropka.

Agencja zdawała sobie sprawę z potencjalnych konsekwencji tej decyzji. W lipcu 1963 roku w wewnętrznym dokumencie NASA stwierdzono, że w testach w atmosferze czystego tlenu „zaobserwowano, że w płomieniach staje wiele normalnie niepalnych materiałów, nawet ludzka skóra”. Jednak w złożonej sieci kompromisów inżynieryjnych niezbędnych do zbudowania w prawie niemożliwym terminie kapsuły wystarczająco lekkiej i praktycznej, aby zabrać trzech ludzi na Księżyc bez nadmiernego narażania życia załogi, uznano to za "akceptowalne ryzyko".

Plan na wypadek awarii i problemów, nakreślony w dokumencie z 1963 roku, był prosty: "Pożary w statku kosmicznym muszą być wykluczone za wszelką cenę". Przepisy dotyczące materiałów łatwopalnych w kokpicie Apollo 1 były bardzo wymagające: żaden z tych materiałów nie mógł znajdować się w odległości mniejszej niż cztery cale (ok. 10 cm) od potencjalnego źródła zapłonu; dotyczyło to niemal 25 kilometrów problematycznego okablowania, 640 przełączników, wskaźników, komputerowych elementów sterujących i wyłączników, które wypełniały kapsułę. Kiedy ta kwestia została poruszona w czasie spotkania Readiness Review w Downey, Joe Shea zaangażował się w kilkuminutową wymianę zdań z inżynierami z North American, a potem powtórzył zasady i nakazał im:

– Sprawdźcie cały ten cholerny statek i usuńcie wszystkie rzepy i wszystko to, co mogłoby podsycić potencjalny pożar. Drobna, łatwa do rozwiązania kwestia…

Gdy spotkanie dobiegało już końca, o głos poprosił Gus Grissom, który z dużej koperty wyciągnął dwie odbitki fotografii. Przedstawiała ona jego, Chaffeego i White’a siedzących przy małym stoliku, na którym spoczywał model kapsuły Apolla. Patrzący na model trzej astronauci pochylali głowy i składali dłonie, jakby modlili się o pomoc do siły wyższej. Grissom wręczył jedną z odbitek na pamiątkę dyrektorowi North American Space Division.

– Mamy też fotkę dla Joego Shea – powiedział. – Joe poradził nam, abyśmy ćwiczyli wszystkie procedury awaryjne z religijnym oddaniem. Tak więc robimy. Wszyscy zgromadzeni w sali zaczęli się śmiać. Grissom podał zdjęcie na drugą stronę stołu. Shea zobaczył, że odbitka była podpisana przez całą trójkę astronautów, którzy dodali także przesłanie od siebie: "Nie chodzi o to, że ci nie ufamy, Joe – tym razem jednak postanowiliśmy zwrócić się do kogoś wyżej…".

W katastrofie zginęła cała 7-osobowa załoga. Od lewej: Christa McAuliffe, Gregory Jarvis, Judith Resnik, Francis Scobee, Ronald McNair, Michael John Smith, Ellison Onizuka.

Problem, który lubi się powtarzać

Na początku 1967 roku Joe Shea był już niemal celebrytą. Cora częściej zapraszano go do wygłaszania publicznych przemówień i wykładów, często był widywany u boku prezentera wieczornych wiadomości CBS, Waltera Cronkite’a. Teraz redaktorzy magazynu "Time" przygotowywali o nim duży artykuł, którego publikacja miała się zbiec w czasie ze startem pierwszej załogowej misji Apollo. Ale statek kosmiczny wciąż nie był gotowy! Przybył już, zgodnie z harmonogramem, z fabryki North American w Downey na przylądek Canaveral, lecz jego budowa nie była jeszcze ukończona; razem z pojazdem pojawiły się części zapasowe i mnóstwo sprzętu, który trzeba było zamontować, a także długa lista testów, które powinny być przeprowadzone w Kalifornii, ale nie zostały dokończone. Układ kontroli środowiska nadal sprawiał problemy, grożąc poważnym opóźnieniem startu. Moduł serwisowy, w którym znajdował się główny silnik statku kosmicznego, został uszkodzony podczas testów. Rzepów i nylonowych siatek zamontowanych w kabinie przez astronautów nie usunięto zgodnie z instrukcjami Joego Shea, przeciwnie: było ich więcej niż kiedykolwiek.

Na początku października Shea dostał list od Hilliarda Paige’a, członka kierownictwa działu rakiet i przestrzeni kosmicznej w koncernie General Electric, doradzającego NASA w kwestiach bezpieczeństwa statków kosmicznych. Paige był niedawno świadkiem przeprowadzonego przez jednego z pracowników testu spalania próbek taśm rzepowych w środowisku czystego tlenu. Z przerażeniem obserwował, jak materiał zapalił się w mgnieniu oka i został błyskawicznie pochłonięty przez płomienie. Technik powiedział Paige’owi, że próbował zgłosić tę kwestię do NASA, ale nikt nie zwrócił na nią uwagi.

Paige jasno wyraził swoje obawy: "Nie sądzę, by technicznie rozsądne było nadmierne kierowanie się historią sukcesów naziemnych oraz lotów w programach Mercury i Gemini w środowisku stuprocentowego tlenu – napisał.

– Pierwszy pożar w statku kosmicznym może mieć fatalne skutki". Shea przekazał tę sprawę swojemu zastępcy, który – zasypany mnóstwem innych problemów związanych z programem – potrzebował aż siedmiu tygodni na odpowiedź, ale w końcu zapewnił szefa, że nowo ukończone oceny ryzyka wskazują, iż nie ma się czym martwić.

Wtedy Shea wysłał Paige’owi list, w którym poinformował go, że inżynierowie NASA pracują nad tą kwestią, i załączył kopię nowej oceny; w odręcznym postscriptum ujawnił jednak własne obawy: "Problem jest niełatwy – napisał. – Sądzimy, że mamy wystarczający margines, by nie dopuścić do wybuchu pożaru, jeśli jednak do niego dojdzie, będziemy mieli problemy". Tymczasem w miarę zbliżania się daty startu Gus Grissom coraz bardziej irytował się stanem statku Spacecraft 012, a także symulatora lotu, na którym on i załoga mieli trenować. Martwił się, że astronauci i technicy są rozkojarzeni, za bardzo się spieszą ze startem, zaniedbując podstawowe kwestie dotyczące bezpieczeństwa. Dla prawie wszystkich osób zaangażowanych w projekt osób stawało się oczywiste, że pojazd Apollo 1 po prostu nie jest gotów do lotu; jak stwierdził jeden z urzędników NASA: "Gdyby Spacecraft 012 był koniem, trzeba by go było zastrzelić".

Grissom czuł jednak, że wszyscy są obojętni na jego ostrzeżenia. Zarówno menedżerowie NASA, jak i astronauci dali się porwać – jak później uznano – "gorączce startu": desperacko dążyli do dotrzymania terminów i harmonogramu niezależnie od problemów, w przekonaniu, że jeśli po prostu będą robić swoje, zdołają "po drodze" naprawić wszystkie usterki. Takie podejście sprawdzało się w zakończonych triumfem programach Mercury i Gemini, które – pomimo kilku naprawdę ryzykownych sytuacji – przebiegły bez jakiegokolwiek poważnego wypadku. A teraz, gdy wyznaczony termin udanego lądowania na Księżycu był coraz bliższy, "gorączka startu" dawała się we znaki bardziej niż kiedykolwiek.

Kiedy John Young, przyjaciel Grissoma, również astronauta, zapytał dowódcę misji, dlaczego nie stawia ostrzej sprawy kiepskiego okablowania wewnątrz kapsuły Apolla, Grissom powiedział bez ogródek: "Jeśli coś o tym powiem, zwolnią mnie". Pod koniec listopada 1966 roku kolejne problemy ze statkiem spowodowały przesunięcie daty startu misji Apollo 1 na nowy rok; NASA ogłosiła, że także kolejne misje ulegną opóźnieniu, a jedna z nich została w ogóle odwołana. Publicznie Grissom nie wyrażał swoich obaw dotyczących pierwszego załogowego lotu Apollo.

W cyklu wywiadów telewizyjnych na koniec roku, które miały pomóc NASA w budowaniu publicznego poparcia dla programu kosmicznego, zapewniał, że misja jest na dobrej drodze; dopiero odpowiedź na pytanie o to, co składa się na udany lot, zasugerowała jego prawdziwe odczucia: "Jeśli chodzi o nas, to sukcesem będzie, jeśli cała nasza trójka wróci". Większość słuchających uznała to za żart. Zbliżało się Boże Narodzenie i astronauci pojechali na święta do swoich rodzin w Houston. Roger Chaffee dowiedział się, że wspaniała świąteczna iluminacja, którą stworzył przed własnym domem – zwieńczona wizerunkiem Świętego Mikołaja i jego reniferów galopujących po dachu – zdobyła pierwszą nagrodę Nassau Bay Garden Club.

W dniu Bożego Narodzenia Martha dostała od niego w prezencie specjalną przypinkę misji Apollo, którą wraz z kolegami zaprojektowali jako pamiątkę ich lotu. Astronauci chcieli zabrać przypinki w kosmos, a potem dać je żonom po powrocie na Ziemię, ale zabrakło im cierpliwości i zamiast tego wręczyli je jako prezenty świąteczne. Jeszcze przed Nowym Rokiem zaprojektowali nowe pamiątki, które miały z nimi polecieć, a potem trafić w ręce ich żon – złote zawieszki, maleńkie repliki statku kosmicznego Apollo 1. Każda z nich była jedyna w swoim rodzaju: zawierała diamencik, który wskazywał miejsce członków załogi wewnątrz kapsuły – Grissom po lewej, White w środku, Chaffee po prawej.

"Test odłączenia"

27 stycznia 1967 roku, krótko przed pierwszą po południu, trójka astronautów wyszła z windy na pomalowaną na szkarłatny kolor wieżę wyrzutni kompleksu startowego, by rozpocząć ćwiczebne odliczanie, pełną próbę generalną startu Apollo 1, znaną jako "test odłączenia". Sześćdziesiąt metrów pod nimi nowo ukończone drogi dojazdowe rozrastającego się kompleksu startowego na przylądku Canaveral ciągnęły się w kierunku nakrytego kopułą betonowego budynku kontroli startu, a potem dalej w stronę oceanu.

Atlantyk lśnił turkusowo w ostrym świetle florydzkiego słońca. NASA wybrała to miejsce jako punkt startowy misji księżycowej niemal sześć lat wcześniej i od tego czasu Centrum Kosmiczne Johna F. Kennedy’ego błyskawicznie wyrosło na dzikich wcześniej terenach. Wieże startowe stały na przylądku, którego nazwa posłużyła za przydomek całego centrum, gdzie wąski pas piaszczystych plaż i smaganych oceanicznym wiatrem zarośli wcina się w ocean na 55 kilometrów; większość obiektów Centrum Kosmicznego znajdowała się na zachodzie, między rzekami Banana i Indian, na słonych bagnach Merritt Island. Budynki, w których astronauci programu Apollo przygotowywali się do wyruszenia w księżycową podróż, stanęły na 88 tysiącach akrów podmokłych terenów nawiedzanych przez roje komarów i na lagunach pełnych aligatorów. Stały tam: centrum operacyjne (Operations Building), budynek z sypialniami i przebieralnią dla załóg (Checkout Building), hala montażowa, w której składano rakiety Saturn (Vehicle Assembly Building), i wreszcie kanciasty, modernistyczny budynek Centrum Kontroli Startu (Launch Control Center).

Odległa i niegościnna lokalizacja została starannie wybrana przez inżynierów agencji: z  przybrzeżnych stanowisk startowych statki kosmiczne leciały na wschód nad Atlantykiem, z dala od zamieszkanych terenów; bliskość równika sprawiała, że masywne rakiety dzięki ruchowi obrotowemu Ziemi dostawały dodatkowy impuls pomagający im w ucieczce przed grawitacją.

Natura jednak niechętnie poddawała się postępom ery kosmicznej: Korpus Inżynieryjny Armii Stanów Zjednoczonych potrzebował trzech lat i ogromnych ilości środków owadobójczych, aby uczynić ten obszar "biologicznie niezdatnym" dla komarów. Fundamenty olbrzymiej montażowni (Vehicle Assembly Building), wystarczająco dużej, aby pomieścić piramidę Cheopsa, zostały zakotwiczone w gruncie przez tysiące stalowych rur wbitych w skałę macierzystą niemal 50 metrów pod powierzchnią. Miało to ustabilizować przypominającą pudełko konstrukcję na wypadek silnych wiatrów. Subtropikalna pogoda bywała nieprzewidywalna: latem występowały tu gwałtowne burze, a czasami huragany; zimą gęste mgły spowijały czasem bez ostrzeżenia stanowiska startowe. Tego dnia jednak pogoda była wprost idealna do testów: powietrze było czyste, było ciepło i jasno, nic nie ograniczało widoczności.

Trening przed misją, na zdjęciu Judith Resnik.

Opatuleni w białe, nylonowe skafandry ciśnieniowe Grissom, White i Chaffee oddychali czystym tlenem ze zbiorników układu kontroli środowiska, które nosili w rękach jak bagaż. Zbiorniki łączyły z ich hełmami elastyczne węże. Rano, podczas wkładania kombinezonów, astronauci sprawiali wrażenie nieco spiętych i powściągliwych. Grissom był zaniepokojony awariami systemu łączności statku i zasugerował, by Joe Shea dołączył do nich wewnątrz kapsuły na czas testu, aby sam mógł zobaczyć, jak bardzo jest źle. Jednak technicy North American Aviation nie byli w stanie zapewnić dodatkowego zestawu słuchawkowego wewnątrz Spacecraft 012, a Shea nie był przygotowany na spędzenie całego popołudnia w kucki w ciasnej przestrzeni u stóp Grissoma bez możliwości usłyszenia, co się dzieje. Zaplanował więc powrót do Houston tego samego popołudnia, obiecując, że omówi tę kwestię z Grissomem później, w symulatorze.

Po ostatnim wywiadzie z dziennikarzem pracującym nad artykułem dla "Time’a" Shea udał się na lotnisko w pobliskim Melbourne. "Test odłączenia" był wymagającą i złożoną procedurą na ogromną skalę. Brali w nim udział nie tylko astronauci i personel pomocniczy na przylądku Canaveral; wymagał skoordynowanej pracy tysięcy inżynierów i wykonawców za konsolami tam i niemal półtora tysiąca kilometrów dalej, w sali Mission Control w Houston. Pełna symulacja startu Apollo 1 – od początkowego uruchomienia komputerów i systemów naprowadzania aż do momentu osiągnięcia orbity – miała na celu sprawdzenie, czy każdy z systemów statku kosmicznego i jego rakiety nośnej działa zgodnie z założeniami.

Było to doświadczenie najbardziej zbliżone do prawdziwego startu, jak to było możliwe bez faktycznego odpalania silników. W tygodniach poprzedzających symulację gigantyczna rakieta nośna – Saturn 1B – została powoli przetoczona na platformę startową, a statek kosmiczny ustawiono na jej szczycie za pomocą specjalnego dźwigu. Gdy astronauci znaleźli się wewnątrz kapsuły, odliczanie trwało do chwili, gdy ich pojazd przechodził na własne zasilanie; kilka minut później, kiedy zegar doszedł do zera, załoga platformy odłączała ostatnie pępowiny łączące Apollo 1 z suwnicą, tak jak zrobiłyby to automatyczne systemy w momencie startu.

Następnie, kiedy w czasie prawdziwego startu rakieta opuściłaby wieżę, kontrola misji miała dalej poprowadzić symulowany lot na orbitę. Na koniec Gus Grissom planował przećwiczyć także awaryjną ucieczkę z kapsuły: było tak wiele do zrobienia, jeśli mieli dotrzymać lutowej daty startu, że dowódca starał się wcisnąć w procedurę jak najwięcej przygotowań. Cały test był niezwykle złożony, ale mało kto w NASA uważał go za niebezpieczny. Rakieta Saturn nie była przecież napełniona paliwem, a ta sama rutynowa procedura stanowiła kamień milowy w postępie wszystkich poprzednich załogowych startów – i zawsze przebiegała bez incydentów.

Zespół ratownictwa przeciwpożarowego, który stacjonował w pobliżu platformy podczas prawdziwego startu, nie był częścią symulacji. Załodze kompleksu startowego ponad godzinę zajęło uszczelnienie niewygodnych włazów Spacecraft 012 i ostatecznie technicy musieli zamknąć jeden z nich siłą. Wnętrze kabiny miało kształt ściętego sześcianu wewnątrz stożkowatego modułu dowodzenia. Regulowane leżanki astronautów były ściśnięte w kwadracie o boku liczącym dwa i pół metra, otoczonym z trzech stron panelami przyrządów i przegrodami na sprzęt. Płócienne leżanki pozwalały astronautom leżeć podczas startu na plecach i spoglądać w górę na szereg przełączników i pokręteł, które znajdowały się w zasięgu ręki, ale tworzyły niski, skośny sufit uniemożliwiający stanie; właz znajdował się za ich głowami.

Około 14:45 zespół kompleksu startowego poinformował, że Grissom, White i Chaffee zostali właśnie zamknięci w kapsule. Pomieszczenie wypełniono czystym tlenem; ciśnienie wynosiło 115 kilopaskali, dociskając wewnętrzny właz niczym korek w butelce szampana.

Ogień w kokpicie

I niemal od razu sprawy zaczęły iść w złym kierunku. Pojawiły się kolejne problemy z układem kontroli środowiska, co doprowadziło do uruchomienia głównego alarmu. W dodatku – dokładnie tak, jak wcześniej obawiał się Grissom – rwała się komunikacja radiowa między kapsułą a kontrolerami na ziemi. Astronauci odhaczali kolejne punkty na listach zadań do wykonania, przełączali kolejne przełączniki, ale mieli problemy ze słyszeniem instrukcji kontrolerów. Mijały godziny, trzej członkowie załogi usiłowali pokonać jakoś trudności z radiem, ale choć problemy narastały, odliczanie trwało. W pewnym momencie rozmowy trzech mężczyzn z ziemią zaczęły się nakładać z rozmowami prowadzonymi przez lokalną kontrolę ruchu lotniczego. O 18:20, gdy do symulowanego czasu startu pozostało zaledwie dziesięć minut, kontrolerzy wstrzymali odliczanie, a Grissom zaczął wymieniać elementy wyposażenia w celu wyizolowania usterki. Do 18:30 astronauci spędzili ponad pięć godzin w niesprawnej kapsule, a kontrola startu przygotowywała się do wznowienia odliczania. Grissom był wściekły.

– Jak zamierzamy dostać się na Księżyc, skoro nie jesteśmy w stanie utrzymać łączności między trzema budynkami? – pytał przez zakłócenia. Tymczasem z sąsiedniego miejsca Ed White przerwał mu, mówiąc, że kontrolerzy nie słyszą ani słowa z tego, co mówi.

– Jeeezu Chryste! – westchnął zirytowany dowódca.

Przez kolejne 30 sekund panowała cisza. Instrumenty wykrywały ruch w kapsule, z włączonego mikrofonu Grissoma dochodziły odgłosy chrobotania  – astronauta wyraźnie poruszał się na swojej leżance. Potem telemetria zarejestrowała nagły skok napięcia wewnątrz kapsuły, a czujniki przymocowane do klatki piersiowej Eda White’a zanotowały wzrost pulsu i częstości oddechów.

Kilka sekund po 18:31 kontrolerzy naziemni na przylądku Canaveral i w Houston zostali zaskoczeni pojedynczym uciętym okrzykiem usłyszanym przez radio na kanale VHF o nazwie Black-3.

Grissom – a może był to Chaffee – krzyknął: – Hej! Dwie sekundy później Chaffee  – do którego obowiązków należało utrzymywanie kontaktu z obsługą naziemną w wypadku wystąpienia niebezpieczeństwa – powiedział spokojnym, opanowanym głosem: – Mamy ogień w kokpicie.

Kilka kilometrów dalej, w sali kontroli startu na Merritt Island, jeden z nadzorujących test inżynierów z North American spojrzał w swoje notatki i odwrócił się do kolegi siedzącego przy sąsiedniej konsoli.

– Czy on powiedział "ogień"? – zapytał. – O czym oni, do cholery, mówią?!

Wewnątrz budynku kompleksu startowego technik z firmy RCA, obserwujący zestaw monitorów z obrazami telewizyjnymi, usłyszał głos Chaffeego i przełączył się na obraz z kamery 24. Przetestowana w tak zwanym Białym Pokoju – czystej przestrzeni na poziomie A834 suwnicy startowej otaczającej bok statku kosmicznego – kamera 24 mogła wykonać zbliżenie i pokazać widok przez okno kapsuły na część jej wnętrza. Na początku technik widział tylko jasną poświatę wewnątrz, ale potem dostrzegł migotanie płomieni i ręce Eda White’a sięgającego ponad głową, w kierunku rygli włazu. Od pierwszego raportu Chaffeego minęło zaledwie kilka sekund, kiedy wszyscy słuchający kanału Black-3 – w kompleksie startowym na Merritt Island w Houston – ponownie usłyszeli najmłodszego astronautę; słowa brzmiały niewyraźnie, ale w głosie słychać było zdenerwowanie.

– Poważny pożar, musimy się wydostać… Palimy się!

Fragment wraku Challengera, zdjęcie z 29 stycznia 1987 roku.


Na ekranie monitora technik z RCA widział gwałtowny ruch wewnątrz kabiny Spacecraft 012. Ręce Eda White’a wyciągnęły się w stronę włazu, cofnęły, wyciągnęły ponownie… Potem dołączyła do nich druga para rąk, podczas gdy płomienie rozprzestrzeniały się w kierunku iluminatora. Chwilę później ogień zasłonił widok. Na kanale Black-3 przez moment było słychać krótki, straszny dźwięk, jakby krzyk agonii – a potem zapadła cisza. Od pierwszego meldunku o ogniu minęło 18 sekund. Na poziomie A8 suwnicy startowej dowódca kompleksu startowego stał przy swojej konsoli na wahadłowym wysięgniku, niecałe cztery metry od statku kosmicznego, gdy usłyszał pierwszy krzyk załogi przez skrzynkę komunikacyjną. Dobiegło go tylko słowo „ogień”, ale to wystarczyło.

– Zabierz ich stamtąd! – krzyknął do swojego głównego technika. Gdy odwrócił się z powrotem, aby powiadomić załogę na dole o sytuacji awaryjnej, usłyszał głośny świst i nad jego głową przeskoczył płomień, opalając leżące przed nim papiery. Główny technik, który już zmierzał w kierunku kapsuły, został odrzucony przez eksplozję w stronę drzwi suwnicy i zasypany deszczem ognistych odłamków.

Dym i płomienie kłębiły się w przejściu, zmuszając mężczyzn do powrotu do windy w wieży startowej, gdzie znaleźli maski gazowe i wrócili razem z trzema kolegami, aby walczyć z pożarem, używając jedynej gaśnicy, jaką udało im się znaleźć. Cała piątka czołgała się jeden za drugim wśród wysokiej temperatury i duszącego dymu, przez który niemal nic nie widzieli; zanim zdołali otworzyć ciężkie włazy Spacecraft 012, minęło około pięciu minut. Poczerniałe wnętrze kabiny tliło się, rozjaśniane od środka przez bursztynowe lampki ostrzegawcze wciąż świecące na tablicach przyrządów. Gus Grissom i Ed White leżeli u podnóża włazu, a ich skafandry ciśnieniowe były stopione przez ogień. Roger Chaffee pozostał przypięty do swojej kanapy, gdzie do końca utrzymywał łączność.

Na teflonowej powierzchni okna kokpitu widniał pojedynczy odcisk dłoni otoczony sadzą. Dowódca kompleksu wycofał się z uszkodzonego statku kosmicznego i podniósł zestaw słuchawkowy łączący go z budynkiem poniżej. Przez chwilę zastanawiał się nad tym, co ma powiedzieć, nie chcąc ujawniać całej prawdy na otwartym kanale. – Nie jestem w stanie opisać tego, co widzę – powiedział w końcu.

Przełożył Jan Halbersztat.