Mokry sen Elona Muska i bat Xi Jinpinga. Czy jesteśmy gotowi na superaplikację?

Giganci technologii nigdy na dobre nie porzucili marzenia o superaplikacji – jednej, by wszystkimi rządzić i by wszystkie inne odrzucić. Bliżej do aplikacji władzy ma Pekin niż Warszawa czy Waszyngton, ale superaplikacja chińska i zachodnia będą jak krokodyl i hipopotam. Coś je łączy, ale stoi za nimi zupełnie inna droga ewolucji.

Super aplikacja wechat

Na Facebooku można kupować reklamy, postować zdjęcia uroczych jamniczków i robić zakupy.
Z Twittera można prowadzić ciągnące się w nieskończoność dyskusje i sprawdzać na nim wartość akcji Tesli. Na Netfliksie emocjonować się absurdalnymi zwrotami akcji w hiszpańskim "Domu z papieru", a potem zagrać w grę na podstawie serialu. Nawet nasz swojski mObywatel wykazuje się nienasyconym apetytem na funkcje: nie tylko działa jako wirtualny dowód, umożliwia zastrzeżenie PESEL-u czy sprawdzenie, ile mamy jeszcze punktów, zanim nam zabiorą prawo jazdy, ale ma też znacznie ambitniejszą rolę do odegrania.

Janusz Cieszyński, były już minister cyfryzacji, zapowiadał wprowadzenie do niego mTV, w którym będzie można się zapoznać z dziełami polskiej kultury i mieć dostęp do wydarzeń sportowych na żywo. Jedyna nadzieja w tym, że możliwość streamowania meczów reprezentacji Polski zablokuje Ministerstwo Zdrowia w trosce o zdrowie psychiczne obywateli.

Firmy prezentujące kolejne niezbędne funkcje przywołują ostateczny autorytet, czyli Wygodę Użytkownika. Sugeruje się wręcz, że cyfrowy suweren chciałby mieć wszystko w jednym i bez komplikacji. Rozwiązaniem mogłaby być uberaplikacja, gargantuiczna i mocarna, wiedząca wszystko wszędzie naraz. 

Superaplikacja, która sprawia, że nawet Amazon Prime, dzięki któremu można obejrzeć "Kosiarza umysłów" i kupić kosiarkę, wygląda na mało ambitne przedsięwzięcie. 

Czym byłaby rzeczona omnipotentna aplikacja? Byłaby centrum życia użytkownika; tak uzależniającą od siebie istotą, że stałaby się niezbędna do funkcjonowania i w wirtualu, i w realu. Odpowiadałaby na potrzeby na każdym kroku: od zamawiania taksówki w panice po oglądanie posiedzeń Sejmixu w czasie relaksu. Umożliwiałaby płacenie zbliżeniowe za wegańskiego kotleta i opłacanie rachunków za prąd, a także, last but not least, pozwalałaby kłócić się  z obcymi ludźmi w socialach – Kielecki czy jednak Winiary? 

Jedna, by rządzić wszystkimi, jedna, by wszystko znaleźć, jedna, by wszystko zamówić i w ciemności doomscrollować.

Niespełnione marzenia Elona Muska

Widmo superaplikacji co jakiś czas pojawia się na Zachodzie. Ostatnio znów zaczęło straszyć, gdy Elon Musk oznajmił, że chce w nią przedzierzgnąć właśnie kupionego Twittera.

O tym, że nie była to jednorazowa wrzutka - co Muskowi się zdarza - świadczy rozmowa nowego CEO z pracownikami X w październiku 2023 roku. Musk rzucił nieco więcej światła na swoje plany dla X, deklarując, że jego nowa platforma stanie się "aplikacją, która będzie zawierała w sobie wszystko".
Ma to być zamiennik YouTube'a, LinkedIna, FaceTime'a, aplikacji randkowych, a nawet banków. Część tych pomysłów była inspirowana jego własnymi bogatymi doświadczeniami superużytkownika platformy. 

"Wprowadziliśmy zalążki rekrutacji, coś jak konkurencję dla LinkedIna. Jeśli masz firmę, która oferuje pracę, albo szukasz pracy, to będzie dobre miejsce dla ciebie. Sam często tutaj rekrutowałem" – tłumaczył wówczas Musk.

Ale pomysł na stworzenie superaplikacji nie został zainspirowany wątpliwymi możliwościami rekrutacyjnymi Twittera. Idea stworzenia aplikacji do wszystkiego pojawiała się w wypowiedziach ekscentrycznego miliardera jeszcze przed kupieniem medium społecznościowego. Do tych starych ambicji nawiązuje zresztą nowa nazwa aplikacji. Litera X była z Muskiem długo. 

źródło Macrovector/Shutterstock

W 1999 roku powołał do życia internetowy bank X.com, który z czasem stał się PayPalem. I to właśnie do niego miliarder wraca po przepis na to, jak utworzyć superapkę.  X.com miał zaspokoić wszystkie finansowe potrzeby użytkowników. Misji tej nie udało się wtedy zrealizować. X.com połączył się już w marcu 2000 roku z Confinity, do którego należał PayPal. A w październiku tego roku Elon Musk został zastąpiony na stanowisku CEO przez Petera Thiela. Rozstanie i przymusowe porzucenie pomysłu na aplikację finansową do wszystkiego było dla niego bolesne. Do tej pory Musk jest przekonany, że PayPal jest tylko cieniem giganta, którym mógłby się stać pod jego wodzą.

"Oczywiście, świetnie rozumiem ten świat. Pisałem z Davidem Sacksem plan dla X/PayPal już w czerwcu 2000 roku. Jednak z jakiegoś powodu, kiedy [PayPal] stał się eBayem, nie tylko nie zrealizowali reszty punktów planu, ale też cofnęli część kluczowych funkcji, co było szalone. PayPal jest bardziej wybrakowanym produktem niż ten, który opisaliśmy w czerwcu 2000 roku, czyli 23 lata temu" – deklarował w tej samej rozmowie z pracownikami.

Dziś wiele wskazuje na to, że X ma być tym, czym PayPal się nie stał. Potęgą finansową na skalę globalną. Mówimy tu w końcu o ambicjach człowieka, który chce skolonizować Marsa. Nowy X ma nie tyle ułatwić przyjaciołom zrzucanie się na pizzę czy płacenie freelancerom za usługi, których realizacji nie da się wcisnąć sztucznej inteligencji, ile być czymś znacznie większym. Musk deklaruje, że X ma "odpowiadać za około połowę globalnego systemu finansowego i być największą finansową instytucją na świecie".

A przy tym – przypomnijmy – być miejscem do rekrutacji pracowników, randkowania i komunikacji. Dużo? Owszem. Ale takich systemów nie trzeba szukać w książkach science fiction, wystarczy wytężyć wzrok i zerknąć na wschód, w kierunku Chin. 

Zrealizowany chiński sen

Albo i koszmar. To się okaże.

Z WeChata korzysta 1,3 mld osób. Populacja Chin wynosi 1,4 mld. Aplikacja stworzona w 2011 roku przez Tencent jest obecnie centrum chińskiego życia, zarówno rodzinnego, towarzyskiego, jak i szerzej, społecznego i obywatelskiego. To przez niego płaci się za wynajem mieszkania, zaciąga pożyczki, umawia na randki, czyta wiadomości. Ale nawet w świecie fizycznym bez WeChata ani rusz: bilety na pociąg czy samolot najłatwiej kupić przez aplikację, sklepy przyjmują płatności za pomocą skanowanych z aplikacji kodów QR i nawet żebracy na ulicy wystawiają tabliczki z kodem QR. Ta wszechobecność ucieleśnia wymarzoną Wygodę użytkownika. Jedna aplikacja wszystko usprawnia, kilkoma dotknięciami ekranu można w końcu tak wiele załatwić. 

Ale też jak nic innego pokazuje, jakie trzeba na jej ołtarzu złożyć dary.

– Dwa lata temu ludzie, którym regionalne banki państwowe nie wypłacały depozytów, próbowali się umówić na protest za pomocą WeChata. Moderatorzy wyłapali te wiadomości i tym, którzy brali udział w dyskusji, nagle zmienił się kod covidowy w aplikacji na czerwony. Nie mogli już opuszczać domów – opowiada Michał Bogusz, ekspert do spraw Chin Ośrodka Studiów Wschodnich.

Każdy krok użytkowników w tej superaplikacji jest skrupulatnie monitorowany nie tylko przez firmę, która ją wypuściła, ale przede wszystkim przez Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego i Ministerstwo Bezpieczeństwa Państwowego. Bo w Państwie Środka nie istnieje coś takiego jak niezależny biznes, a jeśli ktoś ma co do tego wątpliwości, to szybko zostają one rozwiane. Jak wtedy, kiedy najbogatszy Chińczyk Jack Ma, założyciel giganta Alibaby, do którego należy między innymi AliExpress, skrytykował nieopatrznie działania Komunistycznej Partii Chin. Ma w 2021 roku zniknął na dwa lata z życia publicznego, w jego firmie pojawiły się kontrole, a prawo zmieniono tak, że musiała się w ostatniej chwili wycofać z debiutu giełdowego.

Za przewiny popełniane w aplikacji partyjni urzędnicy mogą zablokować konto, ograniczyć dostęp do wybranych funkcji albo zarządzić – i pobrać z WeChata – karę finansową. Z kontrolowanego przez partię medium wiadomości i posty szybko znikają, jeśli tylko działający zgodnie z wytycznymi cenzorzy dopatrzą się w nich drażliwych politycznie wątki. Aby dostępu cenzorów do treści w komunikatorze nic nie blokowało, WeChat nie jest szyfrowany, a gigant technologiczny Tencent, jak inne chińskie firmy,  jest zobowiązany prawnie do przekazywania partii danych, których zażąda. Wszystko szybko i o ileż wygodniej, niż gdyby to robić w kilku aplikacjach osobno.

Ale nie tylko nieograniczona niczym kontrola, karanie nieprawomyślnych i rozwinięta na ogromną skalę cenzura budzą związane z superaplikacjami obawy ekspertów. Tego typu projekty mają z definicji dostęp do bezprecedensowej ilości danych - od finansowych, przez informacje o lokalizacji, preferencjach, poglądach, kontaktach, sieci znajomych itd. 

– Można się srożyć, że zachodnie firmy robią to samo, ale to nie jest to samo. W przypadku zachodnich firm są to rozproszone bazy, a wymiana danych między nimi jest ograniczona także przez prawodawstwo, szczególnie europejskie. Ponadto Chiny gromadzą dużo danych dotyczących zdrowia, m.in. grupy krwi, a nawet mówi się o tworzeniu przez nie baz danych z DNA obywateli. To wszystko wzięte razem daje ogromną władzę. I to nie tylko państwa nad obywatelami, ale też "zblatowanemu" z partią biznesowi, któremu partia takie informacje przekazuje – mówi Michał Bogusz.

Ze względu na kwestie bezpieczeństwa i szpiegostwo działanie WeChata (i 53 innych aplikacji) w swoim kraju zablokowały w 2020 roku Indie. W tym samym roku ówczesny prezydent USA Donald Trump określił WeChat jako zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego i próbował zablokować aplikację w Stanach. Joe Biden przeanalizowanie WeChata zlecił ekspertom. Wprawdzie Tencent zapewnia, że dane użytkowników z Zachodu są trzymane w osobnych, bezpiecznych bazach danych, do których politycy nie mają dostępu, ale raczej mało kto w to wierzy.

źródło: wan wei / Shutterstock

I choć, jak podkreśla ekspert ds. Chin, do pełnej kontroli rodem z "Raportu mniejszości" jest jeszcze daleko, to pierwszy krok w tym kierunku został już zrobiony. Bazy danych są, a nad systemami sztucznej inteligencji, zdolnej je analizować i nimi zarządzać, trwają prace. Kiedy powstaną, z baz będzie można korzystać retrospektywnie, łącząc zebrane już dane z nowymi i na ich podstawie tworzyć doskonałe niemal profile obywateli i strategie jeszcze lepszego ich kontrolowania.

Pocieszanie się, że wiele problemów związanych z superaplikacją wynika ze specyfiki chińskiego ustroju i związków partii z biznesem, jest w naiwne. Zagrożenia związane z superaplikacją nie znikną tylko dlatego, że ta powstanie pod inną długością geograficzną i w innym systemie politycznym. WeChat jest wyjątkowo źle zabezpieczony, bo jest to na rękę partii rządzącej, ale nawet najlepsza aplikacja nie jest w pełni bezpieczna, a już na pewno nie ta skierowana do masowego użytkownika. Hakerzy, którzy włamaliby się na jedno tylko konto, mieliby otwarty cały skarbiec. Ale nie mniejszym problem mogą być też legalni właściciele superapki.

Afera Cambridge Analytica uświadomiła nam, jak beztrosko firmy technologiczne podchodzą do danych swoich użytkowników – mimo wszechobecnych w internecie zapewnień, że "szanujemy twoje dane". Pokazała też, że dane – tylko z jednego źródła, czyli z social mediów – można wykorzystać choćby do próby wpływania na procesy wyborcze. To niebezpieczne i w rękach wielkiego biznesu, i w rękach rządu. Mając superaplikację, ten drugi mógłby zaoszczędzić na Pegasusie. 

Nie lepiej jest w kwestii ograniczania dostępu do aplikacji. Superaplikacje sprawiają, że życie społeczne zaczyna dostosowywać się do nich. Jeśli tylko zwykłe zablokowanie konta na Facebooku może spowodować, że mały przedsiębiorca traci możliwość komunikowania się z klientami, a ojciec jest odcięty od informacji w grupie szkolnej jego siedmiolatka. A mówimy tylko o "banalnym" Facebooku.

W wypadku superaplikacji odcięcie się jest znacznie boleśniejsze – to utrata kontaktu z rodziną i przyjaciółmi, dostępu do wiadomości i newsów, problem z płaceniem przez internet i w zwykłym sklepie, trudność w kupowaniu biletów… itd. Wszystko zależy od tego, jak bardzo aplikacja nagięła już do siebie rzeczywistość. Do tego dochodzi wpływ na inne firmy i media – jeśli superaplikacja jest głównym źródłem ruchu, to podpadnięcie jej jest ryzykiem, na które mało kto będzie mógł sobie pozwolić. 

Strach przed zagrożeniami, nawet tymi dobrze rozpoznanymi i przebadanymi, ma jednak tendencje do znikania w obliczu wizji wielkich pieniędzy.

Historię nie tak łatwo powtórzyć

Cała nadzieja w tym, że historia idzie naprzód, a Zachód i Chiny to jednak zupełnie inne drapieżniki. 

– Nie ma możliwości, żeby państwa rozwinięte weszły na tę samą ścieżkę ewolucji, na której były Chiny w 2011 roku. Nawet jeśli spróbują stworzyć coś podobnego do WeChata, to będzie sytuacja krokodyla i hipopotama. Oba mają podobną głowę, bo żyją w tym samym środowisku, ale ich ewolucja poszła różnymi ścieżkami – przekonuje Bogusz.

W 2011 roku w Chinach dominowała gotówka, system bankowy kraju był niewygodny i niewydolny. Zablokowanie w Państwie Środka zachodnich firm sprawiło, że takie usługi jak Apple czy Google Pay były niedostępne. Kartami kredytowymi i płatniczymi niemal nikt się nie posługiwał. Bankowość elektroniczna właściwie nie istniała. W takim właśnie środowisku pojawił się WeChat i zmienił wszystko. Nagle w banku można było zażądać, żeby co miesiąc część pensji albo emerytury była automatycznie przekazywana do portfela w aplikacji. Młode społeczeństwo, które informatyzowało się, sięgając po smartfony (komputery były w Chinach znacznie mniej popularne), zachwyciło się nowymi możliwościami. Wokół aplikacji szybko powstał cały system finansowy oparty na wirtualnych portfelach i kodach QR. 

Na to nakładały się specyficzne potrzeby obywateli Chin i innych krajów Azji - bo, choć WeChat niepodzielnie panuje w Państwie Środka, to nie jest jedyną superaplikacją na kontynencie. W Korei Południowej jest KakaoTalk, w Singapurze Grab, a z Japońskiego Lime korzystają nie tylko mieszkańcy Kraju Kwitnącej Wiśni, ale także obywatele Filipin, a przede wszystkim Tajwańczycy, którzy bez apki nie mogą się obejść. Ich sukces wynika z dostosowywania się do wymagań językowych mieszkańców Azji.

– Odpowiadały na potrzeby lokalne, szczególnie te związane ze specyfiką językową. Szybko wprowadziły możliwość pisania ręcznego, co jest szczególnie istotne, bo w Japonii, Chinach czy Korei nie wszyscy potrafią pisać na klawiaturze alfabetycznej w rodzimych językach. Ale nawet ci, którzy potrafią, często wolą pisać ręcznie, bo tak jest szybciej i wygodniej – tłumaczy Bogusz.

Ponadto aplikacje robione w Azji przez ludzi znających tamtejszy kontekst szybko postawiły na komunikację głosową. Gdy na Zachodzie namiętnie wymieniano SMS-y, na Wschodzie znacznie chętniej wysyłano wiadomości audio. 

– Do tego dochodziła polityka władz lokalnych. W Korei Południowej ze względów bezpieczeństwa jest bardzo dużo ograniczeń, co do możliwości przechowywania i wywożenia danych pobieranych o użytkownikach. W efekcie większość aplikacji zachodnich, które nie chciały budować własnych baz danych na miejscu, nie wchodziło na tamten rynek – wyjaśnia Michał Bogusz.

Twórcy superaplikacji mogli także liczyć na pomoc rządów, które subsydiowały rodzime rozwiązania bardziej odpowiadające potrzebom ich obywateli.

W XXI wieku w Stanach Zjednoczonych czy Europie trudno sobie wyobrazić, jaką lukę w systemie finansowym mógłby wykorzystać Elon Musk. Na rynku jest Apple Pay, Google Pay, a banki oferują własne mniej lub bardziej udane aplikacje. Miliarder może więc raczej widzieć szansę w optymalizacji i zbieraniu wszystkiego pod jednym parasolem, licząc na to, że wygoda płynąca z tego, że wszystko jest w jednym miejscu, wystarczy, byśmy pokochali X-a. Ale nawet aplikacja, która przy każdej transakcji pokazywałaby zdjęcia słodkiego kotka, podbijając serca użytkowników masowo rezygnujących dla niej z Apple czy Google Pay, musiałaby pokonać jeszcze jedną przeszkodę na drodze do dominacji światowej legislatorów. 

Bo czas bezkrytycznego wspierania big techów i przyklaskiwania każdej ich nowej inicjatywie już się skończył. Podczas gdy w Chinach Tencent korzysta na współpracy z władzą, Unia Europejska przeforsowała kluczowe akty prawne takie jak DSA i DMA, a w Stanach Zjednoczonych prezesi największych firm coraz częściej muszą się przed Kongresem albo sądem tłumaczyć ze swoich decyzji lub zaniechań. W tym politycznym klimacie tworzenie superaplikacji, która ma nie tylko przejąć niemal połowę rynku finansowego, ale też wejść w prawie wszystkie dziedziny naszego życia, jest w najlepszym razie ryzykowne. 

Superaplikacja w USA
źródło: Zenzen / Shuttertock

Marzenie umiera ostatnie

Ale choć szefowie największych firm technologicznych zdają sobie sprawę zarówno z zagrożeń związanych z superaplikacją, jak i różnic między Chinami z 2011 roku a współczesnymi Stanami Zjednoczonymi lub Europą, marzenie o niej nadal rozpala ich umysły. Nie mówimy tu bowiem tylko o Elonie Musku. Chęć stworzenia superaplikacji w 2013 roku deklarował Evan Spiegel, CEO Snapchata (w firmę zainwestował Tencent). W 2019 roku o aplikacji, która będzie "systemem operacyjnym życia w mieście", mówił Dara Khosrowshahi, CEO Ubera. 

Marzenie to jednak ewoluuje. To w gruncie rzeczy marzenie o stworzeniu takiego technologicznego narzędzia, które będzie wszechobecne i którego siła oddziaływania tak uformuje rzeczywistość, że stanie się ono niezbędne. Takie ambicje miała najbardziej spektakularna porażka technologiczna ostatnich lat, czyli metawersum Marka Zuckerberga. Mieliśmy w nim pracować, bawić się, płacić i randkować.

Metawersum miało być do wszystkiego i wszystko z czasem miało się do niego przenieść. Z ambicjami zmieniania świata i tego, jak żyjemy, nikt się nawet nie krył. Zuckerberg ogłaszał, że wyda na Metaverse 50 mln dol. i zapowiadał w materiałach promocyjnych, że "Wszyscy użytkownicy będą współtworzyć metawersum, a ludzie obdarzeni wyobraźnią przyłożą się do opracowywania kreatywnych pomysłów i praktycznych zastosowań każdego dnia". Do współpracy zapraszał marki i organizacje kultury. Nawet Komisja Europejska wydała 400 tys. euro, żeby zorganizować tam imprezę, na której pojawiło się... pięć osób. I to smutne wydarzenie chyba nieźle podsumowuje cały projekt – duży entuzjazm wielkich organizacji i chłodny sceptycyzm tych, dla których teoretycznie ten wirtualny świat miał być budowany.  Ale eksperyment Mety, choć okazał się niewypałem, mógł po prostu nieco wyprzedzić swoje czasy. 

– Obserwujemy dziś kryzys obecnego modelu biznesowego zaoferowanego przez największe firmy technologiczne. Ale równocześnie pojawiają się nowi kapłani technologii. Na horyzoncie jawi się nam świt technocenu. Po zaćmieniu ery antropocenu nadchodzi czas uwolnienia człowieka od jego niedoskonałości za pomocą technologii. Nie dajmy się zwieść pozornej porażce metawersum. To jest świat przyszłości, tylko wizja tego świata pojawiła się trochę za wcześnie – mówił w rozmowie z magazynem Spider's Web+ profesor Jan Kreft, autor książki "Władza algorytmów. U źródeł potęgi Google i Facebooka".

Zuckerberg pokładał w metawersum takie nadzieje, że nawet nazwę firmy zmienił, by lepiej do niej pasowała. Musk także przemianował Twittera na X właśnie po to, żeby nowa nazwa lepiej oddawała ambicje aplikacji. Miejmy nadzieję, że skończą się one równie spektakularną klapą. Dla dobra nas wszystkich.