Długi Marsz – nazwa chińskich rakiet idealnie pokazuje, dokąd zmierzają Chiny. Oto jak kształtuje się kosmiczny nowy ład

Niczym żółw w bajkowym wyścigu Chiny stopniowo zaczynają wyprzedzać Stany Zjednoczone, które są stojącym na uboczu, pewnym siebie zającem. Zając właśnie zauważył, że żółw go mija. Tym, czy przegoni go zupełnie, powinniśmy zainteresować się wszyscy. Zwycięstwo Chin w kosmicznym wyścigu może oznaczać ich dominację technologiczną, a z czasem i cywilizacyjną w całym wszechświecie.

Oto nowy kosmiczny ład. Jeśli się nie obudzimy, Chiny zostaną potęgą międzyplanetarną

Masz o 10 lat więcej, świat wchodzi właśnie w czwartą dekadę XXI wieku. Globalny podział na państwa jest nieaktualny. W obliczu kryzysu klimatycznego i powracających pandemii musieliśmy się mocno zjednoczyć. Ale jak nie ustaje walka o wspólne przetrwanie, tak nie ustaje też walka o globalne przywództwo. A ośrodek władzy absolutnej nie znajduje się w Brukseli, Waszyngtonie ani nawet Pekinie. Znajduje się wysoko nad nami, w kosmosie. Ten, kto tam rządzi, trzyma rękę na pulsie Ziemi.

I decyduje o ziemskich zasadach. W jego rękach jest przecież globalny system łączności – internet z kosmosu to już rzecz powszechna. Operator ustala więc, kto i w jakim zakresie może z internetu korzystać, a przy okazji oczywiście wszystkich kontroluje i inwigiluje. Kosmicznego władcę nie będą bowiem obchodziły prawa człowieka. No bo jak to, prawa człowieka w kosmosie? Trzeba ustalić nowy ład!

Witamy w świecie, w którym Chiny nie są mocarstwem globalnym, lecz… międzyplanetarnym. Bo jeśli Chiny zaczną dominować w przestrzeni kosmicznej, to sektor satelitarny, ale także łączności będzie w ich rękach. W efekcie będziemy coraz częściej oddawać im nasze wrażliwe dane i zanim się obejrzymy, to z prawami człowieka będziemy też się mogli pożegnać.

Taki scenariusz jest możliwy, jeśli w ciągu najbliższych kilku lat wszystko pójdzie po myśli Państwa Środka. Póki co idzie. – Niewiele się o tym mówiło, ale Chiny kilka lat temu jako pierwsze testowały na orbicie zupełnie nowatorskie metody kwantowej komunikacji. Wiemy o tym, że taki satelita komunikacyjny oparty na tych metodach faktycznie na orbicie się znalazł. Można zatem powiedzieć, że pod tym względem Chińczycy byli pierwsi – przypomina dr Michał Moroz, ekspert ds. sektora kosmicznego i bliskiego oraz dalekiego wschodu z firmy OrientSpace.pl.

Nowa generacja rakiet z grupy Długi Marsz, pokazana podczas 12. Chińskiej Międzynarodowej Wystawy Lotnictwa i Astronautyki, 2018 r. Zhuhai, Fot. testing/Shutterstock

– Chińskie rakiety noszą nazwę Długi Marsz. Ona jest absolutnie prorocza i pokazuje, gdzie Chiny zmierzają: do totalnej dominacji zarówno na Ziemi, jak i w przestrzeni kosmicznej. Nie chodzi o to, by narzucić kulturę i wolę Chin reszcie świata, tylko by ta reszta świata ich uznała – tłumaczy Łukasz Wilczyński, prezes Europejskiej Fundacji Kosmicznej.

Od pola rolnego do kosmosu

Legendarny chiński przywódca Mao Zedong może i miał proste, chłopskie myślenie, ale właśnie ta prostota stała się zalążkiem kosmicznych ambicji Państwa Środka. – Powinniśmy też takie mieć – stwierdził krótko w reakcji na informacje o Sputniku, sztucznym satelicie radzieckim wysłanym właśnie w kosmos. Mao nie znał słowa sprzeciwu. Był 1957 rok, a Mao zdecydował wysłać w przestrzeń kosmiczną dwóch astronautów.

Gdy pięć lat później projekt ten był porzucany ze względów ekonomicznych, Amerykanie już od roku pamiętali o tym, co obiecał im prezydent John F. Kennedy: – Zdecydowaliśmy, że w tej dekadzie polecimy na Księżyc i nie tylko. Nie dlatego, że to proste, tylko przeciwnie – jest bardzo trudne. 

Amerykanie kompletowali więc pewien wyjątkowy zespół. – Nie polecieć na Księżyc, jeśli to możliwe? To tak jakby Kolumb zbliżając się do wybrzeży Nowego Świata, zawrócił do Europy! – stwierdził jeden z nich, zapytany o zasadność projektu. Nazywał się Neil Armstrong i świat poznał go kilka lat później, gdy w 1969 roku jako pierwszy człowiek stawiał stopę na Księżycu.

Dla Chin kolejne dekady są do zapomnienia. Pierwszy Chińczyk – Yang Liwei – w przestrzeni kosmicznej znalazł się dopiero w… 2003 roku. Mimo że jego lot był owocem jedenastoletnich przygotowań, wcale nie było pewne, że dotrze tam, gdzie planował. Na pokład Liwei zabrał ze sobą broń, nóż i pałatkę na wypadek, gdyby jednak znalazł się nie w kosmosie, a w obcym terenie, gdzie musiałby się bronić. Doleciał jednak do celu, spędził „na górze” 21 godzin i tym samym jego kraj stał się trzecim, który zrealizował załogowy lot kosmiczny. 46 lat po pierwszych wizjach przewodniczącego Mao.

Podobne trudności trapiły program budowy orbitalnej stacji kosmicznej, czyli zestawu modułów mieszkalnych, które umieszczone na orbicie mogłyby stanowić swego rodzaju orbitalne laboratorium. Kilkukrotnie podejmowano próby budowy takiej stacji, jednak dopiero w 2021 r. inwestycja ruszyła z kopyta. W kwietniu na orbitę trafił jej pierwszy moduł TianHe. Wtedy cała sprawa nabrała dużego rozpędu. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, budowa stacji kosmicznej może zakończyć się jeszcze przed końcem 2022 r., czyli w ciągu zaledwie kilkunastu miesięcy. W tym czasie do modułu TianHe dołączą jeszcze trzy inne, a na stację polecą cztery misje transportowe (pierwsza już w maju) oraz cztery misje załogowe (pierwsza załoga pojawi się na stacji w czerwcu 2020 r.).

Moduł chińskiej stacji Tianhe, il. Axel Monse/Shutterstock

To może być dla historii kosmosu jeden z trzech punktów zwrotnych. Warunki przy wszystkich trzech dyktują właśnie Chińczycy.

Tam, gdzie wzrok nie sięga

Skoro na orbicie okołoziemskiej wszystko jest pod kontrolą i chińska stacja krok po kroku nabiera kształtów, dlaczego nie pomyśleć o… Księżycu? – To tam najbardziej będą się ścierać kwestie ekonomiczne najbliższej przyszłości. Chodzi o minerały, które tam są. Poza tym Księżyc to przystanek w drodze na Marsa. Można z niego kierować operacjami w kosmosie, budować stałe osiedla. Księżyc jest prostszy w eksploracji: tam lecisz trzy dni i wracasz trzy dni – mówi Łukasz Wilczyński.

Program jego bezzałogowego podboju – zwany Chang’e od chińskiej bogini Księżyca – trwa już 17 lat. Przez ten czas pierwsza wersja chińskiej sondy weszła na orbitę wokół Księżyca, a trzecia wylądowała na jego powierzchni w 2013 roku. To wciąż nie było nic spektakularnego, bo Chiny zrobiły to, co USA już 50 lat wcześniej.

Chang'e, wizualizacja, ilustracja  Alejo Miranda/ Shutterstock

Jednak wystarczyło kolejnych sześć lat, by w 2019 r. Chiny… przeskoczyły Stany Zjednoczone – i w ogóle kogokolwiek – w eksploracji Księżyca. Po uprzednim wysłaniu na orbitę specjalnej sondy krążącej wokół Księżyca pierwszy w historii łazik wylądował na stronie niewidocznej z Ziemi. Nikt wcześniej tego nie dokonał. Niewidoczna strona Księżyca nie jest wcale mniej atrakcyjna. Wprost przeciwnie – jest niezbadana ze względów technologicznych, a tym samym daje spore szanse na nowe rozwiązania i innowacje.

Tyle że z Ziemi nie można bezpośrednio kontaktować się ze znajdującymi się tam aparatami. Chińczycy znaleźli rozwiązanie tego problemu. Ich łazik wysyła dane do przelatującego nad nim satelity. Ten po wyjściu z cienia Księżyca przesyła dane na Ziemię. Analogicznie naukowcy chcący wysłać nowe komendy do łazika wysyłają je do orbitera, który po tym, jak schowa się za Księżycem, przesyła je do łazika znajdującego się na powierzchni. Trochę głuchy telefon, ale misja trwa.

Niewidoczna strona jest też istotna z jeszcze jednego bardzo ważnego powodu. Szum telekomunikacyjny, który generujemy na Ziemi, może zakłócać urządzenia badawcze na widocznej stronie Księżyca. Na niewidocznej prościej jest więc, jeśli chodzi o budowę wszelkich instalacji naukowych. Do tego na Księżycu będą prowadzone badania nad tym, jak wydobywać niesamowicie energetyczny hel-3. - A mówi się, że 1g tego izotopu może zasilić na miesiąc w energię miasto wielkości Kielc. Na razie nie potrafimy helu-3 rafinować, ani nie wiemy, jak go sprowadzić z Księżyca na Ziemię. Ale ten, kto położy na tym rękę, będzie miał w swojej dyspozycji niesamowite zasoby energetyczne - mówi Łukasz Wilczyński z Europejskiej Fundacji Kosmicznej.

A to może być problematyczne, bo choć ONZ pracuje nad odświeżeniem kosmicznego prawa międzynarodowego, to pochodzi ono z przełomu lat 60. i 70. Brzmi mniej więcej jak dziewiętnastowieczne prawo morskie: kto złapie i ubije wieloryba, do tego on należy. Jak w kosmosie umiesz coś „złapać” i przywieźć na Ziemię, to jest twoje.

Obecnie na Księżycu nie ma żadnych sprzętów poza chińskimi. Chiński łazik Yutu 2 od ponad dwóch lat bada powierzchnię Księżyca, uzyskuje nowe informacje, a reszta świata się temu jedynie przygląda. Dzięki temu Państwo Środka może dokonywać kolejnych przełomów. Pod koniec zeszłego roku udało się przywieźć próbki gruntu księżycowego na Ziemię. Dokonano tego po raz pierwszy od niemal pół wieku. Tym samym Chiny potwierdziły swój status potęgi kosmicznej. I znów – jak w przypadku stacji kosmicznej – błyskawicznie dogoniły konkurencję, gdy już się w końcu za to zabrały. Kilka dekad w kilkanaście lat – oto metoda Chin na ogarnianie zaległości.

Jeśli chodzi o eksplorację Księżyca, Rosja tymczasem żyje jedynie legendą swojej przeszłości, a Ameryka już dawno temu mocno wyhamowała w tym temacie. Chiny zaś planują kolejną misję w 2023 roku. Pierwotnie miała być to „misja ratunkowa”, gdyby poprzednia sonda nie spełniła swojej roli. Wszystko jednak się udało i cel szóstej chińskiej misji księżycowej uległ zmianie. Teraz plan zakłada lądowanie sondy na południowym biegunie Księżyca lub w basenie Biegun Południowy – Aitken. To kluczowe miejsce dla wszystkich obecnych i planowanych misji księżycowych, w tym amerykańskiego załogowego programu Artemis. To właśnie tam istnieją najlepsze warunki na stworzenie załogowej bazy księżycowej, to właśnie tam jest najwięcej lodu wodnego, który przyszłym astronautom może służyć zarówno do picia, jak i do produkcji paliwa rakietowego.

Zamiana ról na orbicie

Chiny mają zdecydowaną przewagę także w kwestii stacji kosmicznych. Wystarczy porównać powstającą stację Tiangong z wysłużoną Międzynarodową Stacją Kosmiczną (ISS) stworzoną wspólnie przez USA, Rosję, Kanadę, kraje członkowskie Europejskiej Agencji Kosmicznej, Japonię i Brazylię.

– Tiangong to nowoczesna stacja, która będzie mogła działać na orbicie ok. 15 lat. ISS się starzeje, już nie domaga. Sprzęt na niej co i rusz wymaga naprawy, z modułu rosyjskiego co chwilę ucieka powietrze. Może się zatem okazać, że za, powiedzmy, pięć lat na orbicie zostanie tylko jedna stacja kosmiczna, w której karty będą rozdawały Chiny – mówi dr Moroz.

Dojrzały wiek to niejedyny problem ISS. Ambicje Władimira Putina sięgają bowiem gwiazd i podobnie jak inny dyktator, wspominany już Mao, dał swym inżynierom zielone światło na wzmocnienie działań w kosmosie. Miesiąc temu rosyjski wicepremier Jurij Borisow ogłosił, że Rosja do 2025 roku chce zrezygnować z udziału w Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, a do 2030 r. chce wynieść na orbitę własną stację. – Jeśli chcesz zrobić to dobrze, zrób to sam – stwierdził Borisow w telewizji.

Wcześniej Rosjanie chcieli negocjować udział w nowej stacji kosmicznej z Chinami. Chiny nie zgodziły się na delikatną korektę orbity swojej stacji, aby mogły do niej latać rosyjskie statki kosmiczne. Owszem, Rosja jeśli będzie chciała, z pewnością będzie mogła z czasem korzystać ze stacji Tiangong, ale będzie musiała na nią latać z chińskich portów kosmicznych albo wręcz chińskimi statkami Shenzhou.

Sprawy będą się rozwijały głównie na korzyść Chin. - Świat prędzej czy później opuści ISS, bo środek ciężkości przenosi się do projektu Artemis. Chińczycy zaczną oferować usługi: zawieź, zbadaj, przyleć, zobacz albo jeszcze coś innego. Nie można też zapominać o rozwijającej się turystyce kosmicznej - mówi Łukasz Wilczyński.

Który z tych scenariuszy nie dojdzie do skutku, oznacza to tylko kolejne kłopoty dla Amerykanów. Za kilka lat mogą bowiem zostać sami z kosztownym, starzejącym się molochem – Międzynarodową Stacją Kosmiczną. A przecież dziś bardziej potrzebują finansów na realizację programu załogowego powrotu na Księżyc. Z drugiej strony nikt nie będzie przecież chciał się podpisać pod decyzją o zakończeniu misji ISS i sprowadzeniu stacji w ziemską atmosferę. Wtedy jedynym orbitalnym laboratorium byłaby chińska – mniejsza, ale własna i nowoczesna – stacja Tiangong, a to jednoznacznie oznaczałoby, że miejsce lidera w przestrzeni kosmicznej zostało zajęte przez Państwo Środka.

A więc przestarzała ISS musi w kosmosie zostać – lepszy grat w garści niż nic.

Z motyką na Marsa

Trzecie uderzenie właśnie następuje. I to z jeszcze innej strony. Jest już orbita okołoziemska, jest Księżyc, czas więc na Marsa. Gdy pięć lat temu chińska administracja kosmiczna ogłaszała plan, stwierdziła, że wyśle w stronę Czerwonej Planety od razu i orbitera, i lądownika z łazikiem. Mało kto wierzył w jego powodzenie – realizacja takiego projektu bez doświadczenia w misjach międzyplanetarnych brzmiała jak wyprawa na Everest mistrzów wspinaczki w Górach Świętokrzyskich. Romantycznie, ale nierozważnie.

A jednak od kilku miesięcy znawcy kosmosu co rusz odmieniają przez wszystkie przypadki zwrot „Tianwen-1”. Tak bowiem nazywa się chińska sonda, która w lutym tego roku weszła na orbitę wokół Marsa. W tym przypadku Państwo Środka nie tyle, co dogoniło, ale po prostu ustawiło się z Amerykanami ramię w ramię na mecie. W tym samym czasie bowiem na Marsie wylądował łazik Perseverance wraz z mniejszym towarzyszem – helikopterem Ingenuity. Perseverance to już piąty amerykański łazik marsjański (wcześniej na Marsie wylądowały łaziki Sojourner, Spirit, Opportunity i Curiosity). Jego głównym zadaniem jest poszukiwanie śladów dawnego lub obecnego życia w kraterze Jezero. Ingenuity natomiast jest pierwszym aparatem latającym, który wzbił się za pomocą wirników nad powierzchnię innego globu niż Ziemia.

Jednak architektura chińskiej misji znacząco różni się od amerykańskiej. Zamiast zrzucić lądownik w kierunku powierzchni Czerwonej Planety tuż przed wejściem na orbitę, Chińczycy postanowili zatrzymać go na pokładzie i z ustabilizowanej już orbity na spokojnie przyjrzeć się dokładnie potencjalnemu miejscu lądowania. Wylądowali udanie, a cztery dni później na Ziemię dotarły pierwsze zdjęcia wykonane kamerami zainstalowanymi na pokładzie łazika Zhurong. Niebawem zjedzie z platformy lądownika na powierzchnię i rozpocznie zaplanowaną na 90 dni misję eksploracyjną.

Podbój na 100-lecie Mao

Kosmiczny wyścig właśnie wchodzi w kluczową fazę. Stany są w kosmosie seniorem, Chiny pełnym wigoru świeżakiem. Ci pierwsi nie mogą pozwolić sobie na odpuszczenie stacji kosmicznej i muszą wrócić do eksploracji Księżyca. Ci drudzy chcą podbijać wszystko i to naraz. Dominacja jednego kraju w kosmosie może zaburzyć globalny ład na Ziemi. Czas na prężenie muskułów we Wszechświecie jest wprost idealny – po wielu latach w niebycie kosmos znów stał się modny, wchodzi do popkultury dzięki takim ludziom jak Elon Musk czy Jeff Bezos.

Kiedy więc przejmować kosmiczny tron, jak nie teraz?

Zwłaszcza że naukowcy NASA, choćby chcieli, to i tak nie mogą z chińską agencją kosmiczną współpracować. W 2011 roku mocą ustawy zwanej Wolf Ammendment Kongres zabronił amerykańskiej agencji kosmicznej jakiejkolwiek współpracy w zakresie wszelkich programów kosmicznych z wszystkimi agencjami chińskimi i z firmami związanymi w jakikolwiek sposób z chińskim programem kosmicznym. To wyjątkowo niekorzystny dokument, bo przemysł kosmiczny jest wdzięcznym sektorem do współpracy ponad podziałami. Wystarczy spojrzeć do podręczników historii – na kanwie politycznej Stany Zjednoczone nieraz ścierały się z ZSRR czy później Rosją, a w przestrzeni kosmicznej w tym samym czasie trwała współpraca.

– Teraz gdy pierwsza chińska sonda dotarła na orbitę wokół Marsa, naukowcy z NASA oficjalnie nie mogli nawiązać współpracy z chińskimi naukowcami, aby chociażby dowiedzieć się, jakie są parametry orbitalne sondy. Gdyby współpraca istniała, to podczas lądowania łazika Zhurong amerykańskie orbitery mogłyby obserwować czy też wspomagać lądowanie, przekazując dane z lądownika na Ziemię – zauważa dr Michał Moroz.

Przez te przepisy chińscy astronauci nie byli nawet wpuszczani na pokład Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. Rzekomo z powodu szpiegostwa technologicznego, ale ISS odwiedziło już tylu astronautów z różnych krajów, że to, co Chiny chciały się dowiedzieć o stacji, już dawno się dowiedziały. A taka współpraca byłaby dobrym początkiem do deeskalacji wyścigu i nawiązania dialogu między krajami w kwestiach co najmniej kosmicznych.

– W chińskim sektorze kosmicznym także istnieje duża działka sektora komercyjnego. W Chinach istnieje wiele start-upów kosmicznych przygotowujących rozwiązania wyłącznie na rynek wewnętrzny, niewielkie rakiety nośne, małe konstelacje kosmiczne itd. Jednocześnie, w Chinach transfer wiedzy między takimi start-upami a wojskiem i agencjami rządowymi jest bardzo bliski, w związku z czym można powiedzieć, że start-upy komercyjne istnieją, ale mimo wszystko ich działanie jest ściśle kontrolowane i nadzorowane przez agencje rządowe – mówi Michał Moroz.

Łukasz Wilczyński podsumowuje: - Chiny mają bardzo ścisłą kontrolę informacji. Poza tym oni wszystkiego, czego chcieli się dowiedzieć, już się dowiedzieli. Mają technologie i ściśle tego pilnują. Już lata temu dziennikarze odwiedzający miejsca startów chińskich rakiet kosmicznych, mieli zasłaniane firanki w autobusach. To są bazy militarne, tam na miejscu nawet nie ma obserwatorów zagranicznych. Chiński internet jest kontrolowany, więc też nic nie wycieknie. Generalnie zasłona tajemnicy jest tak mocno opuszczona, że można spodziewać się wszystkiego.

W kwietniu 2020 r. w chińskim periodyku skupiającym się na sektorze kosmicznym pojawił się opis zupełnie nowej misji planowanej na najbliższe lata. Zgodnie z informacjami przekazanymi przez Wu Weirena, jedną z najważniejszych osób w chińskim programie kosmicznym, w 2024 r. Chiny wyślą w przestrzeń kosmiczną dwie sondy. Ich celem będzie badanie przestrzeni międzygwiezdnej. Motywatorem do wysłania tak ambitnych aparatów w przestrzeń kosmiczną miałby być m.in. fakt obchodów stulecia Chińskiej Republiki Ludowej w 2049 r.

To właśnie wtedy obie sondy, których nazw jeszcze nie ujawniono, miałyby osiągnąć odległość 100 jednostek astronomicznych (1 au = średnia odległość Ziemi od Słońca, czyli ok. 150 mln km). Jak na razie odległość 100 au osiągnęły jedynie cztery amerykańskie sondy.

Chiny już teraz zastąpiły ZSRR jako głównego rywala USA w wyścigu o dominację w przestrzeni kosmicznej. Najlepszym dowodem na to było majowe przesłuchanie nowego administratora NASA przed Kongresem. W toku debaty nad finansowaniem załogowego programu księżycowego Artemis, Bill Nelson pokazał innym uczestnikom spotkania zdjęcie wykonane przez chiński łazik marsjański Zhurong na Marsie. Było to jasne stwierdzenie, że jeżeli teraz Stany Zjednoczone nie przeznaczą odpowiednich środków na realizację programu Artemis, to wkrótce może się okazać, że przed Amerykanami na Srebrnym Globie pojawią się Chińczycy.

Ilustracja główna autor: Merlin74/Shutterstock