Dokładnie tak. Ta skłonność do współpracy to jeden z wyróżników gatunkowych ludzi, bardziej odróżniający nas od innych zwierząt niż nawet przeciwstawne kciuki. Kilka lat temu głośna była praca amerykańskich antropologów-ewolucjonistów, która wprowadziła wyrażenie „survival of the friendliest”, czyli „przetrwają najprzyjaźniejsi”. Jest tak, że mamy naturalną preselekcję do kooperacji. Możemy o tym zapominać, gdy myślimy o skrajnych momentach wojny czy drapieżnego kapitalizmu. Wtedy widać koncepcję „przetrwania najsilniejszych”. Ale jednak koniec końców większość ludzi nie uczestniczy przez całe życie w konfliktach. Wręcz przeciwnie – jesteśmy raczej zorientowani na współpracę z niespokrewnionymi osobami, pomoc nieznajomym. I na przykładzie pandemii widzimy, że ta naturalna wrodzona skłonność jest o wiele silniejsza niż kapitalistyczne przekonanie, że kierujemy się głównie interesem ekonomicznym. Pytanie, jakie sobie teraz stawiamy, to nie tyle, czy umiemy współpracować, a raczej czy społeczeństwo współpracy dzięki łatwiejszemu komunikowaniu oferowanemu przez nowe technologie jest w stanie zaproponować coś faktycznie nowego? Jakąś dużą ogólnospołeczną dobrą zmianę? Myślę, że jednak niestety nie. Widzimy to choćby w kwestii katastrofy klimatycznej. Rośnie świadomość problemu, rosną oddolne działania, zwiększają się naciski społeczne, ale samo to nie wystarczy, by faktycznie coś się zmieniło. Choć przecież w radach nadzorczych firm, które opierają się przed zmianami na rzecz ochrony klimatu, są ludzie, którzy dla własnego dobra powinni być żywo zainteresowani tym, by wprowadzić te zmiany. Współczesne społeczne mechanizmy tak są skonstruowane, że konieczne są konkretne instytucjonalne działania. I zastąpienie ich społeczeństwem współpracy póki co nie jest realne. Tak samo, jak Uber nie zostanie nagle zastąpiony przez skrzykujące się oddolnie spółdzielnie kierowców. Powód jest banalny: Uber jest po prostu bardziej optymalny kosztowo.